Posłyszałem
za sobą potężny głos, jak gdyby trąby mówiącej: […] I obróciłem się, by patrzeć, co to za głos
do mnie mówił; a obróciwszy się, ujrzałem […] kogoś podobnego do Syna
Człowieczego. (Ap 1,10-13)
W
życiu człowieka z Bogiem wszystko zaczyna się od usłyszenia.
Słyszymy o Bogu od rodziców, kapłanów, mistrzów duchowych, Kościoła. Słowo Boże
jest głoszone, pisane, dociera do uszu i oczu, ale stamtąd powinno dotrzeć do
serca. Słowo, ostatecznie, zawsze trzeba usłyszeć w sercu. Może to być skutkiem
ludzkiego głoszenia, ale może też być skutkiem przeżycia wewnętrznego, słuchania
myśli i serca. Przy pewnej dojrzałości człowiek zaczyna coraz więcej słyszeć
sercem, a z czasem odkrywa, że pierwszym głosicielem Słowa jest Duch Święty. On
głosi je przez ludzi, ale nie tylko przez nich, także osobiście działa w
naszych sercach. Właśnie Jan, Apostoł i Ewangelista, posłyszał Słowo od Ducha na
Patmos i zdolny był je usłyszeć, ponieważ wcześniej, przez wiele lat, od dni zmartwychwstania
modlił się, rozmawiał z Jezusem w sercu i uczył się coraz bardziej słuchać Go i
rozumieć. My też możemy nauczyć się słuchać Jezusa i rozumieć. Na modlitwie
pytamy Go i prosimy - mów! – i stopniowo nabieramy zdolności słyszenia: z
tekstu Pisma, z nauczania Kościoła i w ciszy własnego serca.
Z tego słuchania rodzi się
wiara. Ona bierze się z naszej dobrej woli, pokory, czasu spędzonego na
modlitwie i cierpliwych prób słyszenia. Nie usłyszy Ducha człowiek rozbiegany,
zajęty codziennymi drobiazgami bardziej niż rzeczami największymi, obrażony na
Boga za postępki ludzi i zwracający bardziej uwagę na nich i na instytucje niż na własne sumienie i głos Ducha. A jeżeli przyjmujemy Ducha na co dzień, to
On rychło przygotuje nas do uczynienia następnego kroku.
Kiedy Zmartwychwstały wszedł
do Wieczernika pomimo drzwi zamkniętych, oni Go nie poznali. Wtedy tchnął na
nich i powiedział: Weźmijcie Ducha Świętego… I pokazał im to, co znali – rany otrzymane
podczas Męki. To, co znajome, łatwo rozpoznajemy i chętnie przyjmujemy do
serca. Gorzej jest z nowym – do tego potrzeba Ducha. A tutaj nowe było to, że
rany nie są już ranami na martwym ciele, ale na ciele nowym, żywym i nie z tego
świata. Zmartwychwstały jest już Bogiem-Człowiekiem nie takim jaki chodził po
ziemi, ale takim, jaki żyje z Ojcem i rozpoznać Go jest trudno. Idący do Emaus uczniowie
nie poznali Go, nie poznała Maria Magdalena, ani nikt z nas nie rozpozna Go i
nie odnajdzie w swoim życiu, jeśli nie weźmie najpierw Ducha Świętego do serca.
Co więc zrobić, by przyjąć Ducha i ujrzeć Jezusa zmartwychwstałego?
Obróciłem
się.
„Obrócenie się” to ulubiony zwrot w pismach Jana. On sam obrócił się na Patmos,
gdy usłyszał potężny głos. Przedtem obróciła się przy grobie Jezusa Maria
Magdalena, gdy posłyszała jak Mistrz wołał ją po imieniu. Obrócić się, znaczy
mniej więcej tyle, co nawrócić się, ale sens jest głębszy. Chodzi o to, że
dotąd patrzyło się na martwy grób, pusty, skalisty pejzaż wyspy, a teraz trzeba
aktu woli, by oderwać się od tego wszystkiego:
przestać zachowywać się tak, jakby istniały tylko skały i groby, przestać myśleć,
że już nic nowego nas nie spotka, przestać trzymać się kurczowo ziemi, a na
wszystko inne patrzeć oczami powątpiewania. Trzeba zaufać, że jak się człowiek
obróci i zmieni całkowicie kierunek w życiu, wtedy się zobaczy zupełnie nowe
rzeczywistości. Tłum otaczający Jezusa przy grobie Łazarza myślał – gdyby On tu
był Łazarz by nie umarł. A teraz przepadło. Gdyby ktoś tylko się obrócił za
siebie i spojrzał w otwór grobu, ujrzałby żywą postać.
Chodzi o to, by patrzeć tam,
gdzie wskazuje Jezus. Nie upierać się, że sam wiem na co patrzeć, bo i tak niczego
więcej niż dotąd nie zobaczę. Chorobą wielu mądrych, wykształconych i
doświadczonych jest przekonanie, że niczego nowego już się nie dowiedzą, ani nie
przeżyją. Dlatego ulubieni przez Boga są maluczcy: biedni, słabi, głupi w
oczach świata. To najczęściej im Bóg pokazuje rzeczy nowe. A wtedy mędrcy są zaskoczeni
i oburzeni. Dlaczego to oni widzą, a nie my? Otóż właśnie…, bo niektórzy mają
oczy, ale nie widzą, mają uszy, ale nie słyszą… Tu trzeba się radykalnie obrócić
zamiast się upierać, że już patrzę we właściwym kierunku.
Gdy
obróciłem się, ujrzałem. Obrócenie się otwiera nową przestrzeń – ujrzenie
Zmartwychwstałego i osobiste spotykanie z Nim. Od tego zaczyna się nowe życie z
Nim, życie w podobnej relacji, jaką mieli Apostołowie. Kto nawiązuje tę relację, staje
się świadkiem, nabiera przekonania o obecności Jezusa i jest w stanie o tym dać świadectwo nawet za cenę cierpienia. Aby być świadkiem, trzeba najpierw ujrzeć Jezusa, a
potem przekonać się, że to On, żywy, stoi tam, gdzie ja Go widzę.
Tomasz chciał przekonać się namacalnie...
Ależ to niemożliwe! – oburzą się niektórzy. Przecież Jezus jest nie z tego
świata! Właśnie dlatego tak trudno w Niego uwierzyć! Gdyby On tu był, gdyśmy mogli Go dotknąć... Czy nie myślimy dokładnie tak, jak Tomasz: Jeżeli na rękach
Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ,
i ręki mojej nie włożę w bok Jego, nie uwierzę. (J 20,25) Jeżeli On naprawdę żyje, wtedy ja, Tomasz powinienem móc dotknąć Go, Jego ran, o które tydzień
wcześniej widzieli pozostali Apostołowie. Samo widzenie, bez kontaktu z realną Osobą, bez
dotknięcia śladów Męki, nie jest wiarygodnym świadectwem zmartwychwstania. Umarły, ale żyjący
człowiek, musi mieć żywe, wyczuwalne ciało, inaczej jest zjawą, albo złudzeniem. Tomasz chciał
być pewny tożsamości Jezusa. Kiedy upewnił się dotykając, albo inaczej upewniając się o Jego bliskości, wtedy uwierzył. A my dziś? Czy też możemy
ujrzeć i dotknąć? Trzeba powiedzieć, że możemy, ale dopiero po owym radykalnym obróceniu się - zdobyciu większej
dojrzałości wiary.
Jezus ze swoim
zmartwychwstałym Ciałem realnie pozostał w Kościele pod postaciami fizycznych
znaków. Gdy ich dotykamy, dotykamy naprawdę Jezusa. Po pierwsze możemy Go dotknąć
w ludziach, zwłaszcza bliskich oraz potrzebujących. Kochając ich możemy kochać
Jego. Cielesny dotyk miłości w chrześcijańskim małżeństwie jest jak
najbardziej miłosnym dotykiem Chrystusa, ponieważ małżeństwo zapowiada miłość
Kościoła i naszą z Chrystusem. Pomoc i pielęgnacja chorych jest także dotykiem
Chrystusa. Ale najbardziej dotykiem Chrystusa jest dotyk Jego Ciała w Eucharystii.
W niej możemy Go nosić na rękach, dotykać ustami, całować, przeżywać Jego
realną bliskość, aby Go kochać całym sobą. Stosunek nasz do Eucharystii pokazuje, jaką odbyliśmy drogę duchową.
Czy Tego, którego mam, trzymam jak przedmiot, niosę na rękach jak osobę, czy też
tulę jak Kogoś ukochanego. Eucharystia obnaża nasze braki, braki u kapłanów,
diakonów i innych osób duchownych, braki u świeckich szafarzy Komunii św. i u każdego
wiernego. Pan Jezus w zmartwychwstałym Ciele nie chce być utrzymywany na dystans,
zamykany na klucz, mijany obojetnie. Pragnie być w centrum naszej uwagi i naszego życia. Pragnie, byśmy, jak Tomasz, dotykali Jego ran, wyzbywali się
niedowiarstwa i stopniowo pokochali Go całym sercem. Na to potrzeba posłuchać Jego prośmy: weźmijcie Ducha Świętego...
Diakon Jan