czwartek, 2 maja 2019

POSŁYSZAŁEM – OBRÓCIŁEM SIĘ – UJRZAŁEM


Posłyszałem za sobą potężny głos, jak gdyby trąby mówiącej: […] I obróciłem się, by patrzeć, co to za głos do mnie mówił; a obróciwszy się, ujrzałem […] kogoś podobnego do Syna Człowieczego. (Ap 1,10-13)

W życiu człowieka z Bogiem wszystko zaczyna się od usłyszenia. Słyszymy o Bogu od rodziców, kapłanów, mistrzów duchowych, Kościoła. Słowo Boże jest głoszone, pisane, dociera do uszu i oczu, ale stamtąd powinno dotrzeć do serca. Słowo, ostatecznie, zawsze trzeba usłyszeć w sercu. Może to być skutkiem ludzkiego głoszenia, ale może też być skutkiem przeżycia wewnętrznego, słuchania myśli i serca. Przy pewnej dojrzałości człowiek zaczyna coraz więcej słyszeć sercem, a z czasem odkrywa, że pierwszym głosicielem Słowa jest Duch Święty. On głosi je przez ludzi, ale nie tylko przez nich, także osobiście działa w naszych sercach. Właśnie Jan, Apostoł i Ewangelista, posłyszał Słowo od Ducha na Patmos i zdolny był je usłyszeć, ponieważ wcześniej, przez wiele lat, od dni zmartwychwstania modlił się, rozmawiał z Jezusem w sercu i uczył się coraz bardziej słuchać Go i rozumieć. My też możemy nauczyć się słuchać Jezusa i rozumieć. Na modlitwie pytamy Go i prosimy - mów! – i stopniowo nabieramy zdolności słyszenia: z tekstu Pisma, z nauczania Kościoła i w ciszy własnego serca.

Z tego słuchania rodzi się wiara. Ona bierze się z naszej dobrej woli, pokory, czasu spędzonego na modlitwie i cierpliwych prób słyszenia. Nie usłyszy Ducha człowiek rozbiegany, zajęty codziennymi drobiazgami bardziej niż rzeczami największymi, obra­żony na Boga za postępki ludzi i zwracający bardziej uwagę na nich i na instytucje niż na własne sumienie i głos Ducha. A jeżeli przyjmujemy Ducha na co dzień, to On rychło przygotuje nas do uczynienia następnego kroku.

Kiedy Zmartwychwstały wszedł do Wieczernika pomimo drzwi zamkniętych, oni Go nie poznali. Wtedy tchnął na nich i powiedział: Weźmijcie Ducha Świętego… I pokazał im to, co znali – rany otrzymane podczas Męki. To, co znajome, łatwo rozpoznajemy i chętnie przyjmujemy do serca. Gorzej jest z nowym – do tego potrzeba Ducha. A tutaj nowe było to, że rany nie są już ranami na martwym ciele, ale na ciele nowym, żywym i nie z tego świata. Zmartwychwstały jest już Bogiem-Człowiekiem nie takim jaki chodził po ziemi, ale takim, jaki żyje z Ojcem i rozpoznać Go jest trudno. Idący do Emaus uczniowie nie poznali Go, nie poznała Maria Magdalena, ani nikt z nas nie rozpozna Go i nie odnajdzie w swoim życiu, jeśli nie weźmie najpierw Ducha Świętego do serca. Co więc zrobić, by przyjąć Ducha i ujrzeć Jezusa zmartwychwstałego? 

Obróciłem się. „Obrócenie się” to ulubiony zwrot w pismach Jana. On sam obrócił się na Patmos, gdy usłyszał potężny głos. Przedtem obróciła się przy grobie Jezusa Maria Magdalena, gdy posłyszała jak Mistrz wołał ją po imieniu. Obrócić się, znaczy mniej więcej tyle, co nawrócić się, ale sens jest głębszy. Chodzi o to, że dotąd patrzyło się na martwy grób, pusty, skalisty pejzaż wyspy, a teraz trzeba aktu woli, by oderwać się  od tego wszystkiego: przestać zachowywać się tak, jakby istniały tylko skały i groby, przestać myśleć, że już nic nowego nas nie spotka, przestać trzymać się kurczowo ziemi, a na wszystko inne patrzeć oczami powątpiewania. Trzeba zaufać, że jak się człowiek obróci i zmieni całkowicie kierunek w życiu, wtedy się zobaczy zupełnie nowe rzeczywistości. Tłum otaczający Jezusa przy grobie Łazarza myślał – gdyby On tu był Łazarz by nie umarł. A teraz przepadło. Gdyby ktoś tylko się obrócił za siebie i spojrzał w otwór grobu, ujrzałby żywą postać. 

Chodzi o to, by patrzeć tam, gdzie wskazuje Jezus. Nie upierać się, że sam wiem na co patrzeć, bo i tak niczego więcej niż dotąd nie zobaczę. Chorobą wielu mądrych, wykształconych i doświadczonych jest przekonanie, że niczego nowego już się nie dowiedzą, ani nie przeżyją. Dlatego ulubieni przez Boga są maluczcy: biedni, słabi, głupi w oczach świata. To najczęściej im Bóg pokazuje rzeczy nowe. A wtedy mędrcy są zaskoczeni i oburzeni. Dlaczego to oni widzą, a nie my? Otóż właśnie…, bo niektórzy mają oczy, ale nie widzą, mają uszy, ale nie słyszą… Tu trzeba się radykalnie obrócić zamiast się upierać, że już patrzę we właściwym kierunku.

Gdy obróciłem się, ujrzałem. Obrócenie się otwiera nową przestrzeń – ujrzenie Zmartwychwstałego i osobiste spotykanie z Nim. Od tego zaczyna się nowe życie z Nim, życie w podobnej relacji, jaką mieli Apostołowie. Kto nawiązuje tę relację, staje się świadkiem, nabiera przekonania o obecności Jezusa i jest w stanie o tym dać świadectwo nawet za cenę cierpienia. Aby być świadkiem, trzeba najpierw ujrzeć Jezusa, a potem przekonać się, że to On, żywy, stoi tam, gdzie ja Go widzę.

Tomasz chciał przekonać się namacalnie... Ależ to niemożliwe! – oburzą się niektórzy. Przecież Jezus jest nie z tego świata! Właśnie dlatego tak trudno w Niego uwierzyć! Gdyby On tu był, gdyśmy mogli Go dotknąć... Czy nie myślimy dokładnie tak, jak Tomasz: Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i ręki mojej nie włożę w bok Jego, nie uwierzę. (J 20,25) Jeżeli On naprawdę żyje, wtedy ja, Tomasz powinienem móc dotknąć Go, Jego ran, o które tydzień wcześniej widzieli pozostali Apostołowie. Samo widzenie, bez kontaktu z realną Osobą, bez dotknięcia śladów Męki, nie jest wiarygodnym świadectwem zmartwychwstania. Umarły, ale żyjący człowiek, musi mieć żywe, wyczuwalne ciało, inaczej jest zjawą, albo złudze­niem. Tomasz chciał być pewny tożsamości Jezusa. Kiedy upewnił się dotykając, albo inaczej upewniając się o Jego bliskości, wtedy uwierzył. A my dziś? Czy też możemy ujrzeć i dotknąć? Trzeba powiedzieć, że możemy, ale  dopiero po owym radykalnym obróceniu się - zdobyciu większej dojrzałości wiary.

Jezus ze swoim zmartwychwstałym Ciałem realnie pozostał w Kościele pod postaciami fizycznych znaków. Gdy ich dotykamy, dotykamy naprawdę Jezusa. Po pierwsze możemy Go dotknąć w ludziach, zwłaszcza bliskich oraz potrzebujących. Kochając ich możemy kochać Jego. Cielesny dotyk miłości w chrześcijańskim małżeń­stwie jest jak najbardziej miłosnym dotykiem Chrystusa, ponieważ małżeństwo zapowiada miłość Kościoła i naszą z Chrystusem. Pomoc i pielęgnacja chorych jest także dotykiem Chrystusa. Ale najbardziej dotykiem Chrystusa jest dotyk Jego Ciała w Eucharystii. W niej możemy Go nosić na rękach, dotykać ustami, całować, przeżywać Jego realną bliskość, aby Go kochać całym sobą. Stosunek nasz do Eucharystii pokazuje, jaką odbyliśmy drogę duchową. Czy Tego, którego mam, trzymam jak przedmiot, niosę na rękach jak osobę, czy też tulę jak Kogoś ukochanego. Eucharystia obnaża nasze braki, braki u kapłanów, diakonów i innych osób duchownych, braki u świeckich sza­farzy Komunii św. i u każdego wiernego. Pan Jezus w zmartwychwstałym Ciele nie chce być utrzymywany na dystans, zamykany na klucz, mijany obojetnie. Pragnie być w centrum naszej uwagi i naszego życia. Pragnie, byśmy, jak Tomasz, dotykali Jego ran, wyzbywali się niedowiarstwa i stopniowo pokochali Go całym sercem. Na to potrzeba posłuchać Jego prośmy: weźmijcie Ducha Świętego...
Diakon Jan