Przypowieści


Dla Pawełka


PREZENT
Opowieść z cyklu „O Pustelniku”.


            Popołudniu, jak zwykle, przyszły do Pustelnika dzieci, tym razem jednak tylko Marysia, Tomek i Pawełek.
- A gdzie są pozostali - spytał Pustelnik, czule obejmując swoje pociechy.
- Grypa, Pustelniku - zawołała Marysia zachwycona, wydobywając się jego z objęć. - U nas w szkole nie było dziś połowy klasy, a Zosia to ma nawet czterdzieści stopni gorączki - wykrzyknęła jak najwięk­szą sensację.
- Ta gruba Anka, co za mną siedzi, tak dziś kasłała, że i ja będę na pewno chory – dodał ze złością Pawełek - a jutro jestem umówiony z Łukaszem na piłkę.
- Nim wam coś opowiem, pomodlimy się razem, dobrze? - Przerwał ich narzekania Pustelnik. – To, o co chcecie poprosić dziś Pana Jezusa?
- No... za Rodziców, o pokój… – zastanawiał się Pawełek.
- To bardzo pięknie, że się troszczycie o rodziców, ale czy nie chcielibyście poprosić Pana Jezusa także o coś dla siebie?
- Ja..., ja chciałabym o nową sukienkę - Marysia zmarszczyła nosek, spojrzała figlarnie w kierunku obrazu Jezusa na Krzyżu, nad łóżkiem Pustelnika i dodała - w groszki.
- A ja o nowy komplet klocków - wykrzyknął Tomek. - I jeszcze o piłkę do kosza.
- Ja chciałabym jeszcze nową lalkę - dorzuciła Marysia.
- A ile ty masz już tych lalek? - Pustelnik spojrzał w błękitne oczy dziewczynki. Marysia spuściła główkę, a jasne włoski opadły jej na czoło.
- Siedem.
- A ty Tomku, ile masz już kompletów klocków?
- Dwadzieścia pięć.
– „ –
- W takim razie opowiem wam dziś pewną historię sprzed ponad dwudziestu lat. Było to o wiele wcześniej niż zamieszkałem, jako pustelnik, w waszej wiosce. Byłem wtedy neoprezbiterem, takim młodym księdzem, który po ukończeniu seminarium osiadł na swej pierwszej parafii. Wioska, w której miałem pracować była mała i biedna, nie taka jak wasza dzisiaj. Nikt nie miał samochodu, a do najbliższego miasteczka, gdzie był sklep, trzeba było jechać godzinę autobusem. Byłem młody i bardzo chciałem służyć Panu Jezusowi, a głowę miałem pełną pomysłów. Marzyła mi się żywa parafia pełna rozmaitych grup i gorliwych parafian. Było mi, więc, strasznie smutno, że biskup posłał mnie na takie odludzie. Jako kleryk przyzwyczaiłem się do miasta, jego wielkich, zabytkowych kościołów, ruchliwych ulic i szybko mknących samochodów. A tu przyszło wstawać w zimie o piątej rano, dorzucać węgiel do pieca i odgarniać śnieg sprzed kościoła, żeby ludzie mogli dostać się, gdy przyjdą na pierwszą poranną Mszę. Nieraz musiałem jeździć saniami z Panem Jezusem do sąsiedniej wioski, odległej o 20 km. Coraz częściej łapałem się na tym, że wielki smutek chwyta mnie za serce i nie chce puścić Patrząc na białą Hostię myślałem z przerażeniem, co się stało z moim powołaniem, niedawno jeszcze tak żywym. Miałem żal do biskupa i nie mogłem uwierzyć, że to sam Bóg mnie na takie wygnanie skierował.
            Nadszedł maj. Pewnej słonecznej niedzieli, kiedy dni są długie, a popołudnia już tak cudownie ciepłe, kiedy zza okna dochodzi śpiew ptaków i zapach bzu, a wśród jego gałęzi krążą sympatyczne, grube chrabąszcze, zdarzyło się, że jeden nich wpadł przez okno i jak kamień spadł na otwarte strony mojej sfatygowanej Biblii. Wtedy właśnie ktoś zapukał do moich drzwi. Spojrzałem na zegar - była trzecia. Pewnie wołają mnie do chorego – pomyślałem i z ciężkim sercem podniosłem się, by otworzyć. Na progu stał mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu z szerokim, opadającym na czoło rondem. Spod tego ronda spojrzał na mnie ciepłym, ujmującym spojrzeniem. Nie znałem go, nie był to nikt z moich parafian. Włożył rękę pod płaszcz, jakby kładł ją na sercu i wydobył owiniętą w papier paczuszkę.
- Proszę, to dla ojca rzekł – podał mi ją i zanim zdążyłem podziękować odwrócił się i zniknął mi z oczu. Położyłem paczuszkę na stole i rozpakowałem. Zawierała Biblię. Nowiutkie wydanie Biblii Tysiąclecia. Moja stara Biblia była już na tyle podniszczona, że od dawna myślałem o nabyciu nowej. Ucieszyłem się, więc, ogromnie, choć oczywiście zdziwił mnie tak idealnie utrafiony prezent od nieznajomego.
Minął tydzień. Polubiłem bardzo nową Biblię. Siedziałem właśnie w moim starym fotelu i czytałem ją, ale dziwnie nie mogłem się skupić. Mój wzrok biegł to na obraz Ukrzyżowanego, który dostałem od mojej mamy na święcenia, to za okno, przez które widać było pola, a za nimi dalekie, czerwieniejące dachy domów w wiosce. Pomyślałem o biedzie i ciężkim życiu tych ludzi i wtedy popatrzyłem na moją zniszczoną, złachaną sutannę, wiszącą na haku wkręconym w drzwi. W tym momencie ktoś zapukał. Poderwałem się. Na progu stał ten sam mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. W rękach trzymał paczkę przewiązaną sznurkiem.
- Proszę, to dla ojca - rzekł z uśmiechem i spojrzał mi w oczy, a od tego spojrzenia dreszcz podekscytowania przeniknął mi serce.
- Dziękuję… - odrzekłem. Chciałem coś jeszcze mówić, ale mój gość odwrócił się i zniknął, jak za pierwszym razem. Położyłem paczkę na stole. Rozdarłem niecierpliwie papier. Przede mną leżała złożona kilkakrotnie nowiutka sutanna. Skrojona idealnie na mnie. Podziękowałem Bogu za mego dobroczyńcę. Spojrzałem na godzinę. Było pięć po trzeciej.
Minął kolejny tydzień. Moj gość pojawił się znowu punktualnie i wręczył mi tym razem duże pudło, a w nim komplet katechizmów, takich akurat, jakich brakowało mi dla moich dzieciaków z wioski. W kolejnym tygodniu dostałem komplet szat liturgicznych do zakrystii, później naczynia liturgiczne, wiele innych, potrzebnych rzeczy i pieniądze na wykonanie niezbędnych remontów kościoła. Mój dobroczyńca uśmiechał się za każdym razem tajemniczo i znikał. Po tym uśmiechu powinienem go poznać, ale byłem wtedy jeszcze bardzo młody.
Tak było przez trzy lata. Zjawiał się o tej samej godzinie z nowym prezentem. Moje życie się odmieniło. Parafia rozkwitła. Dobudowałem dzwonnicę i boczną kaplicę. Ogrodziłem cmentarz. Parafianie mówili - co za wspaniały gospodarz z naszego księdza, a ja miałem świadomość, komu to wszystko zawdzięczam.  Nigdy mnie nie zawodził. Mogłem na niego liczyć w stu procentach. Zjawiał się zawsze w niedzielę, punktualnie o trzeciej, nigdy nie chciał rozmawiać i przynosił coraz hojniejsze prezenty. Byłem szczęśliwy.
Ale po trzech latach zdarzyło się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Niedziela była też piękna, słoneczna, a orzeźwiający wietrzyk głaskał mnie po twarzy, gdy przechadzałem się zacienioną aleją prowadzącą z plebanii do kościoła. Myślałem sobie, jaki dobry jest Bóg, gdy naprzeciw mnie, jak spod ziemi wyrósł On. Szedł radosny, wyprostowany, bez kapelusza, tak, że widoczna była cała jego promienna twarz. Wyglądał jakoś inaczej, był odświeżony, odnowiony, odmłodniały, jakby na nowo się narodził. Jego oczy śmiały się nieziemskim uśmiechem. Spojrzał na mnie i jego obie ręce wyciągały się do mnie, jakby chciał mi się rzucić się na szyję.
A ja… - nigdy tego, nie zapomnę - Pustelnikowi głos się załamał, a łzy popłynęły po policzkach - A ja spojrzałem na niego pytająco i rzekłem: >>A prezent gdzie?<<
I wtedy coś zawirowało. Zdawało mi się, że jego twarz w mgnieniu oka odmieniła się. Wykrzywił ją straszliwy ból. Była to twarz konającego w męce. Jego oczy i czoło zalewała krew, włosy były nią pozlepiane, a na głowie miał coś czarnego… Nie był to kapelusz, ale korona z cierni. Zobaczyłem go, a on zaraz zniknął mi z oczu…
– „–
Następnego dnia pojechałem do biskupa. Musiałem coś radykalnie zmienić. Przez wiele lat wędrowałem nim osiadłem u was, w waszej wiosce. Nigdy nie stać mnie było na wyremontowanie mojej pustelni, ani kupienie nowego habitu. Wciąż mam starą Biblię.

J.O., kwiecień 1997.