Cykl: Przypatrzcie się powołaniu waszemu










POWOŁANIE DO ŻYCIA

Źródło życia
Wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą. A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie, Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił. Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drzewo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła. (Rdz 2,7-9) 

Tylko Bóg żyje naprawdę; tylko Bóg ma życie; tylko to, co ma Bóg jest w istocie życiem. Filozof powiada - tylko Bóg jest bytem koniecznym, Biblia mówi - tylko Bóg jest Pełnią. Każdy z nas wyczuwa niedosyt, słabość, widzi, że nieustannie traci siebie, życie schodzi z niego, jak powietrze z nieszczelnego balonu. Czas płynie nieubłaganie, coraz prędzej, a żadnej z jego godzin nie daje się przeżyć mocno, w sposób dający satysfakcję, że rzeczywiś­cie się żyło i już zawsze się tak żyć będzie. Jeżeli ktoś żyje naprawdę, to tylko Bóg. 

On jest, On wypełnia życiem całą przestrzeń istnienia i nic nie istnieje, jeśli nie żyje tak jak On i nie cieszy się życiem tak, jak On. Wszelka inna radość życia, nie mająca źródła w Nim, pozorna jest tylko i przemijająca. Bo jedynie Bóg jest życiem i źródłem życia. 
Co za szczęście, że Bóg, jedyny oddychający naprawdę, tchnie także poza siebie Duchem głębokim i czystym, że zechciał swoim ruah podzielić się, zapragnął mieć dzieci i dać im oddech tego samego życia, które jest w Nim. Wspólne życie z Bogiem to niewzruszona podstawa istnienia, to poczucie siły i trwałości, to zakorzenienie w prawdzie i oparcie na skale. To mieszkanie przy studni jakubowej - niewysychającym źródle. 

Moje życie nie tylko pochodzi od Boga. Ono pochodzi także z Boga, ma w sobie potencjał głębokiego z Nim zjednoczenia. Odkąd żyję, jest dla mnie Bóg, bo razem żyjemy, czyli razem oddychamy. Autor biblijny mówi, że stworzono mnie na podobieństwo Boga, dano mi Jego życie i dlatego jestem Jego krewnym. To dlatego mogłem otrzymać dar dziecięctwa. A treścią mojego życia jest korzystanie z życia, co oznacza korzystanie z Boskiego podobieństwa, jak wyraża się autor biblijny: panowanie nad światem, a raczej współdziałanie w tym panowaniu z Bogiem, który jedyny jest Panem świata. 

A wreszcie rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi! Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi. (Rdz 1,26-28) 

Powiedzieliśmy – życie. Bogiem i z Bogiem. Jest to przebywanie w ogrodzie Eden, czer­pa­nie owoców z drzewa życia Pana tego ogrodu. Bezpieczeństwo i pokój. Ale nie bierność i nie spoczynek, lecz życie, dynamizm pracy, współudział w Boskim panowaniu, w przewadze nad resztą stworzenia. Oto jest model życia, ale życia osiadłego, życia jako mieszkania, jako miejsca w Bogu. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Idę przygotować wam miejsce. 

Życie jako droga
A jednak Biblia pokazuje jeszcze inny obraz życia. Życie to droga. Najpierw takie życie w drodze nie dotyczy Boga. Bóg nie odbywa drogi, Bóg zawsze jest i mieszka. To my odby­wamy drogę. A jednak my nie tylko odbywamy drogę, my także po trosze mieszkamy. Te dwa doświadczenia są w nas. Wyczuwamy bolesne doświadczenie nomady, tułacza, nie posiadającego domu, stale zmieniającego miejsce, pozostawiającego coś za sobą i mającego przed sobą jakiś cel. Czasem on się nam wymyka, czasem tracimy go z oczu, ale tak napraw­dę może on być tylko jeden: zamieszkanie w domu, znalezienie pokoju i bezpieczeń­stwa.

Jeżeli teraz nieprzerwanie wędrujemy do domu, to tylko dlatego, że kiedyś ten dom musieliśmy opuścić, uciec z ogrodu Eden, od Ojca na bezwodną pustynię, zwiedzeni obietnicami węża. A wtedy Bóg, który dotąd mieszkał z człowiekiem, też opuścił Eden, zniżył się do nas, ucieleśnił w dziejach Izraela, na pustyni stał się dla nas słupem obłoku w dzień i słupem ognia w nocy. Podjął z nami trudną drogę, jak powiedział: Oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata. Najważniejszym biblijnym obrazem naszej drogi przez życie i Jego drogi z nami jest wyjście z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Teraz tam wędrujemy, ponieważ przedtem z niej uciekliśmy, chroniąc się w obcym Egipcie, wiedzeni perspektywą złudnej sytości i wątpliwego bezpie­czeństwa. I patrząc na obraz tej wędrówki w naszych sercach nie możemy zrozumieć, dlaczego jest tak dramatyczna. Czy nie ucieczka syna marnotrawnego powinna być bolesna i kręta, a powrót do kochającego Ojca po latach - szczęśliwy i prosty? A jednak było odwrotnie! Jest bowiem ktoś, kto walczy o to, by uprzyjemniać nam odejścia, a powroty czynić prawdziwym kosz­marem. Dlatego droga przez pustynię do Ziemi Obiecanej pełna jest bólu, a dominuje w niej zmaganie z ciemnością – trudność rozeznania, czy idę sam, czy też mogę liczyć na pomoc. Powstaje dramat wiary. Kto wierzy, ma słup ognia rozświetlający mroki, kto nie wierzy, czuje się sam w walce z Amalekitami, w poszukiwaniu wody i pokarmu pośród skał i piachu. Kto wierzy, otrzymuje w drodze dary: cofające się morze, ogień rozświet­la­jący noc, obłok będący gęstą zasłoną przed złym duchem, pokarm, wodę ze skały.

Zatem wędrujemy, a nasz cel to zamieszkanie z Bogiem, zaś środki do tego celu to obłok obecności, przejście przez wodę chrztu, nakarmienie Eucharystią i napojenie Duchem Świętym. Nie chciałbym, bracia, żebyście nie wiedzieli, że nasi ojcowie wszyscy, co prawda, zostawali pod obłokiem, wszyscy przeszli przez morze, i wszyscy byli ochrzczeni w imię Mojżesza, w obłoku i w morzu; wszyscy też spożywali ten sam pokarm duchowy i pili ten sam duchowy napój. Pili zaś z towarzyszącej im duchowej skały, a ta skała - to był Chrystus. (1 Kor 10,1-4) Bóg towarzyszący nam w drodze to Chrystus idący pierwszy i mówiący: kto chce pójść za Mną do Ziemi Obiecanej, do Ojca, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje.

Sięgnijmy do jeszcze jednego obrazu drogi, nasze życie jest jak ucieczka Jonasza od Boga na kraniec świata, by następnie powrócić doń z pełnym gotowości oddaniem. Pomiędzy tymi dwoma przeciwstawnymi wektorami Bóg umieszcza przełom, zejście Jona­sza na trzy dni do wnętrzności wielkiej ryby - śmierć Chrystusa, Jego zmartwychwstanie i zstąpienie do ot­chłani, by uwikłanych w oddalenie wyrwać temu, który powstrzymuje ich od powrotu.
Życie jako zadanie
Bóg stwarza niewiastę jako odpowiednią pomoc dla mężczyzny. Człowiek zostaje powołany, by żyć dla drugiego w drodze do wspólnego celu, zaś świat otrzymuje jako narzę­dzie do osiągnięcia tego celu. To wyznacza zdrowy porządek naszych zadań i naszej solidar­ności. Tymczasem nasze życie zmienia się w pato­logię, gdzie układ jest dokładnie odwrotny: człowiek rządzi człowiekiem, chce panować nad nim, zaś ziemi niezauwa­żal­nie ulega i staje się jej sługą. Zadziwiające, jak istota dumna z łatwością zmie­nia się w niewol­nika rzeczy i despotę wobec braci; jak załamuje się i przestaje wierzyć, że życie jest nie­ziemską wartością, a przemijanie tylko patologią; jak rezygnuje z powołania do zamiesz­kania w domu, a woli wędrówkę o głodzie i chłodzie, bez celu, dla samego tylko wędrowania.

Tymczasem Chrystus mówi: Nie! Przeczucie cię nie myli. Jedyne życie, jakie jest, znaj­duje się w Ojcu, a patologie, których doświadczasz w drodze, są tylko epizodami. Nie lękaj się o twoje życie. Ja poświeciłem swoje, byś mógł przejść twoją drogę. Niewiara pozbawia cię siły do wędrowania i wpadasz w sidła. Zaś dary duchowe – Chrzest, Eucharystia i sam Duch Święty – służą podtrzymaniu twej wiary wbrew skłonności do despotyzmu i uzależnień.

Diakon Jan,październik 2006




POWOŁANIE DO CZŁOWIECZEŃSTWA

Osoba.
Podstawowe cechy osoby ludzkiej to: świadomość, godność, wolność i przeżywanie miłości - potrzeba i zdolność jej otrzymywania oraz okazywania. Cechy te tworzą pewną hierarchię: człowiek jako jedyna z istot stworzonych świadomie przeżywa swoją egzystencję, jedynie on posiada wyjąt­kową na tle stworzeń godność, jedynie on kieruje się w swym postępo­waniu wolną wolą i wresz­cie jedynie on potrzebuje miłości od innych i potrafi okazywać miłość innym. Należy podkreślić, że w praktyce życia te ludzkie cechy podlegają w różnym stopniu degradacji, co zawsze odczuwamy jako zło i źródło bólu. 
Świadomość to zdolność obserwacji i przeżywania własnej egzystencji. Jej utrata, zaburzenie, czasowe zawieszenie (nawet we śnie czy w narkozie), a także stan małej spraw­ności intelektualnej, gdy nie jesteśmy w pełni świadomi prawdy o otaczającym nas świecie, od­czu­­wamy jako bolesne ogołocenie z ludzkiej godności, podatność na przedmiotowe trakto­wanie i mani­pu­lację.

Godność natomiast wyczuwamy jako jedyną w swoim rodzaju podmiotową wartość człowieka, nakazująca w szczególny sposób szanować go, chronić jego życie i wszelkie przejawy jego człowieczeństwa. Nasza godność bywa częstokroć szargana przez nas samych, a przede wszystkim przez innych ludzi. Ma to miejsce, gdy tracimy z oczu wyjątkowość całego człowieka, albo niektórych jego sfer, np. cielesnej.

Gdy chodzi o wolność, jest ona doświadczana jako nieskrępowana możliwość doko­ny­wania wyborów za sprawą rozumu, sumienia, a nie w sposób zdeterminowany przez wew­nętrzne naciski. Naciski te, ograniczające wolę, działają podobnie jak zewnętrzny przymus, np. jak przemoc. Są nimi np. nałogi, przyzwyczajenia, kompleksy, napięcie seksualne, przy­jem­ności. Niemożność postępowania w wewnętrznej wolności boli nas, jak skaza na honorze i uwłacza naszej godności. Człowiek nie może sobie darować, że widzi dobro, a idzie za złem.

Potrzeba miłości dochodzi do głosu jako przemożne, uświadomione lub nieuświa­do­mione pragnienie bycia kochanym. Spełnieniu tego fundamentalnego pragnienia podporząd­kowujemy wszystkie inne prag­nienia. Subiektywnie życie biegnie bardzo szybko i pozostawia zawsze niedosyt. Nasycenia doznajemy tylko wtedy, gdy okazujemy miłość, spełnienie nas­tępuje jedynie przy dzieleniu się nią.

Godność osoby to godność dziecka Bożego. 
Pytamy skąd godność osoby, na czym ona polega. Świat posługuje się tym pojęciem, ale na gruncie jego laickich kategorii filozoficznych nie ma na to pytanie odpowiedzi. Wydaje się praktyczną potrzebą przyjęcie niezbywalnej godności osoby ludzkiej jako pewnik, założenie tkwiące u podstaw prawa, ale laickie uzasadnienia takiej aksjomatyki nie jest przekony­wujące, doświadczenia ludzkie, takie jak przemoc, ludobójstwa, zdają się jej zaprzeczać. Kto wprowadza godność człowieka jako aksjomat, jako wartość najwyższą do prawa i polityki, ten w istocie buduje zręby pewnej religii, bez Boga, z człowiekiem jako bogiem. Bo w istocie nie da się uzasadnić godności człowieka bez odwołania się do Boga, Jego objawienia i opartego na objawieniu życia duchowego. Sednem objawienia o godności człowieka jest Chrystus – człowiek i Syn Boga. Tylko moje powołanie jako dziecka Ojca, stworzonego na wzór Syna, jako Chrystusowego brata, daje mi podstawy niezbywalnej godności od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. Inaczej cała moja godność jest zbudowana na piasku.

Powołanie do godnego człowieczeństwa staje się jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy odkrywamy w człowieku także godność świątyni Boga. Człowiek jest tak stworzony, że potrzebuje stałego zakorzenienia w Bogu, czerpania wody z Jego strumienia, karmienia się Nim, jak pokarmem. Ta stała więź ma miejsce przez nieprzerwane zjednoczenie z Nim - Bóg postanawia mieszkać w naszym sercu, powołuje nas, byśmy nosili Go w sobie, by żył ukryty w nas, byśmy byli Jego świątynią. I to jest podstawa do jeszcze większej godności. Czyż nie wiecie żeście świątynią Boga, i że Duch Boży w was mieszka. Jeśli kto zniszczy świątynię Bo­ga tego zniszczy Bóg – i to nie przez zemstę, ale na tej zasadzie, że kto niszczy człowieka, ten podejmuje akt agresji przeciw żyjącemu w nim Bogu, a w ten sposób uderza w Boga; tym samym odcina się od Niego, jak od źródła wody i ginie z odwodnienia. A przecież to mieszkający w mojej świątyni Bóg jest sprawcą mojej wewnętrznej wolności i źródłem mojej miłości. Gdy wyrzucam Boga z serca, albo częściej próbuję Go w swojej świątyni krępować, ograniczać Jego wpływ, wówczas sam się bloku­ję, nie pozwalam się Bogu karmić i prowa­dzić przez pustynię.

Skażenie godności dziecka i jej odkupienie. 
Człowiek jest powołany do godności dziecka Bożego i świątyni Boga, ale w tym swoim powołaniu został głęboko skażony, zniek­ształcony pod względem każdej z wymienionych na początku czterech cech jego osobowości.

Po pierwsze nosi w sobie zaburzenie świado­mości, że na świecie żyje z Bogiem i że Bóg jest mu potrzebny. Doświadczenie duchowe wiary jest słabe, obarczone niejasnością i wątpliwościami. Dopiero Łaska na drodze życia duchowego prowadzi powoli do umocnienia wiary, odkrycia obecności Boga, widzenia Go wszędzie, a zwłaszcza w Eucharystii.

Po drugie wszechobecne jest poniżanie i deptanie godności człowieka, to one nazna­czyły naszą historię piętnem manipulacji i ludobójstwa, zasiały w sercach ludzi, w myśleniu intelektualistów i w kulturze niewiarę w prawdę o naszej godności. Człowiek, zamiast być jeden dla drugiego pomocą, staje się konkurentem i waży się na manipulowanie innymi i poniżanie ich godności. Do tego sprowadzają się stosunki międzynarodowe, życie społeczne, relacje w pracy, w rodzinie. A nasz stres jest reakcją lękową na poniżenie godności.

Po trzecie panuje w nas silne wewnętrzne zniewolenie i uzależnienie od dóbr nie tylko materialnych, np. pieniędzy, przyjemności, seksu, telewizji, Internetu, ale także np. wiedzy, mądrości, władzy, znaczenia wśród innych, bogactwa duchowego, itp. Uzależnienia są nieodłącznie związane z naszymi grzechami. U kogo jakaś sfera, np. posiadania, jest szcze­gólnie zniewolona, ten ma w jej obszarze swoje główne wady, gdzie częściej popada w grzech. I kto grzeszy w jakimś kierunku, np. odmawia dzielenia się dobrami, ten poddaje niewoli ten właśnie kierunek swojego życia, np. przemożne pragnienie posiadania.

I po czwarte potrzebujemy czuć się kochani, ale szukamy miłości po omacku. Aby ją zdobyć u kogoś potrafimy przypochlebiać mu, dogadzać jego złym skłonnościom. Generalnie nie czujemy się kochani. Świat ze swej natury nie potrafi nas nasycić miłością, a my nie potrafimy szukać miłości tam, gdzie ona jest. Najbardziej głodni miłości są ci, którzy własnym brakiem miłości przypominają kolące kaktusy, odstręczające in­nych.
W tej sytuacji, będąc powołany do realizacji swego człowieczeństwa, potrzebuję jego nieskażonego źródła, z którego będę mógł czerpać siłę i wzór, potrzebuję Chrystusa. Za wie­lką cenę Jego przyjścia do mnie zostałem nabyty, odkupiony (1 Kor 7,23). Dzięki Jego ofierze zostałem przygarnięty do jedynego prawdziwego źródła miłości, od którego już nic nie może mnie odłączyć (Rz 8,35). Potrzeba mi tylko odkrywania tej miłości i poznawania jej w sobie, by naprawdę czuć się kochanym przez Niebo, mimo że ziemia nie daje mi miłości.
Rozwój osoby a obumieranie człowieka.
Nieodłączną częścią ludzkiego powołania jest paradoks: jestem wezwany do rozwoju i jestem uczestnikiem procesu umie­rania. Rozwój na­stępuje przez poznawanie prawdy, rozeznawanie dobra i zła, oraz wysiłek kie­rowania życiem. Tak kształtuje się ludzka osobowość. Czę­ścią tego procesu jest życie duchowe: poznawanie Boga, poddawanie Jego obecności w sercu procesowi oczyszczenia, praktyczny postęp w kochaniu. Jednocześnie jednak czyni postęp proces odwrotny: niszczenie osnowy, na której jest rozpięte moje człowieczeństwo; duchowy oddech dano w raju procho­wi ziemi, dlatego śmierć stale poddaje próbie wzrastające we mnie życie. To uczy pokory i mobilizuje do czuj­ności, ale można mieć też wrażenie, że rozwój jest wstrzymany i tak by­wa. Pozwolić Łasce wygrać wyścig z umieraniem – oto cel powołania do człowieczeństwa.

Diakon Jan, listopad 2006



POWOŁANIE DO UCZESTNICTWA W SPOŁECZNOŚCI LUDU BOŻEGO

A zatem zachęcam was ja, więzień w Panu, abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością, znosząc siebie nawzajem w miłości. Usiłujcie zachować jedność Ducha dzięki więzi, jaką jest pokój. Jedno jest Ciało i jeden Duch, bo też zostaliście wezwani do jednej nadziei, jaką daje wasze powołanie. Jeden jest Pan, jedna wiara, jeden chrzest. Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich, który jest i działa ponad wszystkimi, przez wszystkich i we wszystkich. Każdemu zaś z nas została dana łaska według miary daru Chrystusowego (Ef 4,1-7).

Bóg powołuje całe stworzenie, wszystkich ludzi do więzi ze sobą, ale jednocześnie do więzi między sobą. Dlaczego także między sobą? Z tego powodu, że stwarza ich jako wspólnotę swoich dzieci, które ze swej natury zjednoczenie z Nim mają przeżywać razem, we wspólnym domu. Dlatego też Bóg powołuje ich na ziemi najpierw do więzi społecznych i tutaj stoi przed nami ogromny obszar zadań natury społecznej, a potem powołuje całe to społeczeństwo do jedności ze sobą jako Ojcem, czyli do życia w społeczności ludu Bożego. Lud Boży jest powołany do wspólnego słuchania Słowa Bożego, wspólnego przeżywania wiary, nadziei i miłości czyli też wspólnego wypełniania woli Bożej. Rozważymy ów wspólnotowy charakter słuchania Słowa, przeżywania wiary, czerpania z jej owoców i życia miłością w wypełnianiu woli Bożej. Wszystko to dokonuje się w społeczności, którą można nazwać za Biblią - Ludem Bożym, bardziej współcześnie - wspólnotą chrześcijan, albo Kościołem, pojmowanym szeroko w duchu nauczania Soboru Watykańskiego II.

Wiara rodzi się ze słuchania Słowa Bożego, a to oznacza nie tylko czytanie, ale czytanie wraz z poddawaniem się mocy Bożej, która dosięga serca ludzkiego i przemienia je. Takie słuchanie wymaga świadomości, skąd przychodzi Słowo, gdzie zostało dane, przez kogo, jaka jest jego natura, a następnie wymaga gotowości pokornego przyjęcia Słowa wraz z całą jego naturą. Słowo przychodzi od Boga i jest Bogiem, ale zostało dane w społeczności Ludu Bożego, przy udziale wielu ludzkich współautorów, a jego naturą jest wcielenie Bożej transcendencji w ludzką myśl wypowiadaną i zapisaną. Dlatego też, aby słuchanie Słowa przyniosło człowiekowi żywą wiarę musi być pokornym poddaniem się jego wspólnotowej naturze, musi pozostawać w zgodzie ze wspólnotą żydowską Starego Testamentu, w której zaczęło się Objawienie, w zgodzie ze wspólnotą Nowego Testamentu, którą skupił wokół siebie i pozostawił po sobie Chrystus, a następnie w zgodzie z nieprzerwanym potokiem duchowego życia Kościoła przez dwa tysiące lat. W tej ciągłości Objawienia nie było indywidualnych korekt zbiorowego głosu Ludu. Rola duchowa jednostek, nie wyklu­czając Chrystusa, mieściła się w nurcie głoszenia wciąż na nowo jednego Objawienia nieprzerwanie przez wielopokoleniową wspólnotę. Każda indywidualność czuła się tu głęboko zakorzeniona we wspólnocie, stale na nowo odczytywała dzieła poprzedników i stale nadawała im głębszy, nowy, ale nie wykluczający starego, sens. Jak Chrystus nie zmieniła ani jednej joty, ani jednej kreski, ale wszystko wypełniła przepuszczając depozyt Słowa przez swoje życie i tak uczyniła rzeczy nowe. Sednem tajemnicy stale odradzającego się Słowa jest zatem stałe trwanie we wspól­nocie, przeżywanie jej zmysłu. Ten zmysł jest integralną częścią wiary i jego chcemy teraz rozważyć.

Wiara jest to więź z Bogiem, która przychodzi na człowieka jako dar od Boga, za sprawą stałego karmienia się Jego Słowem, ale także za sprawą ludzkiej gotowości słuchania słowa. Jak powiedzieliśmy, Słowo Boże działa na ziemi pośród wspólnoty i dlatego, kto słucha go w oderwaniu od wspólnoty, w której powstało, nie czerpiąc z ciągłości tradycji judeo-chrześcijańskiej czyli prorocko-apostolskiej, ale w duchu indywidualnych objawień poza tą tradycją (np. Świadkowie Jehowy), ten popada w błędy. Kto zaś słucha Słowa żywego w ciągłości wspólnotowej, staje się coraz bardziej sam żywym uczestnikiem tej wspólnoty, a przez rosnącą wiarę ma w tej wspólnocie coraz bardziej aktywny udział.

Objawienie Boże polega na tym, że Bóg ze swej transcendencji zniża się do naszego świata, wciela w niego, uobecnia w jego ludzkich kategoriach, a źródłem tego jest przede wszystkim przyjście na świat i pozostanie na nim Chrystusa. Ten Chrystus zamieszkał w Eucharystii, którą się karmimy, w Słowie, które możemy czytać i w ludziach, których spotykamy, ale to wszystko dzieje się we wspólnocie Ludu Bożego - w Kościele. Poza tą wspólnotą, poza medytacją zmysłu Kościoła i reguł trzymania z nim, nie ma Bożego pokarmu na stole Eucharystii, ani na stole Słowa, ani w drugim człowieku, ani we własnym życiu duchowym i własnej modlitwie. Jednocześnie bez karmienia się Eucharystią, bez pokornego słuchania Sło­wa Bożego, bez kontemplacji Boga w drugim człowieku i w sobie, nie ma prawdziwej wspólnoty dzieci ze sobą i z Bogiem, nie ma jednej wiary, lecz górę biorą tendencje odśrodkowe.

Wiara potrzebuje zatem przyjęcia Słowa Bożego we wspólnocie. Przyjęcie to jest przede wszystkim całkowicie rozumne i wymaga poznania Słowa intelektem. Nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy Objawieniem, a wiedzą naukową. Nieporozumienia biorą się z nieznajomości treści wiedzy i treści Objawienia. Po wtóre musi być to przyjęcie w prawdzie, autentyczne, w którym człowiek jest sobą, nie oszukuje siebie, nie zniekształca Objawienia, ani nie zafałszowuje własnych potrzeb i oczekiwań. Po trzecie musi to być przyjęcie osobowe i osobiste, to znaczy mieć charakter osobistego spotkania osób nastawionych wzajemnie na siebie i traktujących siebie bardzo serio, jak przyjaciele lub zakochani. Po czwarte musi to być przyjęcie w wolności lub przynajmniej w pragnieniu wolności, to znaczy pełne świado­mości, że jestem wewnętrznie zniewolony, uzależniony od namiętności, nieuporządkowanych pragnień, żądz i sparaliżowany czynionym złem. Przyjęcie Słowa więc musi jako minimum zakładać gotowość poddania się jego mocy, która pokaże mi moje zniewolenia i każe podjąć drogę wyzwolenia i oczyszczenia. Im więcej będzie tego oczyszczenia, tym mocniejsze stawać się będzie to przyjęcie Słowa i wynikająca z niego wiara. I wreszcie po piąte przyjęcie musi być aktywne, to znaczy Słowo musi we mnie żyć, muszę czuć potrzebę dzielenia się nim, dawania świadectwa o jego owocach wiary. 

Owoce wiary i tym samym owoce Słowa są żywe i dawane nam we wspólnocie Kościoła i nie ma ich doświadczenia poza tą wspólnotą. Do tych owoców należy po pierwsze łaska uświęcająca, która w akcie chrztu daje człowiekowi zjednoczenie z Bogiem. Jest to zjednoczenie dziecka z Ojcem i oblubienicy z oblubieńcem. Zjednoczenie to wymaga dalszego działania mocy Bożej przebaczającej i oczyszczającej, i współpracy człowieka. Dlatego drugim owocem wiary jest przystęp do tej przebaczającej i oczyszczającej łaski, również dostępny przede wszystkim we wspólnocie Kościoła, w sakramencie pokuty i w życiu niosącym duchowe oczyszczenia. Po oczyszczeniu następuje pełniejsze poznanie Boga. Oba efekty przeplatają się i postępują miarowo. I wreszcie trzecim owocem wiary i Słowa jest postępujące życie w jedności, ponieważ jest jeden Duch, jeden Pan i jeden Ojciec. Jeden Duch Święty jest inspiracją życia ludzi, czynienia przez nich dobra, ich modlitwy, czyni z tych wielu działań i głosów skierowanych do Boga jedno ciało i jeden chór. To doświadczenie własnej wielkiej aktywności i podporządkowywanie jej jednemu Duchowi występuje na ogół u początków chrześcijańskiego powołania, kiedy najbliższe jest nam to, co sami czynimy i mówimy, i trzeba nam szukać Tego, który jest tych czynów siłą napędową. Potem, gdy już widzimy, że Duch złączył nas w jedno, a wciąż nie wiemy, czym jest ta jedność i z kim nas zjednoczyła, Słowo Boże pokazuje nam, że tą jednością jest Ciało Chrystusa, a Duch czyni nasze aktywne życie częścią zbawczego dzieła Jednego naszego Pana. I wreszcie, gdy rodzi się pytanie: dokąd nasz Pan prowadzi nas łaskawie, po co połączył nas ze sobą i między sobą, wtedy Słowo Boże pokazuje nam sedno: że Jeden Pan zjednoczył nas w sobie, by w sobie dać nam poznać Jednego naszego Ojca. U Niego cała wspólnota dzieci Bożych znajduje swoje spełnienie.

Diakon Jan, grudzień 2006




 

POWOŁANIE DO ŚWIĘTOŚCI

Świętość.
Stary Testament ukazuje Świętość Boga jako sedno Bożej Istoty. Bóg jest Święty ze swej natury i ma wyłączność na Świętość. Nie można powiedzieć, że Bóg jest Święty ze względu na takie a nie inne cechy moralne, ale samo bycie Bogiem decyduje o Jego Świętości i to Bóg swoim życiem wyznacza tej Świętości atrybuty. Istotą Świętości Boga jest całko­wita odrębność od stworzenia, pełnia przekraczająca stworzenie pod każdym wzgl­ę­­dem. Dla­tego, gdy Bóg objawia się, ukazuje na tle stworzenia, wówczas, aby uzmysłowić stworzeniu, co zna­czy Świę­tość, wybiera pewne osoby, rzeczy, np. pokolenie Lewiego, potomków Aarona, górę Synaj, Arkę Przymierza, Świątynię, które wskazują porządek sacrum przez to, że zostają w pewien sposób wyłączone z porządku profanum - stają się częścią Bożej odręb­ności, aby wska­zać Świętość Boga. Każdy człowiek, który nie należy do sfery sacrum, nie ma prawa tych rzeczy dotykać, bo niechybnie umrze, jak Izraelici u stóp Synaju, gdy Bóg roz­mawia z Mojżeszem na górze. W Starym Testamencie mówimy o świętości legalnej, wyodrębnieniu tych rzeczy, np. ofiary składanej Jahwe, ze świata i codzienności, aby stała się znakiem Świę­tości samego Boga. Nasz stosunek do tej ofiary będzie wyrażał stosunek do Świętości Boga. Kto będzie z niej jeść zaciągnie winę, bo zbeszcześcił świętość Pana (Kpł 19,8).

Bardzo głębokie spojrzenie na te prawdy daje obraz Przymierza z ludzkością pokazany w opowiadaniu z Księgi Rodzaju o raju i upadku człowieka. Bóg jest obecny w raju przez dwa znaki tej obecności: drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. Jego obecność jest obecnością dla nas, byśmy się nim karmili, bo On jest naszym źródłem, niezbędnym nam owo­­cem drzewa życia. Ale Bóg w raju ma też swoją odrębność, a nawet wyłączność - jest drze­­wem, które powinniśmy uszanować, którego owoców nie powinniśmy spożywać, ponie­waż jest On nie tylko bliski, jak pokarm, ale jednocześnie odrębny jak Świętość. Ta Świę­tość jest z natury osobna, ale Bóg nie ustawił płotu okalającego swoje drzewa, bo obwarowując drzewo poznania, musiałby tym samym odgrodzić od nas drzewo życia i prze­s­tać nas karmić. Dlatego pozostawia wolną drogę do drzewa poznania i prosi: uszanuj Moją Świętość. Zmniej­sza dystans między swoją Świętością a nami, a im bardziej zmniejsza, tym bardziej liczy na to, że zrozumiemy, iż na Jego obecności w świecie nie może ucierpieć Jego Świętość. Dlatego dla nas karmić się Bogiem to nie znaczy brać samemu tego, co się chce, ale poddawać się i przyj­mować to, co Bóg przygotował i daje - przyjmować z wdzię­cz­nością i miłością.

Rozdarcie człowieka.
Tymczasem człowiek nie umie sobie poradzić z rozdarciem po­mię­dzy orga­ni­czną potrze­bą karmienia się Bogiem, a przepaścią własnej niedoskonałości oddzielającej go od Boskiej Świętości. Dlatego nie człowiek powinien szukać sobie sam owo­ców z Bos­kich drzew, ale Bóg musi podsuwać je człowiekowi sam. Pan Zastępów przez sąd się wywyższy, Bóg święty przez spra­wie­dliwość okaże swą świętość (Iz 5,16). Paralelizm tych wersetów mówi wiele. Bóg jest wywyższony ponad światem - w tym wyraża się Jego Świę­tość. I z pozycji tej Świętości Bóg sądzi, czyli kieruje światem. Jego sąd jest sprawiedliwy, bo wprowadza sprawied­liwość, czyli ład moralny wynikający właśnie z Jego Boskiej Świętości. Wyjątkowy porzą­dek sprawiedliwości, który Bóg chce zaszczepić w świecie, to odbicie wyjąt­­kowości Boga, której na imię Świętość. Wprowadzić w świat Swoją Świętość - oto istota Bożego planu, sedno Jego dzieła zbawienia. Dlatego Bóg sam bierze na siebie poło­żenie mo­stu nad przepaścią między stworzeniem a Świętością, sam zbliża sacrum do profa­num, oczy­szcza to, co jeszcze nie jest święte, aby wolne stworzenie mogło zjednoczyć się ze Świętością swego Boga. Jak tego dokonał, pokazuje wstrząsający opis teofanii u Izajasza.

W roku śmierci króla Ozjasza ujrzałem Pana siedzącego na wysokim i wyniosłym tronie, a tren Jego szaty wypełniał świątynię. Serafiny stały ponad Nim; każdy z nich miał po sześć skrzydeł; dwoma zakrywał swą twarz, dwoma okrywał swoje nogi, a dwoma latał. I wołał jeden do drugiego: Święty, Święty, Święty jest Pan Zastępów. Cała ziemia pełna jest Jego chwały. Od głosu tego, który wołał, zadrgały futryny drzwi, a świątynia napełniła się dymem. I powiedziałem: Biada mi! Jestem zgubiony! Wszak jestem mężem o nieczystych wargach i mieszkam pośród ludu o nieczystych wargach, a oczy moje oglądały Króla, Pana Zastępów! Wówczas przyleciał do mnie jeden z serafinów, trzymając w ręce węgiel, który kleszczami wziął z ołtarza. Dotknął nim ust moich i rzekł: Oto dotknęło to twoich warg: twoja wina jest zmazana, zgładzony twój grzech. (Iz 6,1-7)

Bóg jest po trzykroć Święty, tren Jego szaty wypełnia świątynię, a cała ziemia jest pełna Jego chwały – trudno o bardziej wstrząsający i zarazem bezradny tekst opisujący całkowitą odrębność Boga wypełniającego i przerastającego stworzenie. Natu­ralną reakcją czło­wieka przeżywającego to duchowe doświadczenie jest przerażenie - biada mi, bo w obli­czu tak wielkiego Majestatu nie mogę się ostać ze swoją nieczystością. Jestem pełen ludzkiej mało­ści i grzechowej nędzy. Im bliżej przychodzi do mnie Bóg ze Swoja Świętością, tym wyra­źniej to widzę i nie mogę nic na to poradzić. Jestem przytłoczony. Ale w tej właśnie sy­tu­acji Bóg ukazuje mi swoją moc Świętości. On chce, bym mógł obcować z Nim i dlatego osobiście przychodzi i mnie dotyka, aby oczyścić z nędzy. Dzięki temu oczyszczeniu ja, grzeszny czło­wiek będę w stanie zbliżyć się do Świętości Boga. Ostatecznym wykonawcą tego oczysz­czenia jest Odkupiciel – Mesjasz, który zaangażował swe cierpienie dla uświę­cenia nie­doskonałości stworzenia.

Uświęcenie człowieka.
A myśmy uwierzyli, że Ty jesteś Świętym Boga (J 6,69) – po­wie­dzą apos­tołowie, zaś zły duch woła przez opętanego: Wiem kto jesteś, Święty Boży. Je­dy­nym człowiekiem Świętym, bo zjednoczonym doskonale z Bogiem jest wcielony Boży Syn. Jemu jedy­nie przysługuje godność bycia na świecie, ale i bycia całkowicie nie ze świata, odrębnym, Świętym. To powołanie Chrystusa do Świętości Bożej jest początkiem powołania świata do oczyszczenia i uświęcenia przez wejście weń Świętości Bożej. W Chrystusie, który wziął na siebie grzech świata, dokonało się dotkniecie tego grzechu węglem z świątynnego ołtarza i spalenie go w pło­mieniu Bożego miłosierdzia. Od chwili Wcielenia Bóg wchodzi w stwo­rzenie, a w człowieku, dziecku Ojca, zamieszkuje Jedyny Bóg w Trójcy. Jego Świętość zaczyna promienieć od środka na czło­wieka. W ten sposób świętość człowieka, pisana przez małe „ś”, staje się faktem przez oczyszczenie i zamieszkanie w nim Boga. Oto dlaczego pier­wsi chrześcijanie nazywali siebie świętymi - nie chodziło o bezgrzesz­ność, ale o Świętość Boga, który ich napełnił swoją obecnością. Ta obecność Świętego opromienia czło­wieka, a w wtedy człowiek odkrywa, że jest wez­wany i umocniony do współpracy ze Świętością.

Tę prawdę o świętości czło­wieka i roli współpracy z Bogiem ma na uwadze św. Paweł, gdy pisze: Jako więc wybrańcy Boży – świę­ci i umiłowani - obleczcie się w serdeczne miłosier­dzie, dobroć, pokorę, cichość, cier­pl­i­wość (Kol 3,12). Jesteśmy święci, bo Bóg nas umiłował i wybrał, aby oczyścić i zjedno­czyć ze sobą - nas którzy umarliśmy razem z Chry­s­tusem i z Chrystusem powstali z martwych do nowego życia. Tego dokonał ukryty w nas Bóg, a my mamy możliwość czerpania z Niego. Nasze czyny nie są przejawem naszej świę­tości, ale owocem korzystania ze Świętości Bożej, współpracy z Nią, bo to Ona nadaje kształt na­szemu życiu. Z tej Świętości czerpiemy siłę do postępowania choć trochę zgodnego z wolą Bożą, świętego na wzór Bożej Świętości. Nasze dobre czyny i cnoty nie mieszkają więc we wnętrzu naszej istoty, gdzie przebywa Bóg, ale oble­kamy się nimi, wkładamy na wierzch, jak ubranie zdobyte dzięki możliwościom jakie posiadamy w środku zamieszkałym przez Boga.
Duchowe przeżywanie uświęcenia jest treścią naszego życia. Gdy Bóg wkracza w nie ze Swoją Świętością, przede wszystkim daje ostre widzenie własnego braku świę­tości, własnej małości i grzechu. Za tym powinna iść świadomość, że wszystko musimy przyjąć od Boga - to On nas oczysz­cza i prowadzi bez żadnej naszej zasługi. Ta droga przypomina przechodzenie przez kolejne, różniące się komnaty. W każdej inaczej patrzymy na Boga i inaczej się modlimy. I cały czas czujemy, że jeżeli jest w nas coś świętego, to nie jest to nasze, ale przychodzi z zewnątrz jako Święta Obecność, która towarzyszy nam z miłością. 

Diakon Jan, styczeń 2007









POWOŁANIE DO MIŁOŚCI I MAŁŻEŃSTWA

Doświadczenie miłości
Człowiek w swoim duchowym wnętrzu może zauważyć szczególne predyspozycje do kierowania się w życiu bezinteresownością. Choć doświadczenie to nie występuje w sposób czysty, to jednak w sytuacji silnej więzi i głębokiej bliskości z drugą osobą, przy mobilizacji czynników emocjonalnych, odczuwam wyraźnie potrzebę postawy bezinteresownej i często udaje mi się według niej postępować. Odkrywam, że nastawienie na drugiego człowieka jest wyraźnie wpisane w moje wnętrze.

Jakie są przejawy tego nastawienia? Po pierwsze nie jestem przystosowany do samotności, stanowię istotę społeczną. Istnieje u mnie zadziwiająca, nieusuwalna potrzeba drugiego człowieka, potrzeba więzi z nim, pragnienie jego bliskości jak napoju. Ze wzrostem siły tej więzi staje się widoczne, że coraz mocniej zależy mi na niej, to znaczy, że chodzi mi o nią i pragnę jej dobra. Pomyślność osoby, której bliskość czuję, sprawia mi wielokrotnie większą radość, niż moja własna pomyślność. Widzę, że stać mnie na doświadczenie bezinteresowności: przeżywanie większego szczęścia przy obdarowywaniu człowieka, niż tylko przy braniu od niego. A kiedy patrzę na jego cierpienie, widzę, jaki ból sprowadza na niego zło, wtedy odkrywam też, że potrafię bardziej cierpieć nieszczęściem bliskiej osoby, niż swoim własnym.

W pragnieniu dawania dobra człowiekowi szczególne miejsce zajmuje wyjątkowa potrzeba: oddawania mu samego siebie. Zadziwiające jest, jak mocno czuję, że nikt nie ma prawa mną manipulować, zmuszać mnie, ani wykorzystywać, jak wielkie, gdy tak się stanie, mam poczucie naruszenia mojej godności prowadzące do buntu. A jednak sam z siebie mam nie tylko prawo, ale głębokie wręcz pragnienie oddania się do drugiemu do dyspozycji drugiego, temu, na kim mi zależy. Chcę się przed nim otworzyć, dla niego zaangażować, jemu poświęcić coś ze swego życia. Gotów jestem dla niego zrezygnować z własnej intymności, oddać siebie w całości, żeby tylko ważna dla mnie osoba przeżyła dobro, szczęście i poczuła się spełniona. Dla takiego zaspokojenia bliskiej osoby gotów jestem jej służyć, cierpiąc i zapierając się siebie – słowem dla niej się ofiarować. I dotyczy to nie tylko więzi w rodzicielskich, małżeńskich a także przyjacielskich.

Skażenie miłości
Wszystkie bezinteresowne postawy są w nas autentycznie obecne, a jednak nie występują w formie czystej, ale są zniekształcone i to jest przyczyną, dla której wielu ich nie dostrzega i je kwestionuje. Postawa bezinteresowna jest skażona wszechobecnym egoizmem i nieodłącznym od niego lękiem o siebie. Te dwie choroby duszy sprawiają, że moja bezinteresowność nie ujawnia się w sposób pełny, ale często przybiera formę karykaturalną, oraz że postawy bezinteresowne u innych sam postrzegam skrzywione we własnym krzywym zwierciadle egoizmu i lęku.

Możemy spróbować prześledzić kręte drogi naszej bezinteresowności. Po pierwsze, mimo że potrzebuję więzi z drugim człowiekiem, to jednak z powodu osobistego niedowartościowania, kompleksów, zranień, zmieniam tę potrzebę w potrzebę zaspokojenia przez niego moich braków. Dobrem i szczęściem drugiego potrafię się cieszyć tylko o tyle, o ile sam nie czuję się wygłodniały dobra i szczęścia. Bo widząc szczęście drugiego, często sam nie umiem udźwignąć własnych braków. Gdy chodzi o nieszczęście drugiego, to boli mnie ono bardziej niż moje tylko o tyle, o ile lęk przed własnym nieszczęściem, lęk o siebie, nie przytłacza mnie i nie paraliżuje mojej bezinteresowności. Chciałbym się oddać drugiemu, ale wycofuję się, gdy zaczynam się go bać, gdy widzę, że nie mogę pozwolić sobie na zbyt szerokie otwarcie przed nim, bo mógłbym zostać zmanipulowany, upokorzony i oszukany. Odważam się więc dawać siebie tylko trochę, możliwie jak najmniej. Czynię to więc z wielkim wyrachowaniem. Przy takim wyrachowaniu człowiek nie czuje już czystej rozkoszy oddawania się drugiemu, pojawia się natomiast jej karykatura: satysfakcja z tego, że to drugi oddaje się jemu, idąc za czystą potrzebą serca. Im bardziej on jest bezinteresowny, tym bardziej ja czuję zwierzęcą przyjemność posiadania go i bawię jego bezbronnością, upokarzając go.

Mimo tych nieczystości intencji, zdawałoby się nie do przezwyciężenia, w naszym postępowaniu widać potrzebę autentycznej czystości intencji i dokonywania rzeczy bezinteresownych. W sumie szukam takich postaw, ale rzadko udaje mi się je znaleźć. Dopiero, gdy dokonuje się w nas choć trochę oczyszczenia, bezinteresowność daje o sobie znać i domaga się praw do naszego życia. Widzę, że jestem bardzo nieczysty i interesowny, ale zaczynam się domyślać, że jest czystość i bezinteresowność, dla której jestem stworzony. Tak ujawnia się w moim sercu Miłość, której stale mi brak, a z braku której stale jestem nieszczęśliwy.

Miłość Boża wcielona w świat
Jak poznać bliżej ów świat Miłości, którego zarysu doświadczam. Otóż tylko poznając Boga, który okazuje się źródłem mieszkającej we mnie bezinteresownej postawy. Bóg stworzył mnie odbiciem siebie, jest w czystej postaci Tym, czego doświadczam w sercu w sposób kaleki. Okazuje się jednak, że kalekie jest nie to, co we mnie mieszka, ale to, jak Mieszkający się we mnie ujawnia. Jego odbicie jest rozmazane i podobieństwo miłości nie ujawnia się. Chora jest zatem nie sama Miłość, ale naczynie, w które została wlana. A jednak, gdy zagłębiam się powoli w to, jak Bóg pokazuje mi siebie, gdy obserwuję Jego postawę, jaką przybrał wobec mnie, gdy poddaję się Jego Objawieniu, wówczas moje doświadczenie miłości doznaje powolnego oczyszczenia, poznaję Boga i zżywam się z Jego miłością.

Zatem, jaką miłość pokazuje nam Bóg u siebie? Przede wszystkim pokazuje, że bardzo zależy Mu na nas, na naszym szczęściu. Jedno z najpiękniejszych zdań zapisanych w Biblii mamy w Pierwszym Liście św. Piotra: Jemu zależy na nas. Jest ono streszczeniem całych dziejów zbawienia. Już w Starym Testamencie czytamy wstrząsające wyznania Boga, dla którego jesteśmy jak niemowlę, które matka przyciska do policzka. W tym pragnieniu wszystkiego dla nas Bóg jest całkowicie bezinteresowny. Bo jako Bóg nie potrzebuje od nas niczego ani my niczego dać Mu nie możemy. A jednak jako Miłość pragnie nas, życia z nami i oddaje się nam dla naszego szczęścia - z radością czystej miłości. Dzięki tej bezinteresowności Bóg zniża się do nas, żebyśmy mogli wzrastać. Dzięki niej rezygnuje ze swojej chwały i staje się dla nas grzechem, On, który nie znał grzechu. Boleje nad naszym cierpieniem, kiedy mówi: dosyć się napatrzyłem na cierpienia mego ludu w Egipcie i bierze na siebie skutki naszego grzechu, odgradzające nas od Ojca, cierpienie, którego przyczyną jest zło. Zstępuje ze swojej bezpiecznej transcendencji do naszego piekła, by być tu z nami i tu nam służyć. Wreszcie tak związuje się z nami miłością, że nasza niewierność jest dla Niego upokarzająco bolesna, jak zdrada żony – nierządnicy. I wszystko to, co czynimy jednemu z naszych braci najmniejszych, czynimy Jemu osobiście.

Bóg umieścił swoją miłość w świecie, wcielił ją w świat, czyli ukazał w kategoriach świata. Po pierwsze przez akt stwórczy, w którym oddał się nam całkowicie, zjednoczył ze stworzeniem, wyraził swoje Boskie życie w życiu stworzeń. Uczynił to tak, że już w samej konstytucji świata, widoczne jest mistyczne zjednoczenie tego, co nazywamy materialnym, z tym, co materialne nie jest. Ale w akcie stworzenia widać jeszcze więcej, przede wszystkim oddanie się, uniżenie Boga, który przyjmuje rolę źródła działającego z ukrycia, gdy sam usuwa się w cień i pozostawia pole człowiekowi. Bóg tworzy świat podobny do teatru lalek, w którym na pierwszy rzut oka wydaje się, że kukiełki poruszają się same.

Innym objawieniem przez Boga miłości jest ukazanie nam Boga jako Ojca. Bóg mówi, że jest naszym Ojcem, a my to rozumiemy, ponieważ sami jesteśmy ojcami i mamy dzieci. W istocie jednak Bóg zaprowadził w świecie porządek rodzinny, dał nam rodziców, a potem samych uczynił rodzicami, aby pokazać nam, na czym polega Jego ojcowska miłość. Bóg bowiem najpierw jest Ojcem swojego Syna, a my zostaliśmy stworzeni jako istoty na tego Syna obraz, jako bracia Syna, spokrewnieni z Nim i stanowiący Jego obraz. I dzięki doświadczeniom swoich rodzin uczymy się relacji ojcowsko-dzie­cię­cych, by je zastosować do więzi z naszym najważniejszym Ojcem, który prowadzi nas do najwspanialszej Rodziny - Trójcy Świętej, gdzie mamy Ojca.

Na tym jednak nie koniec sposobów, w jakie Bóg pokazuje nam swoją miłość. Dając życie i otaczając troska jednoczy się z nami, oddaje się nam dla naszego dobra, a my Jemu bo Miłość pragnie odwzajemnienia. To wzajemnie oddanie staje przed nami jak wielkie wyzwanie: dopóki sami nie dojrzejemy do oddawania siebie, Bóg wciąż jest poza naszym zasięgiem i wciąż potrzebujemy oczyszczenia. Ale, w miarę jak ono się dokonuje, postępuje w nas miłosne zjednoczenie z Nim, wzajemne przylgniecie Boga do nas i nas do Boga, niczym męża i żony w miłosnym uścisku. Owym Mężem, któremu przychodzi nam się oddać i przyjąć Jego oddanie jest Syn Boży. Przez zjednoczenie z Chrystusem, który jest nam pokrewny, wchodzimy w łono Trójcy jako oblubienica Syna i stajemy się przybranymi dziećmi Ojca. Ze względu na takie właśnie powołanie, powołanie do małżeństwa z Bogiem, Bóg nie stworzył nas pojedynczymi osobami, ale dwojgiem: mężczyzną i niewiastą oraz w porządek stworzenia wprowadził instytucję małżeństwa, a w nim przekazywanie życia. Miłosną więź małżeńską dał nam Bóg jako obraz sposobu swojej więzi z nami na wieki. Ta więź mistycznego małżeństwa z Bogiem jest naszym powołaniem i oferuje nam rozkosz zjednoczenia z Bogiem. Rzeczywistości zmysłowe i duchowe małżeństwa uczą nas Miłości między Chrystusem - Mężem, a nami, przygotowują do wspólnego życia w wieczności.

Bóg oddaje się nam nie tylko otwierając się przed nami, ale także cierpiąc dla nas i za nas, gdy nie okazujemy Mu miłości. To jest najbardziej wstrząsający przejaw miłości Boga do stworzenia. Bóg cierpi z miłości jako Stwórca, jako Ojciec i jako Małżonek: jako Stwórca, gdy niszczymy zamysł Boży, dzięki któremu żyjemy, jako Ojciec, gdy uciekamy od Niego i marnotrawimy Jego majątek i wreszcie jako Małżonek, gdy zdradzamy Go, uprawiając nierząd ze wszystkimi bożkami tego świata. Wyraziście pokazał swój ból w Chrystusie.

Miłość Boga wcielona w ludzką płciowość
Dlaczego Bóg stworzył człowieka mężczyzną i kobietą? Dzięki płciowości człowiek otwiera się, odkrywa przestrzeń miłości. Jej podłożem jest najpierw fakt uzupełniania się, fakt że dobro jest osiągane nie na samotnej drodze, ale przy wychodzenie naprzeciw siebie. Spotykam kogoś, kto mnie fascynuje, bo jest inny, a zarazem podobny i lgnę do niego, bo biorąc za niego odpowiedzialność staję się pełniejszy. Ta cecha miłości erotycznej jest odbiciem Boga, który też nie jest sam, a zapraszając mnie do bliskości też oferuje mi szczęście uzupełniania mnie i bogacenia swoją Boską innością. Wszystko, co mnie fascynuje znajduję nie w sobie, ale najpierw w atrakcyjnej drugiej ludzkiej osobie, a ostatecznie w Synu Bożym - Mężu, tak bardzo innym i zarazem pokrewnym, do którego mogę przylgnąć doskonalej niż do jakiegokolwiek człowieka. On bierze za mnie całkowitą odpowiedzialność.

Płci zostały tak stworzone, że mogą szczególnie intensywnie i zarazem namacalnie przeżywać oddanie się sobie. Odbywa się to z zaangażowaniem całej intymności i służy okazaniu dobra drugiej osobie w całości, zajęciu się nią bezpośrednio, wyrażeniu całym ciałem, tego, że jestem twój i będę ci służył z zaparciem siebie, albowiem dla ciebie ogołociłem się ze wszystkiego i całą nagość oddałem tobie. Biologia odzwierciedla wiernie to, co ma się dokonać: wnikam w ciebie i razem w jednym ciele stajemy się jednością osób. Syn Boży dokonał tego ogołocenia na Krzyżu aż do pełnej nagości. Niczego przed tobą nie ukryłem, cały jestem twój. Małżeńskie otwarcie i zjednoczenie staje się proroctwem o miłosnym spotkaniu Syna Bożego i ludzkości. On, mój Mąż, chce mnie przynęcić na pustynię, mówić mi do serca, skłonić mnie do pełnego oddania się, z całą intymnością, bez ukrywania najmniejszego nawet zakamarka siebie, aby także On oddał mi się cały. W takim oddaniu ja otwieram się, by Bóg mógł mnie całego dotknąć i Bóg otwiera się, bym ja Go dotykał - poznawał. Poznawanie się jest esencją miłości. Zmysłowość ozeaszowych tekstów z rozdziału 1 i 2, a także izajaszowych z rozdziału 62 mówi o istocie więzi z Bogiem, do jakiej jestem powołany, więzi prowadzącej do zjednoczenia oblubienicy przystrojonej w ślubną szatę z Boskim Oblubieńcem.

Wreszcie trzeba powiedzieć, że dzięki płciowości obecny staje się na świecie akt stwórczy Boga. Kiedy kobieta i mężczyzna wzajemnie oddają się sobie, wtedy tym dwojgu oddaje się Duch Święty stwarzając nowe życie. Akt oddania się Boga znajduje w małżeństwie swoje prorockie ucieleśnienie we wzajemnym posługiwaniu sobie małżonków. Rodzące się nowe życie staje się owocem tego oddania, zaparcia siebie i służby, a przyjemność zmysłowa staje się znakiem tego, że dokonuje się wielkie dobro pochodzące od Boga. W księdze Rodzaju Bóg mówił z satysfakcją, że wszystko, co stworzył, było bardzo dobre. Bóg także miał przyjemność oddawania się stworzeniu, a była to przyjemność radości z dobra - czystej miłości, której ludzkie radości są znakiem.

Tak więc, żyjąc miłością ludzką, objawiam miłość Bożą i spełniam powołanie prorockie do głoszenia własnym życiem miłości Bożej. Żyjąc miłością ludzką przeżywam szkołę miłości Bożej i już teraz sam na sobie doznaję miłości Bożej, a życiem małżeńskim tę Bożą miłość głoszę. Jestem żoną, kochaną, choć nie zawsze odwzajemniającą miłość Boskiemu Mężowi, jestem mężem, który nie dorasta do roli Dawcy Miłości w stosunku do powierzonego mi małego bożego dziecka. Przeżywam swoją misję prorocką w małżeństwie szczególnie, gdy doświadczam braku miłości współmałżonka, odejścia lub zdrady. Wtedy szczególnie jestem zjednoczony z Synem Bożym, wystawionym na policzki od nierządnej oblubienicy, uobecniam codzienną sytuację Boga, kiedy Jego wielka Miłość nie jest kochana. Cokolwiek dzieje się w małżeństwie, także gdy się ono rozpada, jestem głęboko zaangażowany w to, co przeżywa Bóg. Ból zdradzanego męża jest najwyraźniej dla Boga tak codzienny, że uobecnił go w milionach naszych żywotów, by pokazać, że przeżywa go z nami, a my z Nim.

Eschatologia małżeńskiej miłości
Dwie podstawowe ziemskie więzi miłosne, takie jak miłość między dziećmi a rodzicami oraz między małżonkami w porządku biologicznym i społecznym ewoluują, zmieniają swój charakter. Miłość rodzicielska na przestrzeni lat od modelu pełnego dystansu i jednostronnego oddania się aby opiekować się i wychowywać, dąży do formy bardziej partnerskiej, o wyrównanym poziomie dojrzałości i oczyszczenia serca. Różnice pokoleniowe odgrywają coraz mniejszą rolę i możliwa jest większa otwartość i głębsze obustronne oddanie. Podobnie ewoluuje miłość małżonków. Dzięki wzrastaniu w latach, słabnięciu czynnika zmysłowego, zmienia się ona od formy, w której wiele egoizmu, pożądania, kochania siebie w drugim, ku formie coraz szerszej i oddaniu się w sposób głębszy niż cielesny. Małżeństwo staje się szkołą miłości czystej, gdzie jedność z małżonkiem uczy jedności bezinteresownej otwierającej się coraz bardziej i na innych. Ta ewolucja duchowa miłości małżeńskiej postępuje wraz z procesem naszego oczyszczenia, uwolnienia od przywłaszczania drugiego człowieka i manipulacji nim. Dokonuje się to przez zbliżenie z Bogiem.

Wpływ braku oczyszczenia na miłość pokazuje wstrząsający tekst Księgi Rodzaju. Dopóki Adam i Ewa żyją zjednoczeni z Bogiem i ze sobą, nagość im nie przeszkadza. Ich wzajemna otwartość nie jest dla nich zagrożeniem i ich nie upokarza. Ich oddanie się nie jest obciążone pożądaniem, czyli chęcią manipulowania osobą dla własnej przyjemności, ani lękiem o to, że zostanę sam zmanipulowany przez drugą osobę. Jednak, kiedy ci dwoje tracą dziecięcą jedność z Bogiem, natychmiast przestają czuć się bezpieczni w swej nagości, bo mają wiele do ukrycia i przed Bogiem, i przede wszystkim przed sobą wzajemnie. Mają do ukrycia swój wewnętrzny brak czystości. Więc boją się odsłonić, bo obawiają się po­żądania ze strony drugiej osoby. Ich ciało odzwierciedla to, co dzieje się w ich duszy.

W miarę odzyskiwania jedności z Bogiem postępuje w człowieku proces oczyszczenia i wtedy następuje proces odwrotny do opisanego w raju. Już nie pragnę przywłaszczać sobie drugiego, robić z niego użytku, ale zależy mi na jego dobru. Maleje mój egoizm, a drugi człowiek mniej się mnie boi, więc się przede mną nie zamyka, pozwala sobie wobec mnie na więcej duchowej nagości. Rozszerza się między nami zaufanie i jedność. Miedzy dojrzalszymi ludźmi stają się możliwe czyściejsze relacje. Małżeństwo, które stwarzało reguły ujmujące w pewien porządek pożądanie i kalectwo miłości, nie musi już spełniać tej funkcji i może ustąpić miejsca miłości czystej, wiernej ale i szerzej otwartej. Jedność, która do tej pory możliwa była tylko w małżeństwie, choć i tak nie osiągała tam pełni, zaczyna teraz wyrażać się przede wszystkim w relacji z Bogiem, a także łączyć mnie w sposób czysty szerzej ze wszystkimi dziećmi Bożymi. Wszystko to zmierza do życia, w którym nie będą się już żenić ani za mąż wychodzić, ale wszyscy jako dzieci Boże osiągną czystą bliskość między sobą i zanurzą się w miłosnym przylgnięciu do Chrystusa. Tę bliskość między sobą i związek małżeński z Chrystusem możemy przeczuwać, doświadczając, jak obcuje się nam z innymi na tym świecie, w warunkach większego oczyszczenia. Nie ma wtedy aż takiej pożądliwości, nie dochodzi do odruchowej chęci robienia z człowieka użytku dla siebie, a przez to możemy sobie pozwolić na znacznie więcej czystej serdeczności, czułości, bliskości jako wyrazu czystej miłości.

Wesele
Rzeczywistość, do której zmierzamy jest oszałamiająca, a jej obraz został dyskretnie zarysowany w rozdziale 2 Ewangelii janowej. Kana Galilejska. Gody weselne są w judaizmie i późnych księgach Starego Testamentu obrazem życia wiecznego. Na weselu ludzkim panuje radość, którego symbolem jest wino rozweselające serce. Jednak ludzkie wesela zawsze są niedoskonałe, bo ludzkie małżeństwo nie jest pełnią miłości i nie daje pełnej radości. Na ludzkim weselu zawsze brakuje wina, bo nie jest ono weselem wiecznym. Ale ludzkie wesele owe gody wieczne - zjednoczenie z Bogiem zapowiadają. Jezus przychodzi na ludzkie wesele niby przypadkiem, ale Jego obecność tam ma jednak znaczenie zasadnicze. Bowiem to On jest drogą do godów wiecznych. Brak wina na godach doczesnych Jezus przyjmuje spokojnie, odmawia pomocy, gdyż nie jest to jakby Jego sprawa: jeszcze nie nadeszła Jego godzina, to znaczy jeszcze nie dokonał dzieła odkupienia, które otworzy drogę ludziom do godów wiecznych. Mówi to do Maryi, którą tytułuje Niewiastą, ona jest bowiem Oblubienicą Boga, pierwszą z ludzi oczyszczonych, którzy już są przygotowani do zjednoczenia z Bogiem. Ona przewodniczy nam wszystkim w drodze Oblubienicy na gody wieczne, gdzie dokonają się nasze zaślubiny z Chrystusem. Ona jest pierwszą Jego Oblubienicą, a z Nią oblubienicami Jego będziemy także i my. To wesele zapowiada zaślubiny Jezusa z Oblubienicą – Maryją i nami, zapowiada zjednoczenie całej ludzkości z Synem Bożym. Maryja czysta - przez życie dojrzewała do roli Oblubienicy, a my grzeszni po oczyszczeniu zostaniemy doprowadzeni też do tej roli. Na dowód, że Jezus jest Oblubieńcem i jedynym źródłem radości, dał On wino na ludzkim weselu w Kanie jako zapowiedź prawdziwego wina na weselu wiecznym Syna Bożego. A gromadzenie się na to wesele wieczne zaczyna się już teraz, gdy my, Jego oblubienica wkraczamy na drogę oczyszczenia. 

Diakon Jan, kwiecień 2007







POWOŁANIE DO KAPŁAŃSTWA

Kapłaństwo powszechne i hierarchiczne

Sens kapłaństwa. List do Hebrajczyków 4,14 - 5.8 zawiera treści o fundamentalnym znaczeniu, gdy chodzi o rozumienie i duchowe przeżywanie kapłaństwa. Kapłaństwo jest zjawiskiem w religiach powszechnym. Jego genezy należy szukać w doświadczeniu wewnętrznym człowieka, który z jednej strony wyczuwa jakoś istnienie Boga i Jego obecność, a z drugiej ma poczucie oddzielenia od Niego. To oddzielenie ma dwa podłoża. Najpierw Bóg, którego potrzebuję, jest ze swej natury Bogiem, to znaczy Kimś zupełnie innym niż świat. Gdyby nie był inny, wyższy, nie byłby Bogiem, ale jednym z nas. A po drugie mam poczucie niższości, często wielkiej niedoskonałości w stosunku do Niego, który stoi gdzieś wysoko i jest doskonały. Mimo tego jest we mnie naturalna potrzeba dawania takiemu Bogu czegoś z siebie: przede wszystkim ofiar, by zyskać Jego przychylność, by Go przebłagać za swoją niedoskonałość i po drugie darów, by, na etapie dużo bardziej dojrzałym, okazać Mu swoje przywiązanie czymś swoim, wydobytym z własnego serca. Tymczasem ja nie znam drogi, by ze swoimi ofiarami i darami do takiego Boga dotrzeć. Pojawia się więc potrzeba kapłaństwa, osoby wtajemniczonej, która zna drogę i umie zanieść Bogu dary i ofiary od całej społeczności.

Co jest istotą kapłaństwa pokazuje Hbr 5,1: Każdy bowiem arcykapłan z ludzi brany, dla ludzi bywa ustanawiany w sprawach odnoszących się do Boga, aby składał dary i ofiary za grzechy. Jest to zatem po pierwsze człowiek, ktoś z nas, z naszej społeczności, nie anioł, nie Bóg, ale brat, równy godnością, a przez to bliski. Ta bliskość ma fundamentalne znaczenie, bo kapłan nie może być oddzielony, stać na jakimś piedestale, ale przy mnie, bym miał do niego niedaleko ze swoimi darami i ofiarami, i mógł je łatwo przekazywać, by w ten sposób docierały do Boga. Po drugie kapłan jest kimś dla naszej społeczności, ze swoimi kapłańskimi możliwościami jest darem od Boga, jest jej sługą. Po trzecie nie bierze on sobie sam tej posługi, ale jest dla niej ustanowiony przez Boga. Tylko Bóg może wybrać kapłana i go uzdolnić go do spełniania swojego zadania, ponieważ to zadanie przekracza możliwości człowieka. Bóg bowiem i człowiek to dwa brzegi wielkiej przepaści, nad którą trzeba wybudować most. Właśnie kapłan to pontifex, czyli budujący mosty (łac. pontus – most, facere – czynić). Taki most do nas nad przepaścią transcendencji Boskiej może zbudować tylko Bóg. Po co taki most jest budowany, precyzuje rozważany tekst. Most służy społeczności ludzkiej w sprawach dotyczących jej więzi z Bogiem. Bóg pragnie takiej więzi i po to powołuje budowniczego mostu. Kapłan będzie w stanie złożyć Bogu dary i ofiary społeczności, a bez takiego kapłana społeczność obyć się nie może. 

Arcykapłaństwo Syna Bożego.
I właśnie ze względu na Ogrom Boga, kapłanem takim nie może być nikt, kogo ludzie za takiego mogliby uważać, ale tylko Ten, kto może Nim być według wiedzy Boga. Tym jedynym Kapłanem, Arcykapłanem, jest Syn Boży, który stał się człowiekiem. Przybliżeniu tej prawdy poświęcony jest właśnie omawiany fragment Listu do Hebrajczyków. O godności Arcykapłańskiej Syna Bożego decyduje najpierw to, że przebywa w miejscu Świętym, Świętych (miejsce takie było w jerozolimskiej świątyni), należy do wspólnoty Trójcy Świętej, jest Kimś z Boskiej Rzeczywistości. I tym drugim, co decyduje o Jego Arcykapłańskiej godności, jest Pozycja Synowska. Chrystus nie sam siebie okrył sławą przez to, iż stał się arcykapłanem, ale uczynił to Ten, który powiedział do Niego: Ty jesteś moim Synem, jam Cię dziś zrodził (5,5). Jego wyjątkowa bliskość z Bogiem jest bliskością Syna z Ojcem i to ona decyduje o ogromie kapłańskiego zaangażowania ze strony Boga: sam Jemu najbliższy Syn Umiłowany staje się częścią ludzkości, świata, historii, takim jak ja, mnie najbliższym. Jest to prawda wstrząsająca, jeżeli dotrze ona do dna mojego serca. To kapłańskie zaangażowanie Syna w świat ma swój początek w stworzeniu, bo wszystko zostało stworzone na Jego obraz i podobieństwo, On mógł stać taki jak my, bo najpierw my zostaliśmy powołani do istnienia jako osoby takie jak On. W Synu Bożym, od początku, od dni wieczności, kiedy został zrodzony przez Ojca, tkwi potencjał do łączenia Boga z planowanym przez Niego stworzeniem, powołanie Arcykapłana, Mostu nad transcendencją. On jest jedyną Osobą, która zna Boga i jednocześnie przechodzi przez niebiosa, ich siedem sklepień, by wejść w stworzony świat, stać się naszym, zrodzonym z kobiety, bratem. I nie jest w niczym inny od nas, z wyjątkiem tego, co nie jest w Bożym zamiarze nam właściwe, czyli grzechu.

Syn Boży, przyszedłszy na świat i żyjąc jako Jezus Mesjasz, jest Arcykapłanem, stając się drogą, prawdą i życiem, ponieważ zna Boga, zna drogę od Boga do nas i z powrotem do Boga i zna nas do głębi, mając doświadczenie człowieczeństwa i wiedzę o zamyśle stwórczym Boga. Tym swoim arcykapłaństwem służy naszej społeczności, wśród której jest aż do skończenia świata i służy jej w całkowitym poświęceniu. Jego służba, za cenę Męki i Śmierci jest poświęcona tworzeniu drogi, czyli mostu, po którym my będziemy mogli przechodzić i przenosić swoje dary i ofiary dla Boga. Trudno nam zrozumieć, że bez Niego tej drogi nie ma. Kiedy On stał w obliczu śmierci, ludzka śmierć nie prowadziła do Boga, ale była ślepą uliczką. Dopiero z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosił On gorące prośby i błagania do Tego, który mógł Go wybawić od śmierci, i został wysłuchany dzięki swej uległości (5,7), dopiero wymodlił swoją synowską prośbą do Ojca, wybawienie człowieka od śmierci, otwarcie mu drogi zmartwychwstania. Wymodlił dla człowieka drogę do życia nowego, za cenę umierania w tym życiu i pierwszy ją otrzymał zmartwychwstając. Odtąd rozciąga się dla człowieka most nad przepaścią, a tym mostem jest Chrystus, jedyny Arcykapłan. Odtąd dla człowieka jest miejsce w sercu Ojca, a tym miejscem jest miejsce Syna Umiłowanego, Arcykapłana. Moje wejście na to miejsce, do serca Ojca odbywa się przez jednoczenie się z Chrystusem, które zaczyna się przez chrzest, a doskonali się wraz z oczyszczeniami. Nie jest ono moją zasługą, ale darem Chrystusa i owocem Jego Ofiary.

Udział w kapłaństwie Chrystusa. 
W tym zjednoczeniu z Chrystusem cały Kościół i ja sam jednoczymy się z Jego arcykapłaństwem, otrzymujemy powołanie do kapłaństwa. Kapłaństwo Starego Testamentu nie było niczym innym jak znakiem i przygotowaniem do Kapłaństwa Chrystusowego. Lud Boży uczył się pełnić posługę kapłańską, by samemu po trosze być obrazem Boga i drogą do Boga, dopóki w pełni czasów nie pozna, jak możliwa jest kapłańska posługa – tylko przez udział w arcykapłaństwie Syna Bożego. Ten udział, rozpoczęty przez chrzest, jest tak zwanym kapłaństwem powszechnym. Stanowi ono drogę osobistego zbliżania się do Boga przez więź z Chrystusem i drogę wspierania braci w tej więzi. Fundamentalne znaczenie, gdy chodzi o poznanie drogi kapłaństwa, ma tekst z Pierwszego Listu św. Piotra: Wy zaś jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem Bogu na własność przeznaczonym, abyście ogłaszali dzieła potęgi Tego, który was wezwał z ciemności do przedziwnego swojego światła (2,9). (por. Wj 19,6)

W tych tekstach mamy dwa elementy. Po pierwsze Bóg powołuje sobie lud, Izrael, Kościół, by stał się święty, był szczególną Bożą własnością, wspólnotą kapłańską, wyodrębnioną przez zjednoczenie z Nim. I po drugie naszym powołaniem staje się kapłaństwo królewskie. W Izraelu król sprawował władzę świecką, zaś domeną kapłana było składanie darów i ofiar Bogu. Powołań tych nie wolno było mieszać i król, np. Saul czy Dawid, gdy składał osobiście ofiary, był ganiony przez proroków. Istniało mniemanie, że dopiero Mesjasz, król czasów ostatecznych, połączy w sobie obie godności. Dlatego królewskie kapłaństwo zapowiadało Chrystusową pełnię kapłaństwa, jako misji stworzenia w Sobie więzi ludzkości z Bogiem i jako władzy nad więzią człowieka z Bogiem. Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie (Mt 18,18).

Oba te aspekty kapłaństwa są jedynie domeną Chrystusa, ale zostają udzielone nam, stają się w części zadaniem również naszym, zostają wcielone w Kościół i w nas. Na mocy powszechnego kapłaństwa chrztu mogę wprowadzać w świat obecność Boga i otwierać światu drogę do Niego. Na mocy świeceń kapłańskich mogę wykonywać władzę Chrystusa nad ludzką więzią z Bogiem. Kapłaństwo powszechne jest posługą zależną od mojej postawy moralnej i poddawania się więzi z Chrystusem, natomiast kapłaństwo święceń nie zależy od tej postawy, a jedynie od władzy, którą otrzymuję od Chrystusa, przez Kościół. Nawet w grzechu ciężkim mam nadal tę władzę. Jest to widoczne na przykład w Sakramentach Pojednania i Eucharystii. 

Eucharystia. 
Ona jest szczytowym owocem arcykapłaństwa Chrystusowego. Arcykapłan, który dwa razy przeszedł przez niebiosa, zstąpił od Ojca jako Osoba Boska, ale wrócił do Niego już nie taki sam, ale także jako człowiek, w zbawionym ludzkim ciele, zjednoczony ze swoimi braćmi, torujący drogę do Ojca dla całej społeczności dzieci Bożych. Eucharystia jest właśnie znakiem, w którym to Jego kapłańskie dzieło dwukrotnego przejścia, by związać nas z Ojcem, zostaje pozostawione dla nas na świecie, oddane w nasze ręce, byśmy mogli je sobie nieustannie aktualizować i po ludzku przeżywać.

W Eucharystii arcykapłańskie dzieło Zmartwychwstałego staje się posługą Kościoła jako całości, posługą kapłaństwa hierarchicznego sprawujących i powszechnego kapłaństwa wiernych uczestniczących w jej sprawowaniu. Sprawujący na mocy władzy święceń przewodniczą i dają gwarancję porządku. Ale zarówno oni jak i wierni, jednakowo w Eucharystii uczestniczą, to znaczy swoim życiem jednoczą się osobiście z życiem Chrystusa. Bez tego zjednoczenia nie ma dla człowieka owoców Krzyża i Zmartwychwstania. Przeżywanie ofiary z własnego życia razem z Chrystusem jest powołaniem kapłańskim każdego. To wchodzenie w jedność z Chrystusem umarłym, a oto żyjącym na wieki, zapoczątkowane w chrzcie, Kościół przechowuje i ma dla każdego do przyjęcia właśnie w Eucharystii. Modlitewnie w nią zanurzony łączę moje niedoskonałe ludzkie życie z Chrystusem żyjącym jako człowiek doskonały, przeżywam moje cierpienia z pełnym miłości w cierpieniu Chrystusem. A kiedy w Eucharystii składam własne życie jako dar i ofiarę Ojcu, składam je w ręce Chrystusa Zmartwychwstałego i razem z Nim trafia ono do Ojca. Eucharystia jest zatem drogą na drugą stronę przepaści, z Chrystusem, który kładzie się jak most, jest poddawaniem się Chrystusowi, by zagubioną owieczkę wydobył z cierni i zaniósł do domu Ojca.

Sam nie mogę dać Bogu żadnego daru ani żadnej ofiary, ponieważ nie mam nic, czego bym nie otrzymał, a moje cierpienie bez Boga nie zbliża mnie do Niego. Dopiero, gdy zawiązuje się moja więź z Chrystusem (często ludzie przeżywają taką więź nieświadomie), otrzymuję miejsce, gdzie mogę składać swoje dary i ofiary, miejsce, gdzie mogę nieść swoją miłość, mówić Bogu: kocham i ofiarowuję Ci moje serce. Jest to miejsce pod Krzyżem, to miejsce jest w ręku Chrystusa, na Jego plecach dźwigających Krzyż: miejsce, gdzie niezawodnie patrzy na nas miłość Ojca. Wszystkie swoje troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was. Byłoby dla mnie nie do zniesienia, gdybym miał żyć w świadomości, że moje staranie, wysiłek i cierpienie do Boga nie trafiają. Takie życie byłoby nie do pomyślenia absurdem dla nas, dlatego nie do pomyślenia jest także to, by Chrystus nie miał podjąć się swojej Arcykapłańskiej misji. Ona jest fundamentem naszego szczęścia.

Właśnie w Eucharystii mamy miejsce, gdzie możemy przynosić swoje dary i ofiary, pewni, że zostaną przetransportowane nad przepaścią i trafią w ręce Ojca, co więcej pewni, że i my przejdziemy przez tę przepaść. W Eucharystii przeżywamy z Chrystusem Jego arcykapłaństwo, dzięki któremu spotykamy Ojca. Ojciec stanowi jej centrum, do którego wszystko zmierza, jak cały Chrystus zmierza do Ojca. Eucharystia daje nam udział w powrocie z Chrystusem z kraju oddalenia do domu ścisłej więzi, w powrocie do Czekającego z utęsknieniem. Fascynujące jest to, co wyczuwalne jest w mistyce Eucharystii, jak bardzo Chrystus, Arcykapłan umniejsza się, prowadząc nas do Ojca, jak sam czyni się coraz mniej ważnym, a w centrum naszego życia stawia Ojca. Zanurzanie się w Ojca przez pokorę Arcykapłana jest porywającym doświadczeniem Eucharystii.

 Diakon Jan, maj 2007