Cykl: Mentalność syna - mentalność niewolnika




MENTALNOŚĆ SYNA











NAD WODĄ

Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzaka na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną.
Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, skoro przyjdzie upał, bo utrzyma zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców. (Jr 17:5-8) 

Pomiędzy doświadczeniem świata a Objawieniem Biblijnym i doś­wiadczeniem naszego życia wewnętrz­nego istnieje głęboki rozdźwięk dotyczący postrzegania źródeł ludzkiego życia. Optyka świata lekceważy ogromny obszar życia wewnętrznego człowieka. Dla niej życie ludzkie jest oderwane od Boga, autonomiczne, co ma decydować o jego większej wartości. Jednak przez to człowiek otrzymuje od świata traktowanie, zrównujące go z innymi bytami, bo nie widać powodu, aby zasługiwał na szczególne wyróżnienie.

Natomiast optyka Boża, ukazana w Biblii, pokazuje, że człowiek nie jest istotą oderwaną, autonomiczną, która żyje sama z siebie, czerpie tylko z własnego potencjału, wynikającego z przy­na­leż­ności do świata. Przeciwnie Bóg stworzył go podobnym do siebie, jako swoje dziecko, odbicie, Boskiego Syna, Jezusa Chrystusa i przeznaczył go do życia ze Sobą, w więzi opartej na stałym czerpaniu z Jego miłości.

Człowiek jest podobny do rośliny, która powinna rosnąć blisko źródła i stale czerpać wodę swoimi korzeniami. To dopiero, a nie wizja autonomii, jaką oferuje świat, okazuje się nadawać człowiekowi autentyczną wartość i zapewniać ochronę jego ogromnej godności.

Jeśli zatem roślina ma korzenie stale zwrócone ku strumieniowi, nieprzerwane czerpanie z Boga staje się zasadą jej życia, wówczas staje się zdrowa, błyszczy świeżością zieleni, i jest odporna skwar upału.

Inaczej jest, gdy roślina polega wyłącznie na własnych możliwościach. Często zdaje się jej, że jest syta i niczego nie potrzebuje, że nie musi czerpać wody. Cofa korzenie od swego źródła, ucieka nimi w stronę suchego stepu i wysycha. Staje się zdziczałym, kolącym krzakiem. Zaczyna przypominać kaktus, który swe ograniczone rezerwy wody gromadzi w sobie i broni ich za pomocą ostrych, raniących kolców. Gdy przychodzi szczęście, nie dostrzega go, gdyż jego serce przyzwyczajone do samowys­tar­czal­ności nie umie już przyjmować darów.

Natomiast człowiek, który ma zawsze świadomość swej niewystarczalności i nastawiony jest na stałe wyciąganie korzeni ku źródłu i czerpanie, czerpanie, czerpanie... jest człowiekiem błogosła­wio­nym. Nie obawia się, gdy przychodzi upał zagrożeń, jakich nieuchronnie dostarcza świat, bo wie, że jego źródło jest nie na powierzchni, ale w głębi.
Aby stać się człowiekiem, który stale czerpie ze strumienia, trzeba ten strumień odkryć, a to wymaga tego, by czuć pragnienie. Nie można być człowiekiem sytym, pochłoniętym poszuki­waniem coraz bardziej wyrafinowanych dóbr tego świata, żyjącym w poczuciu, że źródło życia tkwi w wiedzy, pracy i majątku. Człowiek nastawiony przede wszystkim na ten świat i karmiący nim serce, traci wyczucie czym są dobra inne, duchowe, płynące od Boga i nie czuje na nie zapotrzebowania. Przestaje je czerpać. Wydaje mu się, że poza światem niczego mu nie potrzeba. Ma zawężone pole widzenia.

Zdarza się, że z tego złudzenia samowystarczalności budzimy się dopiero po latach: w zaniedbaniu wewnętrznym i bezradności, w zapomnieniu ze strony świata, który już nas nie potrzebu­je i nie ma nam nic do zaoferowania.

Ubodzy. Aby to się nam nie przytrafiło, potrzebujemy serca wrażliwego na źródło życia, wyczuwającego, gdzie płynie woda, skupionego na jej poszukiwaniu, nie rozpraszającego się krótkowzrocznie na sprawy świata. Ubogiego. Błogosławieni ubodzy, którzy są wolni od schizofrenii, jaką przynosi świat, gdy rozdziera nas wewnętrznie łudząc marnymi bogactwami, od których się łatwo uzależniamy. 

A On podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże. (Łk 6,20)

Człowiek ubogi to człowiek, który doświadcza niedostatku dóbr i często znosi z tego powodu cierpienie. Nie tylko nie jest nigdy syty, ale przeciwnie stale odczuwa braki. Taki człowiek ma wielki dar. Same warunki w jakich żyje sprawiają, że nie może czuć się samowystarczalny, a przeciwnie - widzi, że nie daje sobie sam rady. Łatwiej mu odkryć, że nikt oprócz Boga nie jest w stanie mu pomóc. Jest to człowiek ubogi duchem.

Chrystus pokazuje, że ubodzy są błogosławieni, ponieważ łatwiej im widzieć swoją niewystarczalność i utrzymywać swoje duchowe korzenie wyciągnięte ku strumieniowi. Ubodzy są głodni i szukają zaspokojenia, a że świat ich odrzuca, tym łatwiej całą swą nadzieję pokładają w Bogu.

Ubodzy są więc w łonie Ludu Bożego znakiem szczególnej ludzkiej wrażliwości na Królestwo Boże. Należą do nich ludzie posiadający mało dóbr materialnych, a także dotknięci trudnymi doświadczeniami natury fizycznej czy duchowej, niepełnosprawni, chorzy, samotni, bezdomni. Stanowią oni pytanie skierowane do całego Ludu Bożego: w czym tkwi sens ludzkiego życia. Jeżeli w dobrach tego świata, to, co ma świat do zaoferowania ludziom ubogim? Jaka jest wartość ich życia, skoro dóbr tych są pozbawieni? Co mówi o naturze człowieka i jego powołaniu znak życia osób wyniszczonych ubóstwem dla Chrystusa, takich jak na przykład Marta Robin? A jeśli jest nim picie ze źródła, które pochodzi nie z tego świata, to ludzie ubodzy mogą mieć wszystko!

Kościół, wzorem Chrystusa, od początku wykazywał szczególną wrażliwość i wielką uwagę poświęcał wszystkim ubogim, których świat odsyła na margines. Czynił tak, ponieważ wiedział, że oni to odsłaniają nadrzędne znaczenie w życiu człowieka dóbr duchowych, które w ubogich nie są przysłonięte żadnym złudnym bogactwem. Ubodzy są bardziej chłonni, mają spragnione serce, wrażliwość na zło, głód miłości. Jeśli głoszą tę miłość, są bardziej autentyczni, bo pokazują życiem nadrzędną wartość rzeczywistości duchowych i wołanie o ich zauważenie. Ubodzy są znakiem tego, co tkwi głęboko w człowieku, a przez świat jest ignorowane i niszczone.

Jeżeli człowiek nie dba o dobra wewnętrzne, a poprzestaje na zewnętrznej sytości, z czasem znajduje się w sytuacji stokroć gorszego głodu, głodu ducha. Kto natomiast jest ubogi, temu dobra tego świata nie stępiły stale wyczuwalnego niedosytu Boga. Oni to doskonale widzą, że żadne dobra niedosytu tego nie zaspakajają. Kto tak odczuwa, ten będzie gorliwie dbał, by przede wszystkim kierować swoje korzenie ku źródłu życia i miłości. 

Taki człowiek nigdy nie zazna w sercu głodu.


Diakon Jan, 2013 





DUCH BOŻEGO SYNOSTWA

Albowiem wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: Abba, Ojcze! Sam Duch wspiera swym świadectwem naszego ducha, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale. (Rz 8,14-17) 

Tajemnica Boga Jedynego, gdy ośmielę się przed nią pochylić w kontemplacji Objawienia, tego które odsłania zaledwie Jej rąbek, skupiona jest wokół więzi pomiędzy Jednorodzonym Synem, a Jego Ojcem – Absolutnym Źródłem. Dlatego życie Boga ukazuje się nam jako wyjątkowa więź rodzinna. Serce tej Rodziny bije w Ojcu i Synu zgodnym rytmem tego samego Ducha, który kształtuje Ich miłość. Duch Święty jest Duchem miłości Ojca i Syna. On łączy Syna z Ojcem i prowadzi drogami Ojca, ponieważ mieszka w Ojcu i Synu. 

Dlatego w pełni czasów, kiedy Syn staje się człowiekiem i wkracza w historię stworzenia, okazuje się, jak bardzo nie może On żyć bez Tego Ducha, który jest Duchem Jego Synostwa. Spływając na to Synostwo, wraz z nim zaczyna się obficie rozlewać po całym świecie. Najpierw zstępuje na Maryję, gdy wypowiada ona swoje fiat. Wtedy osłania ją, by stworzyć w jej łonie Syna Człowieczego, który jest Synem Bożym i zamieszkać w Nim. Od tej chwili Duch Święty będzie prowadził Syna Bożego i Człowieczego drogami Betlejem i Nazaretu, by w sposób szczególny dotknąć Go raz jeszcze, nad Jordanem, u progu zbawczej misji. Wtedy Ojciec i Duch objawiają, że zbawienie będzie dziełem Tego, który jest Synem umiłowanym. A Duch Święty jest Duchem tego umiłowania, Duchem prowadzenia Syna zgodnie z wolą Ojca, Duchem Bożego Synostwa. Wszystko, co mieści się w więzi Ojca z Wcielonym Bożym Synem, jest objęte tym Duchem i tą żywą, dzięki zanurzeniu w tym Duchu, Miłością. Kiedy kontempluję tego Ducha, jestem obejmowany tą Miłością i w Niej przeżywam tajemnicę synostwa. I gdy kontempluję to synostwo, jestem brany w posiadanie przez Tego Ducha, jako dziecko Ojca i oblubienica Jego Ducha. W Duchu Bożego Syna bierze początek moje ludzkie dziecięctwo. 

Biblia ukazuje człowieka (hebr. ‘adam) jako dziecko Boga, które wyszło z Jego ręki wprost, bez pośrednictwa rodziców. Działanie stwórcze jest aktem ojcowskim, a w rodowodzie Jezusa Adam otwarcie jest nazwany synem Bożym (Łk 3,23). Najgłębszą prawdą o każdej istocie ludzkiej jest to, że już na mocy stworzenia stała się dzieckiem Boga. To dziecko, jak pokazuje tekst o ogrodzie Eden, ma trwałą bliskość z Ojcem, przerastającą naturalną ludzką śmiertelność, a zapewnioną za sprawą owocu drzewa życia oraz obecności samego Ojca w ogrodzie Eden. Boży syn, Adam, może być Bożym dzieckiem, ponieważ został stworzony jako Boska ikona, ikona Bożego Syna. Ludzcy synowie Boży zaistnieli na obraz i podobieństwo Jednorodzonego Bożego Syna. Jakże to możliwe? Bóg wziął kruchą materię stworzoną i tchnął w nią życie, które zaczerpnął ze swojego oddechu. Ze swoich ust dał oddech w nasze usta. Otrzymaliśmy więc oddech życia z Boskiego ruah – z ducha, który żyje w Bogu i jako dar życia zostaje udzielony również nam. Duch Ojca zagłębia się w nas, wnika do dna i bierze nas w posiadanie, jak Oblubieniec, aby dać nam życie, życie od Ojca, życie Jego dzieci. Tylko Duch Święty może uczynić proch ziemi Bożą świątynią, aby zamieszkać w nim i nadać mu godność Bożego dziecka. Duch Święty, jednoczący Syna z Ojcem, obejmuje także nas, rozszerzając tajemnicę Bożego Synostwa na Boskie stworzenie.

Kiedy zaś człowiek popełnia grzech, istotą tego przewinienia jest nieuszanowanie Ojca. Dziecko dopuszczone tak blisko, nie umie cofnąć się przed nieuszanowaniem suwerenności Stwórcy. On Jeden określa, czym jest dobro a czym zło, bo Jego życie jest w naturalny sposób jedynym ich wzorcem. Kto kieruje się tym wzorcem, żyje, a kto go lekceważy, umiera. Jeżeli człowiek czuje się dzieckiem Ojca, doznaje szczęścia z powodu drzewa życia – Ojca, który go ożywia i uświęca. Jeżeli zaś wyczuwa tylko zniewolenie z powodu drzewa poznania – Ojca, który go ogranicza i mu przeszkadza, znaczy to że nie ma ducha dziecięctwa, ale jest niewolnikiem wymagającym wyzwolenia; znaczy to, że jest Adamem tracącym Eden, marnotrawnym synem tracącym więź z Ojcem. Nie przestaje być kochanym dzieckiem Ojca, ale ze swej strony traci Jego bliskość. Dla przywrócenia tej bliskości Duch Boży wyrusza za Bożymi dziećmi z ogrodu Eden na pustynię, gdzie nadal będzie ich prowadził dopóki wszystkiego nie wykona, bo nadal są Jego synami. A wtedy, w Wieczerniku, w dniu Pięćdziesiątnicy zstąpi na nich, by wlać w Boże dzieci oczyszczającą moc wykonanego Odkupienia. Od tej chwili prowadzi je ku Ojcu i formuje ich serca, stając się dla nich źródłem ducha synostwa. Wszyscy ci, których prowadzi Duch Boży, są synami Bożymi. Na ile jestem dzieckiem Bożym, na tyle mam Jego Ducha, na ile przyjmuję Jego Ducha, na tyle zanurzam się w Bożym dziecięctwie. Sprawia to we mnie On - Duch Bożego dziecięctwa.

Święty Paweł pisze o dwóch duchach: niewoli i dziecięctwa. Duch niewoli to brak ducha dziecięctwa – ducha wolności. Przejawem braku ducha wolności jest przede wszystkim stałe napięcie, że życie jest całkowicie samotnym zmaganiem. Wszystko zależy wyłącznie ode mnie, cała odpowiedzialność spoczywa tylko na moich barkach, niczego nie można mieć za darmo, bez wysiłku, wszystko wymaga zapobiegliwości, jest owocem ciężkiej pracy. Nic nie dzieje się samo, nikt oprócz mnie nie zatroszczy się o moje sprawy. W istocie jestem skazany na siebie i tych kilka osób, które mnie kochają. Takie przekonanie jest charakterystyczne dla mentalności świata: ciężko pracuję, natrafiam na opór, rozwiązuję problemy, walczę. A tymczasem dwa są tylko problemy, które naprawdę rzutują na sposób przeżywania całego mojego życia: problem z wizją Boga i problem ze sobą samym. Jestem sam, pozbawiony oparcia, bo nie przeżywam prawdziwej wizji Boga – mojego Ojca i jestem sam, pozbawiony wolności, bo nie przeżywam Bożego dziecięctwa, uwikłany w wewnętrzne uzależnienia. 

Wiele mogę mieć wizji Boga, jednak pełnię wolności daje ta, która najbardziej odpowiada wizji, jaką miał Chrystus. Bóg najmędrszy Stwórca? – owszem budzi podziw i respekt. Bóg sprawiedliwy? - wzbudza obawę. Bóg Prawodawca? - w sposób przykry mnie ogranicza. Bóg najwyższy ? – całkowicie mnie przytłacza. Tylko Bóg bliski jest wspaniały i daje poczucie, że się naprawdę żyje. A bliski jest tylko Bóg, który jest najdroższym Ojcem. I wiele jest we mnie przejawów wewnętrznego zniewolenia: uzależnienie od własnego organizmu i płciowości, od swoich przyjemności i przyzwyczajeń, od zadowolenia z samego siebie i wielkiego o sobie mniemania, od lęku o siebie i poczucia swej zbyt małej wartości. Gdy odkrywam, że nie żyję w sposób wolny, ale pod dyktando takich nacisków, powstaje poczucie bezradności. 

Największy mój wróg czai się we mnie i sam sobie z nim nie radzę. A tym wrogiem jest duch niewoli - brak przeżywania Bożego dziecięctwa. 

Przychodzący Duch Święty - w chrzcie i w bierzmowaniu - nie znosi jednym dotknięciem mojego ducha niewoli, ale wchodzi w niego i stopniowo wypiera, tworząc w moim przeżywaniu żywe, rosnące z dnia na dzień synostwo Boże. Co jest w nim najwspanialsze?
Po pierwsze to, że tak bardzo mi się nie należy, że tak bardzo do niego nie dorastam, a jednak jestem wybrany przez Boga, który jest tak bardzo ponad mną. Przybrał mnie Sobie za syna i jako najcenniejszy dar dał mi na co dzień Ducha Świętego, bym Go nosił i by rodził On we mnie z niczym nie porównywalną i niczym nie zastąpioną serdeczną więź z Ojcem. Więź ta przynosi mi zaszczyt, a bólowi mego życia przeciwstawia umocnienie i ogromne szczęście. Ja jednak więź tę marnotrawię! I po drugie to, że moja ludzka małość zostaje w Bożym dziecięctwie dopuszczona do życia duchowego samego Bożego Syna. Sprawia to jeden Duch, który ożywia życie synowskie w samym Bożym Synu, a także we mnie - dziecku na Jego wzór; jeden Duch, który to doświadczenie dziecięctwa na wzór Bożego Syna umieszcza także w moim sercu: dziecięcą bliskość z Ojcem i słowo tej bliskości – Abba, Ojcze, kierowane przez Syna Bożego i przeze mnie do tego samego Ojca. Sam od Niego byłbym jakże daleko.
Diakon Jan, 2013


 


POSTAWA DZIECIĘCA

Być Bożym dzieckiem a mieć postawę Bożego dziecka. Co innego „być Bożym dzieckiem”, a co innego „mieć serce Bożego dziecka”. Dzieckiem Bożym jesteśmy ze swej ludzkiej natury, niezależnie od wewnętrznej postawy, ponieważ Bogu zawdzięczamy istnienie i wszystko, co składa się na nasze ludzkie życie. Każdy z nas jest Adamem i został nazwany synem Boga (Łk 3,38), ponieważ życie otrzymał wprost z Jego ręki. I spróbujmy dostrzec, że jest to prawdą, niezależnie od tego ile mechanizmów przyrodniczych pośredniczyło i stanowi materialną osnowę tego procesu. A wszystko wokół nas to dobre dary, które Ojciec przygotował dla swoich dzieci. 

Jednak człowiek, choć stworzony jako dziecko Boga, nie ma se­r­ca Bożego dziecka. Brak mu wewnętrznego życia członka Bożej Rodziny. Jego dziecięctwo jest kalekie, bo nie ma w nim postawy synowskiej. 

Dlatego Bóg zajął się przemianą naszego wnętrza. Potrzebnych mocy udziela przez Chrystusa, który w tym celu wchodzi głęboko w nasze życie. Tak głęboko, że do nas należy tylko to, abyśmy pozwalali mocy Bożej kształtować nasze serca i formować naszą mentalność do dojrzałej więzi synowskiej. I o to jest nam właśnie tak trudno. 

Jesteśmy bowiem ludźmi małej wiary – niepokornymi i wątpiącymi. Często nie mamy zupełnie świadomości, że należymy do Bożej Rodziny, a przez to brak nam poczucia bezpieczeństwa. Gdy obcujemy ze światem, który rani, zwątpienie nasze wzrasta, a nieufność pogłębia się. Tracimy przekonanie, że Ojciec wie, iż ma dzieci i zawsze obdarowuje je dobrem. 

Opowiadanie o upadku pierwszych rodziców pokazuje, do czego prowadzi brak postawy dziecięcej. Pokusa węża zdradza, że nie mamy przekonania, iż Bóg umieszcza nas w świecie najlepszym z możliwych i że naprawdę wie, co służy naszemu życiu, a co jest dla niego niekorzystne. I dlatego właśnie szansy dla siebie szukamy stale poza Bogiem, w nadziejach podsuwanych przez węża. 

W życiu zawsze szukamy jakiegoś oparcia. Jeżeli ocalimy poczucie dziecięctwa Bożego, zaufanie do Ojca będzie dla nas czymś naturalnym i wówczas oparcie znajdziemy. Tracąc jednak serce dziecka, tracimy oparcie, a to prowadzi ciągłego niepokoju. Przeobrażamy się w nieufnych nie­wolników, a zło szerokim strumieniem zaczyna wlewać się w nasze serca. 

Zbawienie odnowieniem naszego dziecięctwa. Zbawienie polega na odnowieniu naszego wnętrza tak, aby żyło zgodnie ze swoim naturalnym Bożym dziecięctwem. Ewangelia wzywa do tego i daje moc, byśmy stali się ufnymi dziećmi Ojca Niebieskiego. Królestwo Boże bowiem do takich należy. Jeżeli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18,3-4).

Przemiana niewolnika we wrażliwe dziecko Boże dokonuje się jedynie w spotkaniu z łaską. Łaska to miłość Pana Boga i zarazem Jego duchowe działanie na nas wypływające z tej miłości. Człowiek może dopuścić do siebie Łaskę, otworzyć się na nią, aby mogła wnikać weń i formować jego wnętrze do głęboko przeżywanego dziecięctwa.

Odkrycie Ojca dla siebie (Mt 7,7-11). Aby żyć jako dziecko Ojca, trzeba najpierw po prostu odkryć, że się ma Ojca - zatroskanego o syna i wsłuchanego w jego prośby. Bóg robi wszystko, aby nam uświadomić swe ojcostwo. Po to dał Chrystusa. Nawet wtedy, gdy dopuszcza zło, albo boleśnie oczyszcza nas z grzechów, jest całkowicie po naszej stronie. 

Dlatego możemy być spokojni, że w każdej sytuacji życiowej naprawdę mamy Ojca. Taka, przejmująca do głębi, jest wymowa słów: Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy go proszą (Mt 7,11). Życie oparte na Ojcu jest pełne radości i poczucia bezpieczeństwa.

Ale poznanie Ojca nie przychodzi samo. Droga wiedzie przez szukanie, głębokie prag­nienie spotkań i rozmów oraz żywą, pielęgnowaną w sercu tęsknotę.

Odkrycie w Ojcu swego źródła. Po wtóre trzeba dostrzec, że, tak jak dziecko w łonie matki, jestem osobą odrębną a jednak stale czerpiącą z Boga energię dla swojego życia. Bez drożnego połączenia z Bogiem nie udaje się ocalić pokoju i dążyć do domu Ojca w Niebie bez wpadania w pułapki. Ojciec jest naszym źród­łem. Jednak, aby z Niego czerpać, potrzebna jest świadomość i zgoda, że sam z siebie nie mogę niczego, a wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4,13). Wszystko zawdzięczam Ojcu i Nim tylko jestem mocny. 

Ludzkie lęki o bezpieczeństwo płyną z małej wiary. Mentalność ludzi tego świata opiera się na dorosłości i samowystarczalności, na braku uzależnień i moralnych zobowiązań wobec Boga. Chcą oni być mocni w sobie. Oparcie w Bogu mają za naiwność. Wówczas jednak doznają bolesnych doświadczeń. Nie mając serca ufnego dziecka człowiek bowiem nie radzi sobie z tym, co przynosi prawdziwe, dojrzałe życie. 

Postawa uniżenia. Po trzecie, by stawać się dzieckiem, potrzeba pokory i uniżenia. Nie trzeba szukać pierwszych miejsc, domagać się pozycji w świecie. Łaski bowiem nie znajduje się stale goniąc za czymś z poczuciem niedosytu. Łaskę znajduje się, gdy z przekonaniem, iż Ojciec wie najlepiej, czego nam potrzeba, z wdzięcznym sercem pozwala się by nas obdarował. Błogosławieni cisi. 

I błogosławieni ubodzy, ci którzy czują, że wszystko, co nie jest z Boga i nie jest Bogiem, nie jest ani ważne ani wartościowe. Ojciec jest zdecydowanie najpiękniejszą i najwyższą wartością. Kto widzi to, jest ubogi i nic ze świata nie będzie go zniewalać. Bóg jest pierwszy w sposób oczywisty. A wówczas wszystkie inne rzeczy układają się na właściwych sobie miejscach. 

Braterstwo. Po czwarte wreszcie dla życia w Bożym dziecięctwie istotna jest świadomość, że wszyscy żyjący na ziemi, w tym kraju, tym mieście, tym domu naprawdę mamy jednego Ojca i jesteśmy sobie bardzo bliscy. Tylko więź z jednym Ojcem może przełamać w nas bariery anonimowości, obcości i nieufności. Bez poczucia głęboko dziecięcej relacji z Bogiem te nasze wzajemne relacje nigdy nie będą prawdziwie braterskie, wolne od ran i uprzedzeń. 

I odwrotnie, bez dania z siebie wszystkiego, aby drugiego człowieka potraktować jak brata, nigdy nie dojdziemy do dojrzałości Bożego dziecka. Słowa Chrystusa na ten temat brzmią mocno: Jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteś­cie. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie (Mt 23,8-9). 

Praktyczna wskazówka. Rodzi się wiec pytanie, jak radzić sobie z życiem, aby stawało się ono życiem „Bożych dzieciaków”. Bez tego stoimy wobec Boga jako pełni goryczy i nieufności niewolnicy ludzkiego losu, cię­ż­kiego jak słowa przekleństw wypowiedzianych w Raju (Rdz 3,16-19). 

Wciąż czujemy, że mało w nas dziecięctwa. Zbyt pociąga świat i paraliżują lęki, zagraża zło i różne błędy. Nie umiemy rozeznawać woli Bożej i nie jesteśmy dla siebie braćmi, ale kolącymi kaktusami. Jest tak, bo za mało łaski dopuściliśmy do serca. 

Wobec tych trudności warto postąpić według pewnej wypróbowanej w życiu wskazówki. Spróbujmy wzbudzić w sobie ufność opartą na tym, że jesteśmy Bożymi dziećmi i powiedzmy: 
>>Ojcze, idę we­dług najlepszej mej woli. Nie wiem czy drogą właściwą. Wiem tylko jedno: Ty nie dopuścisz, by dziecko Twe pobłądziło. Sam naprostujesz jego drogę.<<

Powiadam Wam, taka prostolinijna pewność pokładana w swym Ojcu naprawdę czyni cuda. 
Diakon Jan, 2013





JAK DZIECI

Ubodzy w Duchu. Bóg chce wylać swojego Ducha na każdego człowieka. Kto przyjmuje Ducha Świętego, staje się zjednoczony z Bogiem. Pierwsze z ośmiu błogosławieństw mówi, że szczęśliwi są ci, który mają ducha ubóstwa, czyli ich serca nie są napełnione dobrami tego świata, ale jest w nich miejsce dla Boga. Właśnie Duch Święty, jeśli damy Mu to miejsce, wejdzie w nie a nawet je poszerzy, czyli uczyni nas jeszcze bardziej ubogimi w duchu, coraz prawdziwiej ubogimi. Ubodzy w Duchu odkrywają szczęście napełnienia ich serca Duchem i nie chcą już być bogaci, ale pragną wolności od świata i wolności do więzi z Bogiem. Wtedy widzą, że stają się kimś i to nie w świecie, ale w Bożym Duchu. Ubodzy w Bożym Duchu nie są wielkimi na świecie, raczej przeciwnie, dzięki Duchowi Świętemu, odkrywają swą małość, która okazuje się szczęściem obcowania z wielkością Boga. 

Dzieci. Dlatego Jezus mówi: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18,3) i wyjaśnia, że kto się(...) uniży jak to dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim. Postawa duchowego dziecka jest bliska sytuacji dziecka w społeczeństwie czasów Jezusa – dziecko jest pod całkowitą władzą rodziców i nie odgrywa żadnej roli w życiu dorosłych, za to cieszy się całkowitą ich opieką i zostaje zdjęty z niego każdy ciężar przekraczający jego dziecięce siły. Jezus stale mówi w Ewangelii o Ojcu i wielokrotnie podkreśla – nie bójcie się, macie Ojca. A dziecko takiego Ojca, choć nie jest przy Nim ani jakoś silne, ani samo z siebie nadzwyczajne, to jednak pozycja jego jest wyjątkowa i uprzywilejowana, bo jest dzieckiem królewskim i oczkiem w głowie Ojca. W Nim ma całą swoją wielkość i bezpieczeństwo. 

U początku swojej drogi Apostołowie nie mieli Ducha Bożego, ducha dziecięctwa, ale chcieli zająć pierwsze miejsca przy triumfującym na ziemi Chrystusie. Stopniowo jednak odkrywali, że Jezus nie jest takim Chrystusem, ale sam żyje jak dziecko Ojca i jak ten, który się uniża, a nie ten, który poniża innych. Oni więc też stopniowo, poprzez dar Ducha, uczyli się postawy uniżonej. Jest to postawa dziecięcej uległości ukochanemu Ojcu i pełnego do Niego zaufania. Dzięki niej człowiek znajduje bezgraniczną siłę, ale nie w sobie tylko w Ojcu. 

Biada. Jezus daje wiele wskazówek, ale najmocniej brzmią słowa wypowiedziane właśnie w związku z dziecięctwem: walczcie o swoje dziecięctwo i brońcie go jako jedynego i najważniejszego dobra w waszym życiu. Jezus mówi: kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza (Mt 18,6). Właśnie zgorszenie tych małych – tych dzieci Ojca, wytrącenie ich z rytmu dziecięctwa, pozbawienie wiary w sens dziecięctwa i skierowanie z powrotem na drogi bogactwa, walki o pozycje w świecie, samowystarczalności i żądzy spełnienia się samemu, jest największą krzywdą jaką można wyrządzić człowiekowi. Dlatego gorszycielowi, który zabija dziecięctwo: biada! A takim gorszycielem jest świat, takim gorszycielem jest mentalność niewolnika, który nie wie, że żyje pod opieką Ojca, wreszcie takim gorszycielem jest szatan, który pierwszy odrzucił dziecięctwo i zapragnął być równorzędnym Bogu partnerem, a nawet Jego przeciwnikiem. 

Bóg jest Ojcem, a stworzenie - z powołania dziecięce. Dlatego podcięcie mu korzeni dziecięctwa jest tragedią. Odzyskanie utraconego dziecięctwa wymaga powrotu do ufnej, kochającej wiary, która oczekuje wszystkiego od swojego Opiekuna. Zabijanie w ludziach dziecięcej wiary jest największym grzechem. A grzech ten popełniamy często, zawsze, gdy próbujemy radzić sobie samemu, bez świadomości, że jesteśmy kochani przez Ojca i że wszystko, co się w naszym życiu dzieje, jest Jego darem dla dzieci. Ludzie myślą, że dziecięctwo jest naiwne, że każe niefrasobliwie zrezygnować z aktywności. Nie! Bóg jest aktywny i nas stworzył aktywnymi. Ale aktywność ma kierować się ku Ojcu, aby skorzystać z siły jego kochających rąk i pomnożyć się. Nie ma większego szczęścia. Ta postawa jest wzorem. Jezus przychodzi jako dziecko, by pokazać kim mamy stać się my. 

Diakon Jan, 2013






ABBA – OJCZE!

Czego i jak dokonał Bóg przez swojego Syna? Na czym polega dzieło Chrystusa dokonane w czasie od przyjścia na ten świat do zesłania Ducha Świętego? W celu zbliżenia się do tego dzieła, zrozumienia go i przyjęcia sercem dokonajmy medytacji kluczowego dla tej kwestii fragmentu Listu św. Pawła do Rzymian (Rz 8,1-17).

Co było niemożliwe dla Prawa, ponieważ ciało czyniło je bezsilnym, tego dokonał Bóg (8,3). Czego dokonał Bóg? Co było niemożliwe dla Prawa? Czym jest owo Prawo? Prawo, to objawione, ukazane po ludzku życie Boga oparte na Miłości, którą jest On sam. W Prawie życie Boga jest przełożone na ludzki sposób myślenia i przedstawione człowiekowi do naśladowania. W Starym Testamencie Bóg mówi, jak postępować, a jedyną motywacją dla takiego postępowania staje się właśnie On sam. Powinniście tak żyć, gdyż Ja Jestem Bóg i Ja tak żyję, a wy jesteście do mnie podobni. Dlatego Prawo jest owym Boskim wzorcem postępowania, umieszczonym w realiach świata stworzonego. Tym, co jest w Starym Testamencie Prawem, w Nowym Testamencie jest Chrystus – Bóg i jednocześnie Człowiek, Boski wzór do naśladowania po ludzku. Prawo jest więc ziemskim odbiciem Boga i drogą wytyczoną dla człowieka.

Jest jednak problem, że wobec człowieka stworzonego przez Boga, ale i okaleczonego przez zło, Prawo to staje się bezsilne. Znaczy to, że człowiekowi nie udaje się według Prawa żyć. Dlaczego? Ponieważ jest w nas coś, co św. Paweł nazywa ciałem – mianowicie słabość, podatność na grzech, kruchość. Dlaczego ona występuje, nie wiadomo, jednak jest ona faktem obserwowalnym gołym okiem. Bóg ją na nas dopuścił i jednocześnie podjął ogromny wysiłek, by ją w nas przezwyciężyć. Dlatego właśnie, to czego człowiek nie mógł dokonać, dla pokonania swego grzesznego ciała, tego dokonał Bóg. To jest sprawa pierwsza i zasadnicza. Bóg działa, aby pokonać grzech człowieka, człowiek zaś ze swej strony musi wyciągać rękę do Boga po to działanie. Jeżeli ręki nie wyciągamy, sami wikłamy się w wielkie problemy.

W jaki sposób Bóg pokonał grzech? Co uczynił, by słaby, grzeszny, czyli cielesny człowiek zmieniał się i upodabniał do Boga? Bóg zesłał swojego Syna w ciele podobnym do ciała grzesznego, to znaczy noszącego wszystkie skutki naszej słabości i grzechu, choć bez osobistego grzechu. Syn doświadczył skutków tej grzesznej słabości, jaką jest wewnętrzne zmaganie, ból i cierpienie, aż po śmierć, ale w tym wszystkim ocalił czystość wobec Ojca czyli całkowicie zachował Prawo. Tym samym Syn stał się jedyną drogą zachowania Prawa w warunkach grzesznej cielesności. Jedynie Chrystus umarł z powodu grzechu, ale sam grzechu nie popełnił. Dlatego On jedyny ocalił swoje życie. Grzech zabija, a czystość serca zapewnia życie i tylko Chrystus to życie ocalił. Umarł z powodu grzechu i łamania Prawa przez świat, a zmartwychwstał z powodu swojej czystości i wierności. W ten sposób On jeden ocalił życie, a dokonał tego nie tylko dla siebie, ale także dla nas. Ocalił nasze życie. To właśnie jest najważniejszym dziełem, jakiego dokonał Bóg.

W jaki sposób więc Chrystus ocalił nasze życie? Gdy zmartwychwstał, miał w sobie pełnię Ducha Świętego i tego Ducha Świętego pozostawił na świecie, wylał Go na swoich uczniów. Umożliwił człowiekowi przyjęcie Ducha, poddanie się Mu, by wbrew kruchości i grzeszności, nasze ludzkie życie stawało się stopniowo postępowaniem nie według ciała ale według Ducha (8,4). Są w nas bowiem dwa porządki: życie według ciała i według Ducha (8,5). Życie według ciała, to zgodnie z obrazem biblijnym życie pochodzące od Adama, czyli wspólne w nas pochodzenie od Boga, ale i obciążenie grzechem. Pochodzenie od Adama to zjednoczenie w godności ludzkiej i ludzkiej grzeszności.

Jednak od dnia zmartwychwstania Chrystusa staje się możliwy i drugi porządek: życie według Ducha, przez przyjęcie Go od Zmartwychwstałego. To przyjęcie Ducha powoduje złączenie nas z Chrystusem i wejście w nową, czystą, Chrystusową, zmartwychwstałą cielesność. Gdy przyjmujemy Ducha i poddajemy się Mu, słabość i grzeszność zostaje przeniknięta mocą Bożą i może być przy naszej współpracy pokonywana przez mieszkającego w nas Ducha Bożego. On przemienia grzeszne ciało Adama w czyste ciało Chrystusa zmartwychwstałego. Ta przemiana dokonuje się stopniowo, w miarę naszej współpracy z Duchem Świętym i poddawania Mu po kolei naszych obszarów – członków ciała. Jeżeli przy pomocy Ducha będziecie uśmiercać popędy ciała – będziecie żyli (8,12).

Jeśli Duch Boży w nas mieszka, to żyjemy według Ducha (8,9), czyli należymy do Chrystusa i stopniowo uczymy się Go naśladować. Naszym zadaniem jest więc pielęgnowanie tego zamieszkiwania Ducha Świętego. Zaczęło się ono w dniu Chrztu, świadomie pogłębiło przez Bierzmowanie i teraz trwa wraz z łaską uświęcającą. Jeśli dbamy o to, by podtrzymywać obecność Ducha Świętego, mamy stałą, bliską obecność Chrystusa i Ojca, jak zapewnił sam Chrystus, mówiąc - zamieszkamy w ludzkim sercu. To zamieszkanie jednoczy nas w jednym zmartwychwstałym Ciele Chrystusa, wszczepia gałązki w Chrystusowy pień. To zjednoczenie może się przekształcać w zażyłość.

Ciało Zmartwychwstałego, rozbudowane przez nasze włączanie w nie, wymaga pielęgnacji, jak pokazują ewangeliczne przypowieści o ogrodniku i krzewie. Krzew z gałązkami, albo według innej alegorii Głowa z pozostałymi członkami, wymaga oczyszczenia i nakarmienia, aż do uzyskania pełnego rozwoju. Tylko poddawanie działaniu Ducha Świętego powoduje ten rozwój przez uśmiercanie skłonności do grzechu. Przyjęcie Ducha Świętego jest początkiem drogi przeobrażania się ciała Adama w Ciało Chrystusa.

Drogą do otwierania się na przyjmowanie Ducha Świętego, który już mieszka w nas, ale jeszcze nie wszędzie jest dopuszczony, jest nasze odżywianie, czerpanie pokarmu. A pokarmy dla nas (oprócz cielesnego) są trzy: Słowo Boże, Sakramenty i działanie Boże przyjmowane wewnętrznie podczas modlitwy. Słowo Boże wymaga interioryzacji przez medytację. Sakramenty (zwłaszcza Pojednania i Eucharystii) przyjęte sercem dokonują oczyszczenia i odżywienia. Modlitwa daje poznanie Boga, poddaje nas Jemu, nasyca Jego mocą i wolą. Te pokarmy sprawiają w nas coraz pełniejsze obcowanie Duchem Świętym, a przez Niego z Synem i Ojcem, owocujące zaufaniem, z którym pozwalam się prowadzić po drogach świata.

W jakim kierunku prowadzi nas Duch Boży? Ku zjednoczeniu z Chrystusem, a to czyni z nas dzieci Ojca, bo Chrystus jest Synem Ojca. Duch Boży, łącząc nas z Chrystusem, sprawia, że stajemy się przybranymi synami Bożymi (8,14). Nasze dziecięctwo nie jest samodzielne, nie należy się też nam, ale jest darem Ojca, który łączy człowieka ze swoim Synem, a w ten sposób upodabnia do Niego i kocha razem z Nim. Właśnie Duch Święty sprawia nasze przybranie za synów, a kontemplacja synostwa zmienia nas, usuwając ducha niewoli i bojaźni, a dając ducha dziecięcego zaufania do Ojca. Nasza więź dziecięca z Ojcem wynika z więzi Chrystusowej, mamy więc prawo i rodzi się pragnienie, by traktować Ojca jak kogoś bardzo bliskiego i zwracać się do Niego jak Chrystus – czułym Abba - Tatusiu. Tatusiu ufam Tobie. 

Mając od Ducha Świętego dziecięctwo Boże doświadczamy zupełnie nowej jakości życia. Otwiera ono w nas zupełnie nową przestrzeń kontaktu, w której dominuje świadomość bezpieczeństwa mimo wszystko, nawet w czasie trapiących doświadczeń. Chrystus wziął na siebie pełnię skutków grzechu dających oddalenie od Ojca, by odtąd nikt z nas nie był z dala od Ojca, ale zawsze miał pełnię Jego bezpieczeństwa. 
W efekcie naszego dziecięctwa razem z Chrystusem, razem z Chrystusem dziedziczymy także od Ojca życie wieczne, bo wszystko, co otrzymujemy od Ojca, otrzymujemy dzięki Chrystusowi i razem z Nim, jak pisze św. Paweł - współdziedziczymy (8,17). Wspólnie z Nim się urodziliśmy z zamysłu Ojca, z Nim przyjęliśmy Chrzest, z Nim niesiemy przez życie Jego Ducha Świętego, z Nim cierpimy, z Nim doznajemy oczyszczenia z grzechu, wreszcie z Nim umieramy, by razem z Nim też nigdy nie umrzeć, ale żyć wiecznie jako dzieci Ojca.

Diakon Jan, 2013






POKORNI

Osiem błogosławieństw to słowa, o których w ciągu dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa powiedziano bodaj najwięcej. Refleksja nad nimi podejmowana jest stale na nowo. Budzą podziw, ale i pozostają bez szerszego echa. Gdyby ludzie wiedzieli, jak bardzo potrafią czynić życie człowieka szczęśliwym, garnęli by się do nich tłumnie. Jednak tak się nie dzieje. Dlaczego? Chyba dlatego, że, aby odkryć szczęście, jakie przynoszą, nie wystarczy je czytać i rozważać. Szczęśliwy staje się ten, kto spróbuje według nich żyć, a jest to zadanie ambitne, ponieważ Błogosławieństwa z ducha są całkiem odmienne niż nasza mentalność. I nie tylko w naszych czasach. Tak było zawsze. 

Czegokolwiek by o Błogosławieństwach nie napisać, jakkolwiek by ich nie rozważać, zawsze stajemy w poczuciu bezradności. Te osiem zdań, niegdyś ustnie głoszonych rzeszom prostych ludzi, wypowiedzianych w sposób bezpośredni i łatwy do zapamiętania, okazuje się czymś zadziwiającym - idzie całkowicie pod prąd powszechnym dążeniom ludzkich serc. Słowa Chrystusa sprzeciwiają się temu, co stanowi pewien negatywny standard, a nie jest wcale tym, czego najbardziej pragniemy i potrzebujemy. Błogosławieństwa wychodzą naprzeciw naszym potrzebom podstawowym, życie według nich daje równowagę, zapewnia wewnętrzny porządek, napełnia wyjątkowym pokojem i czyni nas naprawdę szczęśliwymi - cieszącymi się stałym błogosławieństwem Boga, wolnymi od złudnych przyjemności kolorowego świata. Błogosławieństwa są szczęściem, które jest darem Boga, ale jego przyjęcie zależy od podatności naszego serca i ukorzenienia się w nim tego daru. 

Błogosławiony jest ten człowiek, którego charakteryzują dwie, zasadnicze postawy: ubóstwa i pokory. One są kluczem do błogosławieństw. Chcemy tu skupić się właśnie na tych dwóch postawach, kluczowych dla ducha Ewangelii. Uczcie się ode mnie – mówi Chrystus – bo jestem cichy i pokorny sercem. 

Czym jest pokora serca? Jest to postawa oparta na pewności, że wszystko, co we mnie wartościowe, przychodzi jako dar od Boga. W istocie niczego nie mam tylko z siebie albo od świata. Wszystko najpierw pochodzi od Boga, a potem bywa przez ludzi na różny sposób przetwarzane. Często psute. Są w naszym życiu dobra małe, na miarę jednego talentu, większe, na miarę dwóch talentów i największe, na miarę pięciu talentów. Dobra małe obracamy z zło, przeciwko Bogu i sobie samym. Dobra większe pomnażamy, często nieświadomie, współpracując z Bogiem przez pracę, życie codzienne, na gruncie tego, co On w swej hojności daje nam w świecie, sam pozostając niewidoczny. Ale dóbr największych Bóg udziela nam w świadomym, osobistym spotkaniu, kiedy mówi do serca, a my to rozumiemy: jesteście moimi dziećmi, nosicie moją obecność, która dochodzi do szczytu w waszej modlitwie i przyjętych sercem sakramentach; dokonuję waszej wewnętrznej przemiany; jestem przy was w nieustającej Opatrzności, a jeszcze bardziej w intymnym spotkaniu. Tym, co pozwala nam widzieć w naszym życiu Jego za wszystkimi posiadanymi dobrami i nie tracić z oczu tego, że bez Niego, dobra te marnotrawimy, jest właśnie pokora. 

Człowiek pokorny nastawia się na szukanie Boga i czerpanie od Boga. Wie, że tej mocy nikt ani nic nie jest mu w stanie zastąpić: ani jego własna zapobiegliwość, ani żadne pieniądze, ani pozycja w oczach świata. Człowiek pokorny funkcjonuje jak telefon komórkowy: stale zgłasza centrali swoją gotowość odbioru i czeka na rozmowy przychodzące. Pokora nie jest słabością. Jest mądrością. Ciągłe szukanie nie siebie, ale Boga, uczy prawdy, kształtuje otwartość i rozwija człowieczeństwo. 

Człowiek pokorny nie zajmuje się nadmiernie sobą. Widzi i wie, że Bóg jest mu w naturalny sposób potrzebny, by wszystko czerpać z Niego. W swoim życiu widzi największą rolę Boga i robi Mu miejsce, by Bóg mógł tę rolę bez przeszkód spełniać. Nie wynosi się, ale i nie poniża, nie porównuje się z nikim. Nie ocenia też siebie, na ile jest dobry, a na ile zły, lecz całe swoje dobro upatruje w Bogu. Spokojnie, bez złości i zdziwienia przyjmuje swoje upadki. Nie ulega kompleksom, że ma niską wartość, bo wie, że niczego mu nie brakuje: wszystko ma od Ojca i dlatego jego wartość jest wielką. Nie stawia siebie też wyżej od innych, bo ma świadomość, że wszystko otrzymał od Tego, który hojnie obdziela każdego, nie tylko mnie. Pokora daje świętą równowagę, pozwala z nikim nie konkurować, nie walczyć, niczego nie musieć, a wszystko mieć. Jest podstawą owej przedziwnej tajemnicy pokoju serca - cichego, nie prącego za wszelką cenę do przodu, ale spokojnego świadomością, że jest absolutnie bezpieczne, bowiem za nim stoi największa Potęga, najpiękniejsza Ojczyzna, jaśniejąca wszystkimi barwami tęczy i pachnąca wszelkimi aromatami rajskiego ogrodu. 

Pokora prowadzi wreszcie do ubóstwa duchowego. Pozwala odkryć, że świat Ewangelii daje o wiele, wiele więcej niż ten świat. Ale droga do tego odkrycia wiedzie przez poddanie się działaniu promieniowania Bożego, nauczenie się smaku darów Bożych, pozwolenie, by one pociągnęły nas swoim pięknem. Wtedy świat staje się relatywnie coraz mniej atrakcyjny. Zatem warto przeżyć coś więcej, dać się osłonić przez cień, jaki na ten świat rzucają wyniosłe drzewa dorastające do świata tamtego. Zachwycić się tym cieniem. Przylgnąć do jego łagodnego powiewu. Zakochać się w nim na zabój. Dobrobyt nie potrafi zastąpić miłości. Bylebyśmy tylko nie uczyli się jej od marnych nauczycieli, ale mieli szczęście poznać, jak jest zupełnie inna jakościowo, gdy przychodzi od Boga. 

Ale nie jest za późno! Póki jakaś myśl, póki jakaś refleksja, jest czas, by poznać Ojca, a nie paprać się stale tylko w marnościach! 
Diakon Jan, 2013






WDZIĘCZNOŚĆ I DZIĘKCZYNIENIE

Dostrzeganie darów Bożych. Żyjemy w świecie, który dostarcza nam pokarmu dla ciała, narzędzi pracy i odpoczynku, a jego piękno karmi nasze dusze. Obserwujemy też, że otaczająca rzeczywistość jest do nas dostosowana, zdolna nam służyć, a my mamy możność korzystania z niej. Gdy ponadto poznajemy prawa przyrody, zadziwiająco poddają się one naszemu rozumowi. Dzięki niemu potrafimy przetwarzać dobra świata, by używać ich w sposób jeszcze pełniejszy.

W świecie tym, przez jego przedmioty a jeszcze bardziej przez ludzi - ich postawę i działanie – spływa na nas wielorakie dobro, które przeżywamy w naszym wnętrzu. W niektórych przypadkach w dobru tym, jako sakramentalnym znaku, kryje się tajemnicza rzeczywistość duchowa, która, przyjęta przez nas, ma ogromny wpływ na nasze wnętrze: potrafi nas przemieniać i napełniać pokojem. Rzeczywistość ta przewyższa świat i w najmniejszym stopniu nie jest w naszych rękach. Nie da się jej zdobyć, kupić, ani na nią zasłużyć. Ktoś z własnej woli stawia ją na naszej drodze – bezwarunkowo i darmowo. Czy to zauważamy? 

W życiu więc korzystamy z tego, co niby „niczyje” leży na naszej drodze. Chełpimy się ogromnym postępem, tym że potrafimy wytworzyć urządzenia o niewiarygodnym stopniu złożoności i zaawansowania technologicznego, a jednak to, czego nie wytworzyliśmy, ale odkryliśmy i stosujemy (fizyka materii nieożywionej, biologia materii ożywionej, a nadto my sami i nasze możliwości) jest nieporównanie bardziej zaawansowane. Nie byłoby naszych dzieł, gdybyśmy nie korzystali z dóbr, które nie są naszymi dziełami. Nic nie ujmując człowiekowi widać, że cała jego twórczość przypomina raczej budowanie z gotowych klocków. 

W tej i w jeszcze głębszej perspektywie Objawienia stwierdzamy, że naprawdę wszystko, co mamy, otrzymujemy jako dar. Darem jest nawet to, co sami czynimy. Sami dla siebie bowiem też jesteśmy darem: Cóż masz, czego byś nie otrzymał? (1 Kor 4,7) 

Wdzięczność a rewanż. Bóg dając nam świat nie chciał niczego w zamian. Wszystko uczynił z ojcowskiej miłości: bezinteresownie i z radością, że może dać nam dobro, które wzbogaci nasze życie. My jednak nie wiemy, że mamy Ojca, nie czujemy się przezeń obdarowani i przyjmujemy wszystko jak rzeczy bezpańskie, znalezione na ulicy. Korzystamy, korzystamy, a nasze serca ani drgną. 

Czasem jednak, zwłaszcza w stosunkach międzyludzkich, gdy serce drgnie w poczuciu obdarowania, zaczynamy czuć się nieswojo. Chcemy się czym prędzej zrewanżować w celu wyrównania rachunków, aby niczego nikomu nie zawdzięczać. Dlaczego nie chcemy nic drugiemu zawdzięczać? Aby go utrzymać na dystans: niech sobie nie myśli, że darzymy go sercem. Rewanżujemy się więc z braku miłości, z nieufności i niechęci do drugiego człowieka. 

Tymczasem, jeśli ktoś obdarowuje nas naprawdę, czyni to z miłości, nie licząc na nic z naszej strony. My, jeśli zechcemy, możemy mu odpowiedzieć, ale tylko postawą równie bezinteresownej miłości – będzie to wówczas nasza wdzięczność.

Rewanżowanie się zaś nie jest wdzięcznością. Czasem nie rewanżując się mamy skrupuły, że jesteśmy niewdzięczni, a przecież obdarowanie sprzeczne jest z oczekiwaniem zapłaty. Jeśli coś kupujemy, trzeba zapłacić. Jeśli jednak przyjmujemy dar, zróbmy to tak by darczyńca mógł okazać się czysty i bezinteresowny. Nawet, jeśli nie był on wolny od oczekiwania na rewanż i trochę próbował nas kupić, rewanż rozwinie w nim to, co kupieckie, a zniszczy bezinteresowność. Wahanie między darem a interesem, rozstrzygnie na korzyść interesu. Tak więc nasza postawa przyjmowania dobra jako daru, bez rewanżu będzie dlań oczyszczająca.

Bóg zaś obdarowuje nas przeobficie zbawieniem z czystej miłości i ma jedynie nadzieję, że i my zdecydujemy się na miłość. Będzie to wówczas nasza wdzięczność, nie zapłata, bo Bóg sam nie liczył na nic udzielając nam łaski, ale spontaniczna i bezinteresowna miłość, która rodzi się w sercu doświadczającym bezinteresownego obdarowania miłością.

Taka wdzięczność jest oddaniem chwały Bogu, który zniża się do nas tak, iż nasze serca mogą do Niego dosięgnąć. Możliwość obudzenia się w nas wdzięczności Bogu jest dla nas zaszczytem. Stwarza sytuację wielkiej z Nim bliskości, w której następuje wymiana miłości. Sytuacja ta oczywiście również jest darem, darem Ducha Świętego w naszych sercach.

Wdzięczność otwiera serce na większe dary. Podstawą do zrozumienia znaczenia wdzięczności w naszych stosunkach z Bogiem może być opowiadanie o wdzięcznym samarytaninie (Łk 17,11-19). 

Dziesięciu trędowatych zostało uzdrowionych w drodze z miejsca, gdzie spotkali Jezusa do Jerozolimy, gdzie według Prawa mieli złożyć ofiarę za swoje oczyszczenie. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. (15-16) Tylko on poczuł w sercu taką więź ze swoim Uzdrowicielem, że nie szczędził trudu by wrócić i stanąć przed Nim z wdzięczną miłością w sercu. Wdzięczność Samarytanina jest skoncentrowana na Bogu, któremu okazuje on uwielbienie, ale wylewa je u stóp Jezusa, bo uwierzył, że Jezus wyszedł od Boga i rozdaje Boże dary. A Jezus potwierdził, że powrót do Niego był właściwym sposobem okazania wdzięczności Bogu: żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu (18). 

Widać, że wdzięczność Chrystusowi była oddaniem chwały samemu Bogu, daniem świadectwa o obecności w naszym życiu Boga pełnego chwały. Wdzię­cz­ność jest właśnie tak ważna dlatego, że służy rozkrzewianiu na ziemi chwały Boga pełnego majestatu. 

Dzięki niej Samarytanin odszedł z większymi darami, niż pozostałych dziewięciu uzdrowionych. Otrzymał je, gdy usłyszał słowo: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła (19) i odszedł w pokoju. Wydarzenie to jest szkołą przyjmowania darów. Najpierw Bóg obdarowuje a przez to uczy wdzięczności. Potem przez wdzięczność serce ludzkie dojrzewa do przyjmowania darów jeszcze większych, a otrzymując je uczy się nowej wdzięczności. Tak wzrasta w nim wdzięczność nieustająca Bogu, który jest największym darem dla człowieka. 

Wdzięczność to modlitwa, która najbardziej zbliża do Boga. Tak więc wdzięczność, gdy rozleje w naszych sercach miłość do Pana, staje się modlitwą, która najbardziej otwiera na Boga. Widać to w życiu Jezusa, którego dziękczynienie było stale obecną najgorętszą więzią z Ojcem, wypływającą ze świadomości obecności w Synu Ojcowskiego działania promieniejącego na ludzi: Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom.(Mt 11:25)

Dziękczynienie było też siłą sprawczą Chrystusowych dzieł. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! (J 11:41-43) (zob. także rozmnożenie chleba - J 6,11, ustanowienie Eucharystii - Mt 26,27). W Jezusowej wdzię­cz­ności tkwi więc najpierw pokora człowieka, który prosi, a potem ufna świadomość Syna, który już może dziękować, bo Ojciec zawsze słucha Jego próśb. Dlatego swoje posłannictwo zamyka w Eucharystii - cały stał się jedynym dziękczynieniem człowieka dla Boga Ojca.

Tego też uczy św. Paweł. Gdy wspomina chrześcijan ze swoich gmin, w jego sercu budzi się wdzięczność za łaskę, która potężnie poruszała ich serca: Dziękuję Bogu mojemu ilekroć was wspominam w każdej modlitwie (np. Flp 1,3). Wdzięczność jest najdoskonalszą formą prośby, prośbą o dobre dary zgodnie z wolą Bożą. Proszący wie, że przedkładaną sprawę najlepiej poprowadzi Bóg. Zdaje się więc na Niego, sam poprzestając na dziękczynieniu.
Paweł wie również, że wdzięczność przystoi zawsze, bo Pan zawsze jest po naszej stronie. Dlatego wzywa: w każdym położeniu dziękujcie. Taka jest bowiem wola Boża względem was (1 Tes 5, 16-18) Wdzięczność jest postawą dającą stały kontakt z Bogiem. Pozwala odkrywać i poznawać Jego wolę. Ożywia bowiem serce mocą Ducha św. i wyzwala w nim modlitwę.
Diakon Jan, 2013 





POSTAWA DZIECIĘCA JEZUSA

Jezus wobec Ojca.  Chrystus żył potrzebą nieustannego przebywania ­w tym, co należy do Jego Ojca (Łk 2,49). Z Ojcem trwał w doskonałej więzi, a przez to wszystko, czego dokonywał jako Syn Czło­wieczy, było jednocześnie dziełem Ojca (J 10,37). Miał głębokie przekonanie, że Ojciec jest dla Niego jedynym źródłem życia. Duchowa więź z Nim, napełniała Go świadomością, że trudne życie Mesjasza ma wielki sens i wartość. Ta więź nieustannego trwania z Ojcem wyrażała się w wypełnianiu woli Ojca i w doskonałej modlitwie, najbardziej osobistej i pełnej miłości, jak czułe Abba - Tatusiu. Ab­ba, Ojcze, dla Ciebie wszy­­­s­tko jest moż­liwe (Mk 14,36). I to właśnie ch­ci­ał nam u­ka­zać. Mam Ojca, a przez to i wy macie Ojca! 

Dzieci, macie Ojca. Dlatego, gdy udzielał ­wska­zówek dotyczących mod­li­twy, chciał nam przede wszystkim uświadomić: Pamiętaj­cie, że macie Ojca. Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znaj­dziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka znajduje; a kołacz­ą­cemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bar­dziej Ojcec wasz, który jest w niebie, da to co dobre tym, którzy go proszą.(Mt 7,7n) 

Słowami tymi wzywał nie tyle do wytrwałości w modlitwie ("pro­ście aż do skutku", jak często interpretuje się ten tekst), ile w ogóle do zwracania się do Boga jako Ojca. Proście, po prostu proście świadomi i pew­ni, że macie Ojca, dla którego jesteś­cie dzi­e­ć­mi. Jego oj­co­stwo możecie rozumieć w sposób analogiczny do ­ludz­kiego. Jeżeli u ojca ziemskiego chęć czynienia dobrze swoim dzieciom jest naturalna, to o ileż bardziej u Ojca Niebieskiego. Czemu więc Mu nie wierzycie? Ojciec Niebieski czuje się waszym Ojcem i stale chce dawać swym dzieciom wszystko, co służy ich wychowaniu do życia w Bożej Pełni. Naprawdę Ojca nie trzeba do tego namawiać ani przekonywać. Więc nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wys­łuchani. Nie bądźcie podobni do nich. Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie. (Mt 6,7-8)

Ojciec jest otwarty wobec dzieci - nie wahajcie się przedstawiać Mu prawdę swego serca najprościej i najnaturalniej. Jest to Ojciec prawdziwy - każdy, kto prosi Go, otrzymuje, a kto szuka, znajduje. I jest to Ojciec stojący całkowicie po naszej stronie - można prosić Go zawsze i o wszystko, wbrew światowym rachubom i naszemu wyobrażeniu o tym, czego można się po Bogu spodziewać.

Dziecko Ojca w cierpieniu. A gdy nadchodzi trudne doświadczenie cierpienia, takiemu Ojcu bez o­baw, że narzucam swoją wolę i z pewnością dziecka, że będę należycie zrozumiany, mogę powiedzieć: Abba! zabierz ode mnie ten Kielich! Lecz na tym nie koniec. Takiemu Ojcu z niemniejszą pewnością mogę też wyznać: Abba! Nie jako Ja chcę, ale Jako Ty (Mk 14,37) - wbrew omdlewającemu ciału, pokrytemu potem zmieszanym z krwią! Bo każdy kto prosi otrzymuje, a kto szuka znajduje. Każdy, kto z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosi gorące prośby i błagania (...), ten zostaje wysłuchany dzięki swej ufnej uległości (Hbr 5,7). A wysłuchanie to jest wielkie na miarę Zmartwychwstania. Taki jest Bóg – Mój Ojciec. 

Rola modlitwy w życiu dziecka Bożego. Zatem w modlitwie chodzi naj­pi­erw o rozmowę, w której nawiąże się więź między dzieckiem a Ojcem. Od siły tej więzi wyrażającej się w zaufaniu i gor­li­wej miłości (Boga i ludzi) zależy prze­bieg dojrzewania do Wielkości jaką jest Bóg. Dlatego Ojciec traktuje dzieci poważnie. Słucha z uwagą mowy serca i odpowiada tak, by pokazać, że rozumie nawet wtedy, gdy prosimy o rzeczy błahe. Czasem odpowiada dokładnie według naszych wyobrażeń, ale częściej działa inaczej - peł­niej, by zapewnić nam wzrastanie ku jedynym sprawom nap­raw­dę istotnym - zba­wie­niu. W atmosferze modlitwy dzie­cko powoli uczy się ufności i miłości, a jego wola zbliża się do woli Ojca. Wtedy modlitwa staje się potęgą w jego małym ręku.

Modlitwa dziecka coraz bardziej upraszcza się. Naj­pierw potrzeba wielu słów i pełnych ekspresji wypo­wiedzi. Z czasem za wszystkie uwielbienia wystarcza "koch­am" tak w uniesieniu, jak i w cie­m­­ności. Później na­wet "kocham" jest zbyt rozgadane, a więź z Oj­cem wyraża się w zaparciu siebie i milczeniu zakochanego serca.

A prośba? Najpierw proszę Boga o każdy szczegół mojego życia. Z czasem za wszystkie prośby wystarcza pragnienie, by tylko spełniało się "wszystko to, co w Twoich oczach, Panie, jest słu­­szne". Później w prośbie coraz więcej jest tylko niewzruszonej świadomości, że wobec Ojca, w całym tym i przyszłym życiu mogę naprawdę czuć się bezpieczny. Nie znaczy to jednak, że zrezygnuję z próśb. Przeciwnie, dziecko przyjdzie do Ojca zawsze ilekroć odczuje potrzebę, a jednak przychodząc będzie miało rosnące przekonanie, że Ojciec wie lepiej od niego, czego mu tak naprawdę potrzeba. 

Dlatego modlitwa na drodze wiary dziecka staje się coraz bardziej wewnętrzna - drugorzędność słów, uczuć, wyobrażeń, a obfitość świadomości obcowania z Ojcem. Na Nim ma mu zależeć bar­dziej niż na Jego darach. Tym­cza­­sem my koncentrujemy się na przemijają­cych darach i to zamyka nas w pancerzu słabo przepuszczalnym dla łaski. Pozostajemy w ­przedsionkach, gdy Bóg zap­ra­sza do salonów.

To właśnie z myślą o naszym szczęściu, o tym, by posiąść owe piękne dziecięctwo, powiedział Chrystus do uczniów: Nie troszcz­cie się zbytnio o swoje życie (Mt 6,25n). A troszczyć się zbytnio to znaczy żyć tak, jakbyśmy nie mieli Oj­ca, od którego wszystko zależy. "On zawsze znajduje roz­wiązanie tam, gdzie ludzki rozum już go nie widzi." (s. Fausty­na, Dzienniczek) Tylko z dzi­e­cięcego zaufania do Ojca wytryskuje prawdziwa mo­d­li­twa. Chrystusowe wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzyma­cie (Mk 11,24) dlatego zawiera taką determinację, że jest pewnością Syna, który wie, iż na Jego Ojcu zawieść się nie można. I tego zaufania oczekuje od nas. Jego synowski Duch woła i w nas Abba – Tatusiu (Ga 4,6).

Diakon Jan, 2000




 

 

MENTALNOŚĆ NIEWOLNIKA




WEWNĘTRZNE ZNIEWOLENIA




Zniewolenia a modlitwa. Człowiek nosi w sercu wiele zniewoleń, czyli uzależnień od osób i rzeczy, które wzbudzają jego pożądanie lub lęk, a przez to prze­­­szka­dzają w życiu i w modlitwie. Braku wol­noś­ci na modlitwie doświadcza każ­dy. Weźmy dowolną chwilę modlitwy i przyjrzyjmy się jej dokład­nie. Zobaczmy jak serce było niespo­koj­ne - różne obawy zakłócały wew­nętrz­ny po­kój akurat wtedy, gdy chciało się ono oddać Bogu z wiarą. Nawet zdrowy odruch sumienia odrzucającego grzech zmienia się w lęk przed grzechem. A lęk sprawia, że Bóg zdaje się surowy i daleki. Albo zobaczmy, jak serce wyrywało się do innych zajęć. Pokusy toczyły bezpardonową walkę o naszą modlitwę. To przez nie często koncentrujemy modlitwę wokół tego, co nas zniewala - silnych prag­nień i ambicji. 


Jak w innych spotkaniach tak i na modlitwie odzywa się w nas przemożna mentalność niewol­nika. Niewolnik jest człowiekiem smutnym, pełnym kom­plek­­sów i nie pogodzonym ze swoim życiem. Zobaczmy jak bardzo, gdy przystępujemy do mod­litwy odzywa się dżungla: kakofonia głosów, nieład lęków i pragnień. Często właśnie to stanięcie oko w oko z nieładem i niewolą sprawia, że ludzie dezer­te­rują przed modlitwą zaraz u jej początku. 


Tymczasem Bóg tylko w jakimś stopniu odsłania przed modlącym się prawdę, że nie jest on duchowo wolny. Co więcej, zniewoleń nie da się odrzucić na zawołanie. Potrzeba łaski i czasu. Bóg dąży do zrodzenia nas na nowo, do zmiany naszej mentalności, jeśli tylko podejmujemy decyzję wejścia na drogę wiary i modlitwy. Na początku tej drogi należy zdobyć się na zadatek wol­ności: nasta­wienie na nią, pragnienie jej. Z tym wiąże się gotowość przyjęcia najtrudniejszej prawdy: o grzechu pierworodnym – o swym zniewoleniu.

Są ludzie rozgoryczeni, którzy twierdzą, że ich życie jest pasmem ponurych przy­pad­­ków. Wiecznie niezadowoleni, widzą u wszystkich tylko wady i negatywny stosunek do siebie. Wszystko ich denerwuje. Przed tą świadom­ością uciekają w pracę, w urządza­nie się. Są głęboko uzależnieni i przez to prawie się nie modlą. Jedno­cześ­nie jednak obok nich, w dokładnie takim samym świecie, żyją ludzie uradowani ży­ciem, które jest wokół nich i noszący w sercu wiele pokoju. Lecz rozgoryczeni mówią o szczęśliwych - Tamci to mają szczęśliwe usposobienie, nie przejmują się, mają szczęście, ich życie nie było tak cierpkie jak moje. - Tak sądzą i nie wiedzą, że problem tkwi nie w życiu, ale w nich: są zniewoleni i sądzą, że nic nie mogą na to poradzić. A tymczasem... 


Bóg tylko czeka, byśmy uświadomili sobie, czego nam brakuje i od przemożnego pragnienia wolności rozpoczęli duchową kampanię na rzecz swego wyzwo­le­nia z mentalności niewolnika. Taka postawa odblokuje nas na łaskę, budującą stopniowo nasze życie modlitwy. 


Zniewolenia, które są główną przeszkodą w życiu, bardzo przeszkadzają także i w modlitwie. Ale rezygnacja z modlitwy sprawia, że życiowe problemy zaczynają się piętrzyć jako bariery jeszcze bardziej zniewalające. Dokonajmy zatem przeglądu typowych zniewoleń, które możemy odkryć w sobie na modlitwie. Jak nie bać się ich, lecz radzić sobie z modlitwą. 


W sytuacji pochłonięcia wieloma sprawami. W życiu wciągają nas zajęcia: ważne, ciekawe, trudne, to co lubimy lub co budzi nasz niepokój i angażuje emocje. Myślimy o nich często odruchowo, a czasem nie potrafimy oderwać od nich myśli. Szczególnie znają ten ból pasjonaci, którzy korzystają w swej pracy z twórczego natch­nienia. Wielkie zaangażowanie umysłowe i emocjonalne dekoncentruje, utrudnia lub wręcz dez­organizuje spo­koj­ne życie z Bogiem i systematyczny trud modlitwy. Jednak uzależnienie od tego, co silnie przeżywamy, będzie prawdziwą przeszkodą w życiu duchowym tylko wtedy, gdy damy się zwieść pokusie, że istnieje sprzeczność pomiędzy naszymi sprawami i nieuniknionym myśleniem o nich, a modlitwą. Wielu ludzi uważa problem wciągania się w zajęcia i płynące stąd rozproszenia za newralgiczną trudność swojej modlitwy. Tymczasem modlitwa płynie głębiej, pod tym, co toczy się w naszych emocjach i umyśle. Można zatem uświadomić sobie i zaakceptować toczącą się tam burzę i w tym stanie stawić się przed Bogiem ze swoimi chwilowymi ograniczeniami, aby oddać się takiej modlitwie jaka się w tej sytuacji wyłoni. 


Aby sobie pomóc, najpierw wszystko to, co najbardziej absorbuje myśl warto wykonać przed modlitwą. Jeśli jest to niemożliwe, problemy odłożone na później warto sobie zapisać, aby odruchowo nie wracać do nich myślą. A potem już tylko módlmy się i nie martwmy rozproszeniami, niemożnością uwolnienia się od jakichś myśli i problemów. Modlitwa poszarpana naszymi uzależnieniami i zwią­zanym z nimi niepokojem, jeżeli płynie szczerze z serca, Bogu będzie miła, a nieudana tylko po ludzku. Trzeba więc włączać w modlitwę to, co nas pochłania, zniewala a przez to roz­­pra­sza. 


Nie ma co też obawiać się czynników zewnętrznych, które zdają się przeszkadzać w modlitwie: hałasu, śpiewu, czyjegoś głośnego czy denerwującego zachowania. Najgorsza jest wtedy nasza nerwowa reakcja negatywna, która godzi w miłość - ducha modlitwy. Nie chodzi o to, by zupełnie zrezygnować z szukania dobrych warunków modlitwy, ale gdy te nieoczekiwanie się pogorszą, przy­jąć spokojnie ewentualny zamęt. Nie zmieniać gwałtownie miejsca modlitwy i czasu. Jako modlitwę ofiarować jej trud. Skupienie i pokój może przyjść w najbardziej niedogodnych warunkach. Bo modlitwa to miłość, a nie nasze dobre samopoczucie i dlatego nic zewnętrznego nie jest w stanie w niej przeszkodzić. Przeciwnik modlitwy tkwi tylko w nas. 


Zacznijmy więc od nastawienia na Boga. Odradzam tech­niki kontrolowania swego ciała, oddechu: w centrum uwagi umieszczamy wówczas nie Boga ale warunki w naszym ciele. Rzućmy się po prostu w modlitwę jak w ramiona Ojca i cały problem przerzućmy na Niego.

Czasem na drodze modlitwy staje jakieś nasze ulubione a dobre za­jęcie. Wówczas nade wszystko wystrzegajmy takiego oto szatańskiego postawienia sprawy: „To twoje ulubione zajęcie, nie ma w nim nic złego, a Bóg każe ci zrezygnować i modlić się.” Mo­dlitwa nie jest kon­ku­ren­cją dla tego co nas cieszy. Ona sama nas cieszy. I odwrotnie, do niczego się nie bierzemy z przekonaniem, że zostawiliśmy Boga, a wzięliśmy się za coś praktycznego, „nie Bożego”. Każde zajęcie niech będzie wykonywane z Bogiem i stanie się też rodzajem modlitwy. Podzielmy czas między oddanie się Bogu bezpośrednio - na modlitwie i pośrednio – wykonując inne dobre dzieła. A potem spójrzmy wstecz i spytajmy, czy wybór był słuszny. Jeśli nie był, nie gnębmy się tylko skorygujmy wybór następnym razem. Miłosierdzie Boże pozwala nam całe życie uczyć się wyborów pomiędzy tym, co dobre a tym, co lepsze. 


Napór pragnień. Nosimy w sercu wiele marzeń, chęci i oczekiwań: lepszego świata, dob­ra od ludzi, spra­wiedliwości, zdrowia. Przekładają się one na nasze konkretne dążenia: do po­sia­­dania coraz to nowych dóbr i spełniania przez ludzi i Boga coraz to innych naszych pragnień. Stąd pokusa czynienia z modlitwy narzędzia do wywierania nacisku na Boga i pośrednio na ludzi, by te nasze pragnienia spełniały się. Jesteśmy skon­cen­tro­wani na sobie, na tym, na czym nam zależy. I jeżeli modlitwa nie spełnia naszych oczekiwań, buntujemy się przeciw Bogu lub boimy, że nasza wiara jest po­myłką. 


Tymczasem trzeba, bym stawał się coraz bar­dziej wolny od tego, co jak mi się zdaje, osiągnąć muszę. Przez łaskę będzie przy­cho­dziło zrozumienie, że nie zawsze jest to tym, czego tak naprawdę pragnąć warto. Największą wartość bowiem mają skarby nie z tego świata. Łaska chce mnie stopniowo dystansować od własnych koncepcji życia, a uczyć szukania koncepcji Bożej. Wtedy w mojej modlitwie coraz mniej będzie nacisku pochodzącego od moich pożądliwości i pewności siebie, że wiem jak być powinno, a więcej zafascynowania tym, co proponuje mój mądry i kochający Ojciec.



Lęk przed złem. W życiu jest wiele obaw, które utrudniają zaufanie do Boga i sprawiają, że tracimy serce do modlitwy. Szczeg­ólnie wysokie wymagania stawia modlitwie lęk przed światem i złem, oraz cierpienie sprowadzane przez zło. W takim kryzysie nie czu­jemy wartkiego nurtu modlitwy. Widzimy wielki czarny kamień, który stoczył się skądś i przegrodził jej łożysko. Modlitwa, aby utorować sobie drogę do­oko­ła kamienia, musi, jak woda, najpierw przestać przez moment płynąć, ulec spiętrzeniu, aby powoli zacząć oblewać ten kamień ze wszystkich stron. Dopiero wówczas, w pewnym momencie, utoruje ona sobie nową drogę cienkimi strużkami wokół kamienia. Gdy modlitwa nie płynie, ale spięt­rza się, serce człowieka nie może jakby wydobyć z siebie ani słowa. I do­piero stopniowo, z wysiłkiem rodzi się modlitwa, która ogarnia powoli wielką bryłę naszego bólu. 


Człowiek boi się, ale naj­bar­dziej boi się grzechu sumienie niewolnika. Nienawidzi grzechu, osądza go surowo i rozpacza albo przeciwnie szczelnie zamyka oczy na zło. Taka mentalność człowieka, który nie ma Ojca ale Sędziego, w kontaktach międzyludzkich prze­jawia się tym, że zamiast dziecka - świadomego swej nędzy, ale pełnego radosnego zapału do kontaktu z Ojcem, mamy człowieka smutnego, zakomplek­sione­go, znerwicowanego - nie godzącego się ani trochę na siebie. Takiemu człowiekowi potwornie trudno się modlić. Jeżeli nie mamy w tym względzie dostatecznej wolności, trzeba uświadomić sobie, że modlitwa nie jest przywilejem doskonałych, ale darem dla grzeszników. Czyż Chrystus przez całe swoje ziemskie życie nie chodził w gościnę do wielkich grzeszników. Odstręczające od modlitwy, kompleksy i lęki grzesznika, opory, niechęć i lenistwo, które zaczynamy odczuwać po upadku są absolutnie narzędziami szatana. Zmobilizujmy wszystkie siły, aby je przezwyciężyć: odwołajmy się najpierw do Boga miłosiernego, potem do naszej woli.




Próżna ambicja dobrej modlitwy i pycha modlitwy. Człowiekowi, który chce dobrze służyć Bogu w czasie modlitwy, zagraża pycha w postaci ambicji, by dobrze się modlić. Nie można jednak być bliżej Boga ze względu na siebie i swoje ambicje. Jedynym powodem gorliwszej mod­li­twy może być większa miłość do Boga. Trzeba zaczynać więc od wpatrzenia w Niego, a nie starania, by modlitwa była dobra wed­ług jakichś ludzkich kryteriów a nawet duchowych odczuć. Jedynym kry­terium modlitwy jest miłość do Boga. Należy zatem patrzeć nie tyle na samą modlitwę ile na Boga i siebie przed Nim jako małe, niegodne, ale kochane dziecko. 


Ponadto, zwłaszcza w świadomość człowieka posiadającego pewne doświadczenie mod­li­twy, potrafi wkraść się przekonanie, że potrafi modlić się w sposób wyższy, bardziej dojrza­ły. Stara się więc modlić w ten sposób i sięga do tych „bardziej zaawan­so­wanych” spo­so­bów modlitwy. Stopniowo niepostrzeżenie nabiera przekonania o swojej modli­te­w­­nej dojrzałości. Zaczyna traktować modlitwę jako czas potwierdzania swego „doś­wiad­cze­nia" du­cho­wego. Jego uwadze umyka, że wszystko jest darem a on sam jest nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi. (Ap 3,17) 


Wobec Boga na modlitwie może coraz bardziej odsłaniać się tylko praw­da o naszej nędzy i nie samowystarczalności. O tym, że im więcej poczyniłem kroków na dro­dze do Boga, tym bardziej widać, jak potrzebuję Bożego miłosierdzia. Rozwój duchowy (jeżeli tak go można nazwać) odbywa się w kie­run­ku coraz większego ubóstwa człowieka, który widzi jak sam jest niedoskonały, nie umie się modlić, a za najważniejsze doświadczenie modlitwy poczytuje sobie wołanie celnika: Boże miej litość dla mnie grzesznika.(Łk 18,13). Jeżeli zaś mamy na modlitwie radosne poczucie, że gościmy Boga w mieszkaniu swego serca, pamiętajmy, że gościmy Tego, który sam sobie to mieszkanie wybrał, bez najmniejszych naszych zasług i że On podtrzymuje jego ściany i sufit. 


A Bóg daje modlącym się narastające poznanie ich małości, a Jego wielkości. I taki stan jest dla nas czymś coraz wspanialszym, w miarę jak przestaje się w nas buntować owa nieznośna pycha. 


Pod naporem wyobraźni zmysłowej. Wielu ludzi ma problemy z wyobraźnią zmysłową. Jest ona strumieniem wyobraźni, niby filmem, który przy niepełnej kontroli naszej woli przesuwa się w świa­domości wywołując określone reakcje psychiczne i fizjologiczne, potęgujące jeszcze działanie tej wyobraźni. Człowiek na ogół nie jest w stanie wyłączyć tego filmu siłą woli w dowolnym momencie. Przy pewnym doświadczeniu możliwe jest to na samym początku, kiedy pojawia się chęć "przyjemności zmysłowej", a nim przyjemność ta rozleje się w nas. Potem zaś możliwe jest w chwilach obniżonego napięcia. Trzeba podkreślić, że Bóg w pełni panuje nad tymi trudnościami. Może je dopuścić, a może całkowicie swą łaską usunąć. Taki dar miała np. s. Faustyna. Łaskę tę możemy otrzymać w okresie zwiększonego zaangażowania na rzecz Boga (zamknięte rekolekcje, dużo modlitwy, obecność w miejscu świętym). 


Jeżeli dana jest nam jednak tego rodzaju próba, czystość można odzyskiwać przez szukanie wolności od treści tej wyobraźni, poprzez odsuwanie jej obrazów na dalszy plan, nie kon­cen­trując na nich swej myśli. Błędem jest „walczenie” z wyobraźnią zmysłową. Nie należy z nią walczyć, ale odważnie powierzać ją Bogu oraz wypierać ze swej świadomości innymi pozytywnymi treściami, myślami i aktywnością.

Bywa, że strumień wyobraźni zmysłowej przyczepia się do strumienia mo­dlitwy i dezorganizuje ją przykrywając przeżycia wewnętrzne przeżyciami sfery zmysłowej. Gdy człowiek modli się za kogoś, kto jest skojarzony z naszą wyobraźnią zmysłową, albo gdy modli się z intencją, by w ten sposób przezwycię­żyć wyobraźnię, ona intensyfikuje się tym silniej. Często zaleca się wówczas nie modlić się w takich chwilach, lecz zająć czymś innym, co pochłonęłoby naszą myśl. Jest to słuszne.


Jednak bywają kryzysy zmysłów, kiedy człowiek prześladowany jest przez tę wyobraźnię szerokim frontem - każdorazowo ilekroć przystąpi do mod­litwy. Zalecić należy wówczas przede wszy­st­kim odważne i ufne zdanie sobie sprawy z tego, że mimo naporu wyobraźni i różnego stopnia naszego „łamania się” siły woli, my generalnie nie mamy woli iść za tą wyobraźnią, by pobudzać się erotycznie. Mimo, iż w momen­cie wzro­stu napięcia zmysłów wola ludzka słabnie, w zasadzie nie chcemy czynić z obrazów zmys­ło­wych strawy dla siebie, nie chcemy się jej poddawać. Wówczas należy zaufać Bożemu miłosierdziu i nie rezygnować z modlitwy, ani jej nie odkładać. Uparcie modlić się, a towarzyszący modlitwie stru­mień niepożądanej, acz atrakcyjnej, treści przyjmować jako cier­pienie i ofiarowywać Bogu. Zdecydowanie nie należy bać się chwilowych „zmiękczeń” naszej woli pod wpływem zmysłów i nie analizować skrupulatnie w jakim stopniu obrazy zmysłowe odrzucaliśmy, a na ile za nimi poszliśmy i jakim stopniu im ulegliśmy. Taka analiza nam się nie uda. Zostawić ją i pokor­nie się przyznać do słabości natury ludzkiej. Dezintegracja seksualna w sferze wyobraźni jest słabością ludzką, ale nie należy do naj­po­ważniejszych naszych wad. Dużo większym problemem jest mała wiara i obojętność wobec Boga.



Wzbudzanie w sobie pragnienia wolności. Poznawszy różnorodność tkwiących w nas zniewoleń zech­ciejmy uświadomić sobie, co możemy dziś, w czasie modlitwy zniewoleniom prze­ciwstawić, zrobić zanim Bóg sam wypali naszą mentalność niewolnika. Możemy przeciwstawić przede wszystkim nasze gorące pragnienie wolności. 


Przejawi się ono po pierwsze w tym, że będziemy chcieli na modlitwie poznawać swoje znie­­wolenia. Nie będziemy unosili się pychą ani ambicją, że ich nie mamy. Pokornie je zaak­cep­tuje­my każdorazowo, gdy Bóg je nam ukaże i bez zdziwienia przyjmiemy, że tak mocno od modlitwy nas odrywały. Taka postawa pozwoli nam także spokojnie przyjąć modlitwę pełną niepokoju. 


Po drugie pragnienie wolności przejawi się w wytrwałej prośbie skierowanej do Boga o to, by dał nam większą wolność i nauczył nas Jego wyzwolenie prz­yj­mować. W tym celu trzeba uparcie uświadamiać sobie swoje Boże synostwo.


I po trzecie ważne jest, by wzbudzać w sobie silną wiarę, że w miarę upływu lat będę dzięki miłości Bożej miał coraz więcej wolności, choć być może doświadczę po drodze jeszcze wielu innych zniewoleń, których w tej chwili jeszcze nie odkryłem.

Diakon Jan, luty 2013







NIEUCZCIWY ZARZĄDCA BOŻYCH DÓBR




Lepiej zrozumieć przypowieść o nieuczciwym rządcy (Łk 16,1-8) pozwala nam ewangeliczny kontekst innych przypowieści, w których bohaterem jest gospodarz, posiadający wielki majątek i zatrudniający służbę, by zarządzała tym majątkiem w jego imieniu. Właściciel jest wymagający i żąda, by kiedy sam wyjeżdża na pewien czas, służący gospodarowali za niego i tak samo jak on pomnażali jego dobra. Jest też sprawiedliwy i oczekuje od dłużników zwrotu wszystkich długów. Ale jest również wyrozumiały czyli miłosierny, bo kiedy dłużnicy są w sytuacji bez wyjścia i nie mają z czego oddać, on gotów jest im dług darować. Gospodarz też oczekuje od swoich dłużników podobnej wyrozumiałości wobec ludzi, którzy z kolei im są coś dłużni.


We wszystkich tych przypowieściach bogatym właścicielem jest Bóg, który okazuje się Panem składającym losy swojego stworzenia w ręce ludzi i oczekującym od nich rozwijania swojego majątku, postępując w sposób sprawiedliwy i zarazem miłosierny. W rozważanej tu przypowieści spotykamy zarządcę Bożych dóbr, który jest odpowiedzialny między innymi za nadzór długów. Okazuje się jednak, że zarządca jest nieuczciwy. Mając perspektywę utraty pracy zaczyna działać na własną rękę, za plecami swojego Pana. I właśnie to, co wtedy robi, odsłania całą jego dramatyczną sytuację wewnętrzną. Należy się dokładnie przyjrzeć, co czuje ten człowiek, zagrożony utratą oparcia w swoim Panu, jak się zachowuje w tej sytuacji. 


Wie on, że kopać nie umie, żebrać się wstydzi, nie nadaje się do niczego innego, jak tylko do bycia zarządcą u swego Pana. Nigdy niczego innego nie robił i tylko to jedno potrafi, bo do tego jest stworzony. Próbuje więc się ratować robiąc coś podobnego, co do tej pory - manipuluje majątkiem swego Pana. Wie, że Pan jest miłosierny i nieraz darowuje długi swoim dłużnikom, za co oni szanują Go i kochają. Myśli więc sobie - będę i ja dobry, jak mój Pan, to i mnie będą tak szanować, a wtedy zamiast u mojego Pana, znajdę pomoc u nich. Jeśli będę naśladował mego Pana w życzliwości do ludzi, będę miał i ich życzliwość, a wtedy poradzę sobie bez mojego Pana. 


Zarządca zatem, mając perspektywę utraty pracy u gospodarza, darowuje jego dłużnikom część ich długu. Robi to, co miłosierny gospodarz, ale daje nie ze swojego. I daje nie z życzliwości do dłużników, ale z wyrachowania. Postępowanie zarządcy jest więc naśladowaniem gospodarza, ale jest jego postępowania karykaturą. Zewnętrznie przypomina ono dobroć gospodarza, a w istocie jest wyrachowane i nieuczciwe. Jest też sprytne, ponieważ dłużnicy nie mają z czego oddać i bardzo czekają na anulowanie długu. Łatwo wierzą zarządcy, że czyni to, do czego ma prawo i nawet być może nie odróżniają gestu zarządcy od tego, czym byłby gest gospodarza, gdyby to on sam darował im dług i posłał zarządcę by wykonał stosowne czynności w jego imieniu. W efekcie wdzięczność dłużników kieruje się nie do gospodarza, ale do zarządcy, a dłużnicy stają się wspólnikami jego nieuczciwości. 


Sprawa oczywiście wychodzi na jaw. Ale gospodarz z przypowieści Jezusa okazuje się przedziwnym gospodarzem. Chwali on zarządcę, którego skądinąd usuwa z pracy, za to że rozumnie postąpił. Postąpił bowiem tak, jak zwykł postępować on – gospodarz: okazał dobroć zadłużonym ludziom. Postąpił też tak, aby zyskać ich życzliwość i znaleźć w nich oparcie. Jezus mówi, że należy postępować podobnie rozsądnie, jak postąpił zarządca: czynić dobro ludziom i szukać oparcia. Tylko oparcie to ma być innym oparciem – większym, niż tylko oparcie w ludziach i tym świecie, jakie mógł „kupić” sobie zarządca.

Zanim wyjaśnimy, jak rozumieć Jezusowe – postępujcie rozumnie, jak zarządca, tylko wyżej skierujcie swój rozsądek, by przyjęto was nie w świecie ale w Królestwie Bożym – spróbujmy zrozumieć istotę popełnionej przez zarządcę nieuczciwości. 


Istotą jego złego czynu nie jest to, że był dobry dla ludzi, ani że dbał o to, by ludzie go polubili, ale to, że te czyny życzliwości, nawet miłości, uczynił on samowolnie, za pomocą dóbr swego Pana, które sobie przywłaszczył. Przypowieść pokazuje, że nie wystarczy czynić dobra ludziom, czy światu, by być godnym miana człowieka - rządcy Boskiego świata. Nie wystarczy przyjść do ludzi i powiedzieć: jesteście w porządku wobec Boga, możecie czuć się spokojni, nie zadłużeni. Istotą człowieczeństwa jest wykonywanie dobra w imieniu Boga, to znaczy w łączności z Nim. Czym innym jest powiedzenie światu „Bóg nie ma nic do ciebie, nie przej­muj się”, a czym innym jest powiedzieć „jesteś dłużnikiem Boga, ale Bóg cię kocha i ten dług ci chętnie darowuje”. Przywłaszczanie sobie majątku Boga i stawienie się na Jego miejscu jest największym złem, jakie może uczynić człowiek, jest grzechem pierworodnym wszystkich grzechów. Przekreśla on wartość czynów pozornie dobrych, ale nie czynionych w zjednoczeniu z Bogiem, ale samowolnie, dla samego siebie, nie po to by szukać Królestwa Bożego, ale by mościć się we własnym królestwie, gdzie oparciem jest nie Bóg, ale świat. 


Zatem, jeżeli chcesz czynić dobro ludziom, zapytaj, czy czynisz dobro pochodzące od Boga, czy też dajesz im dobro od siebie, zbierając za nie pochwały i podziękowania. Słowem, czy nie przywłaszczasz sobie Bożych dóbr. Wszystko, co mam, co mnie otacza, co mogę uczynić, dać, jest dobrem Bożym. Jeżeli czynię to dobro jako swoje, z pominięciem Boga, to obrażam Boga, krzywdzę ludzi, zasłaniając im Boga i krzywdzę siebie, bo wypieram Boga ze swojego wnętrza. A ja mam być z Nim zjednoczony w działaniu i iść do ludzi z radosną nowiną: cieszcie się, bo Bóg darował wam dług, On jest dobry, a ja Jego sługą nieużytecznym. 


Taka jest istota Ewangelii.


Diakon Jan, 2013

                 







ABY STANOWILI JEDNO




Jedność. W mojej mentalności niewolnika oddalony jestem przede wszystkim od Boga. Nie jest On wyrazisty ani przekonujący dla mojej optyki, a jednak przeszkadza mi. Nie mam wobec Niego czystego sumienia, wyczuwam nieufność, a nawet lęk. Bóg zdaje się zagrożeniem, więc się od Niego odsuwam, neguję Go. Zagrożeniem też jest dla mnie drugi człowiek. Obawiam się jego niezrozumienia, konkurencji z jego strony. Swoje problemy przerzucam na niego. Sam czując się mało wartościowy, chcę ratować siebie. Porównuję się z drugim i nie mogę znieść jego wartości, jego osiągnięć. Stanowi on dla mnie konkurencję, przeszkadza mi w budowaniu wizerunku samego siebie. Dlaczego czuję się mało wartościowy? Ponieważ czuję się samotny i nie kochany. Bóg jest daleko, a ci, których mam blisko, darzą mnie tylko karykaturą miłości. Nie mogę liczyć na człowieka, więc się od niego odsuwam, a przez to moja samotność jeszcze się pogłębia. Potrzebuję więzi z innymi osobami, a tej więzi mi brakuje. To co mam, więzią często nie jest. Bo więź polega na zgodzie, która bierze się z pojednania i polega na jedności wolnych osób, które darzą się życzliwością i współpracują, będąc dla siebie i w pełni sobą. Więź ta ma też wymiar głębokiego zżycia się, zakochania i złączenia w jedno – miłosnego zjednoczenia. Tego mi brakuje w odniesieniu do Boga i do ludzi – pojednania, życia w jedności i zjednoczenia serc.

Będziemy rozważać o tym, że jedność jest najważniejszą potrzebą serca wchodzącego na drogę nawrócenia. Tę jedność miał człowiek w raju z Ojcem i ze sobą – Adam z Ewą. Gdy wycofał się z niej, stracił ufną więź dziecka z Ojcem, a zyskał nad sobą Władcę. Stracił jedność z drugim człowiekiem, zyskując w nim obiekt dominacji i pożądania. Jak Kainowi brakuje mu czystości serca i obwinia za to swego brata Abla. Boi się jego przyjaźni z Bogiem i reaguje agresją. Zabija brata. 




Początki przewracania jedności. Co w tej sytuacji czyni Bóg? Otacza opieką człowieka pogrążonego w grzechu i uciekającego. Gdy człowiek opuszcza raj, Bóg idzie za nim na nie nadającą się do życia pustynię i tam podtrzymuje jego życie. Jednak dla człowieka oddalonego od Boga, kalekiego, o mentalności niewolnika, spotkanie z Bogiem na pustyni wzbudza lęk. To lęk dominuje w sercach ludzi w chwilach spotkania z Bogiem na wczesnych etapach dziejów zbawienia. Nawet Abraham, gdy składa ofiarę ze zwierząt poprzerąbywanych na połowy, czuje ciemność i lęk, kiedy Bóg zbliża się, by przyjąć jego ofiarę. Potem Bóg napawa lękiem przez cały czas, kiedy zstępuje na Synaj, aby dać przykazania. Nawet w Ewangelii Apostołowie czują lęk na Taborze, gdy Bóg zstępuje za zasłoną obłoku. 


Bóg w tej sytuacji dąży do pojednania, które usunie lęk. Dlatego zbliża się delikatnie, pod osłoną znaków, czasem we śnie, nie daje od razu wszystkiego, gdyż nie jest to możliwe. Oferuje dalszą, coraz ściślejszą opiekę i zapowiada przyszłość, do jakiej ta opieka doprowadzi. To zapowiadanie swojego dalszego działania, odczytywanie go potem przez człowieka i odkrywanie, jak się potwierdza w historii, staje się najskuteczniejszym sposobem stopniowego przemieniania serca człowieka i budowania jego zaufania. Bóg zaczyna przełamując pierwsze lody i coraz bardziej pogłębia bliskość. Naszej jedności z Nim nie da się przywrócić jednym pociągnięciem. Wymaga to ocieplania naszych serc. 




Przemienienie. Jezus Chrystus prowadzi do pełni jedności. O jaką jedność dla człowieka tu chodzi, pokazuje Jezus. Wydarzenie Przemienienia jest szczególnym tego obrazem. Gdy Jezus się modli, zbliża się do Ojca i to zbliżenie staje się dla Niego przemieniające. Zjednoczenie z Ojcem jest tym, co przemienia i daje zupełnie nową jakość życia. W tej nowej jakości życia najważniejsze staje się to, że Jezus jest Jego wybranym i umiłowanym Synem. Jego jedność z Ojcem staje się podstawą przywrócenia jedności w świecie, tak gdy chodzi o czasy przed Chrystusem, jak i po Nim. Niezwykłe znaczenie ma podejście do Jezusa Mojżesza i Eliasza, filarów Starego Testamentu. Szukają jedności z Bogiem i zwracają się do Bożego Syna, a Syn mówi im o swoim odejściu, jakiego ma dokonać w Jerozolimie. Dopiero kiedy ono się dokona, a Syn umrze na krzyżu i zmartwychwstanie, ziści się to, na co ludzie Starego Przymierza czekają. Na razie Mojżesz i Eliasz odchodzą, a Ojciec zapowiada wybraństwo Syna do spełnienia misji pojednania. Przeżycie duchowe kończy się, Apostołowie wracają do świata. Nie można tamtej chwili zatrzymać, zbudować namiotów spotkania i zjednoczenia dopóki Jezus nie Zmartwychwstanie. Dopiero wtedy powstanie taki namiot w Nim. On będzie dawcą jedności. 




Nasze wchodzenie w jedność. Jedność z Bogiem i ze sobą mamy do przyjęcia od Zmartwychwstałego. Skąd bierze się ta jedność? Stąd, że jest jeden Bóg i jedni są ludzie, tacy, jakimi ich Bóg stworzył. Nie ma innych. Z takimi ludźmi Bóg chce jedności, nikogo nie pozostawia, nie odrzuca, nie wymienia na innego, choćby był zupełnie nie na poziomie, spał w najważniejszych momentach dziejów zbawienia, jak Apostołowie, albo zdradzał Jezusa, jak Judasz. Bogu zależy na jedności z ludźmi takimi, jacy oni aktualnie są, przyjmuje stan faktyczny i dopiero na nim buduje przyszłość. 


Jest to ważna wskazówka dla nas. Bóg jest wyjątkowo niezawodny i kochający ludzi takimi, jacy oni są. Nie ma co się Go bać, ani przed Nim cofać w chwilach największych upadków moralnych. On wzywa, by człowiek przyjął siebie, zaakceptował i pozwolił się przygarnąć jako grzesznik. Wtedy pozwalam Bogu działać w sobie i się przemieniać. 


Wystawić na Jego miłość swoje lęki i kompleksy. Nie uważać, że uniemożliwiają one osiągnięcia więzi z Bogiem. Tej więzi nic nie wyklucza. Zawsze jest jeszcze możliwa. Aby do niej doszło, przyjść do Boga takim, jaki jestem i zapragnąć wejścia w z Nim jedność.


Bóg nas nie wymienia na innych, ale przyciąga do siebie i przemienia. Dostrzec to i zgodzić się. I takiego samego stosunku spróbować wobec innych ludzi. Zamiast eksponować siebie, oddać się Bogu, złączyć się z Nim, a szukać ludzi i też zbliżać się do nich - do takich, jakimi są. W ten sposób nabieramy Bożej postawy i uczymy się od Boga postawy otwartej na jedność. Wtedy On formuje nas do jedności ze Sobą i pomiędzy nami. Nawet prowadzi naszą jedność z Synem w kierunku przyjęcia krzyża, a jedność z ludźmi w kierunku miłowania nieprzyjaciół. Kresem zaś tego wszystkiego jest życie wieczne - zjednoczenie w Ojcu za sprawą Syna.


Zatem mamy przed sobą trzy stopnie dążenia do jedności, pojednania i zjednoczenia. Uznać stan aktualny. Zgodzić się na to, że Bóg niczego nie chce odrzucić, a wszystko naprawić. Nie eksponować siebie, a oddać siebie i innych naprawczemu działaniu Boga.


Jeśli to konsekwentnie przeprowadzimy, zdziwimy się owocami.


Diakon Jan, 2013






MENTALNOŚĆ NIEWOLNIKA



Podszedł do Chrystusa bogaty młodzieniec (Mt 19,16-22) i zapytał Go: co dobrego mam czynić, aby otrzymać życie wieczne. Był gorliwym Żydem, który szukał sposobu na życie. Chrystus wyjaśnił: Jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj przykazania, to pierwszy krok. Przykazania bowiem są drogowskazami Bożej woli, pokazują, co służy życiu, a co życie niszczy. Ale, jeśli idziesz za przykazaniami, nadal ci czegoś jeszcze brakuje. Dlatego Chrystus radzi: idź, sprzedaj, co posiadasz. Pełnia życia z Bogiem prócz wypełniania Jego woli wymaga wolności wewnętrznej. Człowiek nie może niewol­niczo spełniać przykazań. Jeśli nie ma w sercu wolności, nie ma siły do ich zachowywania, nie czuje też ich wartości ani smaku. Nie umie docenić, jak wielkim dobrem jest poznawanie i pokochanie Boga, swojego Ojca. 


­Wolność serca to pełne panowanie nad sobą, gdy wszystkiego autentycznie chcę a niczego nie muszę, bo wewnętrzny ośrodek decyzyjny, najbardziej intymne „ja” nie ulega żadnym zewnętrznym naciskom. Ośrodek ten ogląda moje pragnienia i oceny tych pragnień, i im bardziej jest wolny, tym działa ciszej, bez napięcia, w sposób mniej widoczny. Jego decyzje nie są wynikiem jakiejś konieczności, ale biorą się ze mnie, ze środka, nie wiadomo skąd. Gdy natomiast jesteśmy zniewoleni, wybór staje się wyraźny, głośny, daje się uchwycić, bo nabiera cech coraz większego zdeterminowania, jak algorytm, który zawsze zachowuje się tak samo w jednakowych warunkach. 


Jestem wolny, ale w różnym stopniu i nigdy do końca. Moje serce stale jest pod jakąś presją: tego, co at­rak­cyj­ne, co zmysłowe, co nieosiągalne, co zabronione, pod presją lęku, a nawet wyrzutów sumienia. Czasem wydaje mi się, że wyzwoleniem byłoby pójście za tą presją zupełnie tak, jakby była ona przejawem wolnej chęci, gdy tym­cza­sem jest ona prze­jawem braku wolności. W obecności nacisku nie potrafię ocenić sytuacji bezstronnie i podjąć decyzji wolnej. Jest to wyczuwalne w życiu duchowym, a pisze o tym również św. Paweł: Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to czego nie­na­widzę - to właśnie czynię. (Rz 7,15-25) 


Biblijny raj wolności i zniewolenia. Tej egzystencj­alnej złożoności życia w wolności i zniewoleniu nikt nie oddał genialniej od autora tekstu o raju i początkach człowieka (Rdz 2 - 3)­. W obrazowym opisie two­rzy­wem dla człowieka, jest to, co pozostaje z jego ciała po śmierci – proch. Oznacza on słabość i śmiertelność, która odpowiedzialna jest między innymi za ucisk, jakiego doznaje wola. Taki kruchy człowiek otrzy­muje jednak życie, tchnienie sa­mego Boga. ­Ma osobowe pod­o­bień­st­wo do Niego i związaną z tym przestrzeń wolności. Może spoży­wać ze wszystkich drzew tego ogrodu, a zwłaszcza z drzewa życia, które jest darem nie kończącego się i szczęśliwego życia w raju. 


Raj to miejsce bliskości z Bogiem, bo w ogrodzie tym stale przebywa Bóg. Dlatego jest tu drzewo poznania dobra i zła, wyrażające odrębność Boga, to, co nie należy do człowieka. Człowiekowi w raju niczego nie brakuje, ma wszystko, co służy jego życiu: oazę na pustyni, wodę, owoce i drzewo życia. Powinien więc być wolny od tych jedynych owo­ców poznania, które nie są mu przeznaczone, bo nie służą jego życiu, tylko życiu Boga. 


Skąd jednak czło­wiek ma o tym wiedzieć? W tym pytaniu tkwi właśnie sedno problemu. Stąd, że wyszedł ­­z ręki Boga jako Jego syn wszystko, co mu potrzebne do życia otrzymał w nadmiarze ojcowskiej troski. Co jest potrzebne do życia, a co temu celowi nie służy powiedział mu nie ktoś obcy, ale Ojciec. Jako dziecko Ojca może czuć się spokojny i kochany. Może czuć się wolny.


Jest jednak ktoś, kto próbuje wolność człowieka. W wyniku tej próby w człowieku budzi się demon braku synostwa i braku wolności. Oto psychologiczna pułapka: Czy rzeczy­wiście Bóg powie­dział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu? ­­(Rdz 3,1), na którą człowiek nie reaguje jak syn. Odpow­iedzią syna byłoby: "Ależ skąd! Możemy jeść do woli ze wszyst­kiego, co służy nasze­mu życiu." Słyszymy jednak odpo­wiedź: Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy. Tylko o owo­c­ach drze­wa, które jest w środku ogrodu Bóg powie­dział: Nie wolno wam jeść z niego, a na­wet go dotykać, abyście nie pomarli. (Rdz 3,3) Człowiek skarży się, że choć wszystko prawie może jeść, ma jednak bolesny ­­i niezrozumiały za­kaz. Owoc drzewa poznania, znajdujący się w zasięgu ręki człowieka, choć nie służący jego życiu zamiast obojętności wzbudza niepokój i lęk, a prob­lem urasta do nie­rze­czywi­stych rozmi­arów: nie wolno nam nawet go dotykać. Wszystko przez to, że człowiek przyjmuje sugestię węża. Bóg powiedział, to owoc nie dla ciebie, a wąż sugeruje coś innego: Gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło. (3,5) Sytuacja człowieka staje się taka: z jednej strony jest synem Boga i otrzymał wszystko do życia, ale z drugiej strony wierzy sugestii węża: Bóg nie dał ci wszystkiego i w za­sięgu twej rę­ki są war­tości, które dadzą ci większe możliwości i większe podobieństwo do Niego. Pokusa węża zasiewa podejrzenie: nie jesteś synem Boga, ale Bóg potraktował cię jak absolutny władca traktuje Swego poddanego, ukrył przed tobą większą część prawdy i Swojego szczęścia, która skądinąd mogłaby być dla ciebie dostępna, gdybyś był sprytny. Tak, możesz je Bogu wyrwać. No i stało się! Odtąd raj prze­stał być krainą wolności, stał się miejscem nieznośnych ograniczeń. Nic w nim nie jest już atrakcyjne, poza najpiękniejszymi na świecie owocami drzewa poz­nania, których niedobry Bóg jak na złość jeść zabrania.


Tymczasem Bóg mówi prawdę. Drzewo poznania nie służy człowiekowi. Odmawiając Bogu ojcostwa człowiek utracił całą wewnętrzną wolność i postępuje wbrew sobie. Niszczy swoje życie i traci raj. Jeśli Bóg nie zajmuje w ludzkim sercu miejsca Ojca, wypacza się cała jego synowska godność, zmieniając się ­­w pychę. Człowiek nie ufa już Bogu, boi się Go i zaczyna z Nim rywalizować o panowanie nad światem.


Dobrze znamy te mechanizmy pokus i zniewolenia. Oto oj­ciec rodziny spotyka kobietę. Budzi ona w nim znie­wa­­lający po­ciąg. Może z nią byłbym szczęśliwszy? Powstaje presja. Dlaczego mi tego nie wolno? Tymczasem, aby ocalić życie i dobro rodziny potrzeba wolnoś­ci, którą ogranicza mi emocjonalny nacisk. Inny przykład. Oto wolny czas, który mogę przeżyć w różny sposób. I nagle myśl jak błyskawica: Co w telewizji? Martwy aparat ożywa i zaczyna kusić. Tracę spokój pod presją uzależnienia i nie umiem już podjąć wolnej decyzji.

Owoc drzewa poznania zniewala przez to, że sądzę, iż mi go nie wolno. Tymczasem wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi mi korzyść (1Kor 6,12). Sedno wolności tkwi w tym, bym z wielu możliwości w sposób wolny od nacisków wybrał tę najkorzystniejszą. Naciski zaś pojawiają się wtedy, gdy brak mi zaufania, że żyję w obliczu Ojca. Wówczas z syna staję się nie­wolnikiem. Utrata relacji synowskich rodzi w sercu men­tal­ność nie­wol­­nika.


Mentalność niewolnika. Mentalność niewolnika jest w życiu duchowym najdotkliwszym przejawem braku Boże­go dziecięctwa. Autor biblijny pokazuje, jak w wyniku kry­zy­su za­u­­­fa­­nia, zmienia się nasze sponta­niczne zachowanie. Oto nagle cielesność staje się problemem i zaczyna krępo­wać psując jedność mężczyzny i kobiety. Potem człowiek przestaje zachowywać się jak syn, Boga się obawia, czuje się śledzony, osądzany, potępiany. Kryje się przed Bogiem, co jest w życiu wewnętrznym najbardziej charakterystycznym rysem men­talności niewolnika. Syn obiek­tywnie nigdy nie wyrzucony z serca Ojca, nie czuje się jednak synem, jest nieufny i zalękniony. Łaska jawi mu się jako zagrożenie, a w sercu pojawia się pycha, ślad po wielkiej godności syna pozostały w sercu niewolnika. Utrata wolności obciąża relacje ze światem. Wszystko zaczyna ciążyć: praca na ziemi, małżeństwo i macierzyństwo. Życie dostaje się w niewolę cierpienia i śmierci. Przychodzą nowe pokolenia, a wraz z nimi szerzy się tylko zło i mentalność niewolników. 


Celem zbawienia, jakie przynosi Chrystus jest przywrócenie człowiekowi relacji synowskich, a wraz z nimi wolności. Duch Święty czyni nas dziećmi Bożymi, a w tym mieści się nie jakaś tylko zmiana postępowania, ale uświęcenie, głęboka przemiana serca, gr. metanoia, w której tracimy mentalność niewolnika i stopniowo nabieramy menta­lności syna. Prześle­dzimy teraz przejawy mentalności niewolnika: kompleks Boga, kompleks grzechu, kompleks prawa, lęk przed wyzwoleniem i pesymizm niewolnika. Pokażemy, jak miłość Ojca mozolnie uzdrawia i oczyszcza prowadząc do nowej jakości, powtórnego narodzenia się syna, po pierwszym narodzeniu w chwili poczęcia. 


Kompleks Boga. Kompleks Boga sprawia, że myślimy o Nim w kategoriach obaw i za­sług, jak niewolnik o panu. Wszystkie relacje jawią się nam jako obawy, uzależ­nienia i ogra­ni­czenia, które mamy ochotę zrzu­cić. Serce oscyluje między strachem przed karą, pragnie­niem nag­rody i chęcią odrzucenia Go: Dlaczego mu­szę liczyć się z Nim, muszę Go słu­chać? Szukam każdej okazji, by Go zlekceważyć i odejść, bo nie jest On dla mnie nikim bliskim. Często nie jest bliski, bo sądzę, że nie mam do tego prawa, że na to trzeba zasłużyć przez własnoręczną zmianę swego życia i zdobycie zasług. Gdy więc popełnimy zło, cofamy się ­przed Bo­giem, chowamy jak Adam i czekamy, aż sami sobie poradzimy z problemem, i dopiero wtedy wrócimy do Boga czyści i godni. W chwili największej nędzy odrzucamy źródło siły, bo mamy kompleks Boga. 


Czy mamy podstawy do kompleksu Boga pokazuje prz­ypowieść o synu mar­no­traw­nym. Dwóch synów żyje z ojcem w jednym domu, ale młodszy czuje się niewolnikiem, źle mu z ojcem i nie myśli o nic­zym innym jak o ucie­cz­ce. Jest okrutny, odbiera część majątku jaka na niego przypadłaby po śmierci ojca, odchodzi i żyje po swojemu. Myśli, że idzie za głosem wolności, jednak szybko przekonuje się, że jest przeciwnie, z wolności wpada w niewolę i im dalej jest od ojca tym ­bardziej odczuwa swe niewolnictwo. Nie ma już siły do życia i wtedy postanawia wrócić. Jest bez grosza i pozbawiony godności. Liczy u ojca na pracę służącego.


Wszystko odmienia się, gdy ujawnia się szaleństwo ojcow­skiej miłości. Ona to za darmo przy­wraca synowi bezpowrotnie utraconą godność i majątek i to nie przez zrobienie czegoś, by wynagrodzić ojcu podłość, ale przez to, że ojciec ani trochę nie przestał być jego ojcem, choć syn wyrzekł się synostwa. Upokorzenia doprowadziły syna do wewnętrznej wolności, w której wie, że bezcelowe byłoby udawanie lepszego, lub próba zrekom­pen­sowania zła. Cała nadzieja tkwi w synostwie. Byłem podły, ale nadal mam Ojca i mam dokąd powrócić.


U starszego syna natomiast odsłonił się wielki brak wolności. Okazało się, że był on porządny, ale tą porządnością głęboko zniewolony i niezdolny do przyjęcia darów ojca, do kochania swego brata, tak jak ojciec. Nie znał swego serca i sądził, że jest w porządku, że zasługuje na swoją synowską godność i pozycję w domu. Nie wytrzymał próby i znalazł się na zewnątrz. Kto opiera się na bezinteresownej miłości Ojca, choćby upadał, sta­no­wi dla szatana orzech nie do zgryzie­nia, bo ma zawsze otwartą furtkę synowskiej wolności. Kto, natomiast, myśli, że swoje synostwo zawdzięcza nie Ojcu, ale swojej prawości, tkwi w pułapce szatana.



Kompleks grzechu. Kompleks grzechu wynika z nieznośnego rozdarcia pomiędzy ­dobrem a złem. Przestrzeń dobra w sercu jest wypełniona pokojem, a w przestrzeni zła doz­na­jemy przykrego zamętu. I czujemy niezadowolenie, podświa­domy lęk przed złem a tęsk­notę za dobrem. W sumie dobro pocią­ga, choć nie umiemy go szukać, a zło chcemy eliminować, choć nie wiemy jak. Pow­sta­je presja i niemożność, jak u Izraela, który choć nie postępuje zgodnie z wolą Boga, nie ma sił do nawrócenia. Wówczas dochodzi do buntu i lęku przed grzechem, którego się niena­widzi. Gdy nie widzimy innych dróg, zaczynamy odrzucać wartości, jak to czyni świat, tworzymy programy zamy­kania oczu na zło i nazywania je dobrem. Jest to przejaw kompleksu zła. 


Tymczasem Chrystus pokazuje, że wolność zaczyna się od spokojnego zobaczenia i pokornego przyjęcia grzechu, wyzbycia się lęku przed nim, skoro zgodnie z Ewangelią nie zamyka on drogi do Boga. Grzech przestaje być upokorzeniem, Chrystus wziął go na siebie, a w Odkup­ieniu pozbawił zabójczego ościenia. Mamy zatem podstawy, by czuć się bezpi­eczni­. Niepokój i szarpanie się z powodu upadków wypływa we mnie z mentalności niewolnika. Natomiast syn Ojca wie, że nawet jako grzesznik może liczyć na oczyszczenie i pokój. Jest wolny od kompleksu grzechu.




Kompleks prawa. Przejawem naszego niewolnictwa jest prawniczy sposób myślenia o sprawach moralnych. Wartości postrzegamy jako system zezwoleń i zakazów, a zakazy są ciężarem. Tymcz­asem w Ewangelii prawo to wska­zów­­ka w rozeznawaniu tego, co wypływa z wolności. Dla postępowania naprawdę według woli Bożej nie wystarczą przepisy, potrzebna jest wolność od wszystk­iego, co nie służy życiu i do tego, co życie daje. W Starym Testamencie Boże wska­­zówki miały postać formalnych przepisów. Sy­tu­acja zmieniła się w wy­ni­ku obda­ro­wania Duc­hem przy­bra­nia za sy­n­ów. Przychodzi prawo woln­ości (Jk 1,25), gdzie chodzi o prze­mianę serca niewolnika - legalisty w serce syna, którym powoduje miłość. Nie znaczy to, że prawo jest niepotrzebne, znaczy, że prawo to mało. Jest ono pierwszym wychowawcą do wol­noś­ci. Pomaga poznawać wolę Bożą w zakresie dającym się sformalizować i uczy wrażli­woś­ci. 




Lęk przed wyzwoleniem. Przejawem mentalności niewolnika jest też lęk przed nowym, przed wolnością, zniew­olenie połowicz­nością, w której się aktualnie tkwi. Bóg dał znamienny obraz tego stanu: bunt Izraela w Kadesz: Obyśmy pomarli w Egipcie, albo tu na pustyni. Czemu nas Pan przywiódł do tego kraju, jeśli paść mamy od miecza, a nasze żony i dzieci mają się stać łupem nieprzyjaciół? Czyż nie lepiej nam będzie wrócić do Egiptu. (Lb 14,2-3) Tam byli niewol­ni­ka­mi na łasce Egipcjan, ale mieli minimum potrzebne do życia. Teraz byli wolni, ale ciągle w nowej niepewnej sytuacji, w której wytrwać można tylko mając tylko synowską wiarę. 


Wejście w przestrzeń wolności jaką daje Boże synostwo, w którym wszystkie ludzkie oparcia stopniowo okazują się pozorem, a prawdziwy jest tylko Ojciec, wiedzie przez doświadczenie pustyni, gdzie niewolnicza tęsknota za przeszłością walczy ze strachem przed przyszłością. Jest to przełom, w którym wolność przeraża samot­nością.

Kiedyś byłem świadkiem rozmowy dwóch kobiet na temat wiary. 


- Wiesz, jest wielu ludzi, którzy naprawdę głęboko przeżywają te sprawy i chyba są one im bardzo potrzebne – powiedziała jedna z nich. A wtedy druga odru­chowo wzięła bardzo do siebie tę ogólną wypowiedź koleżanki i o nic nie proszona zaczęła mówić:

- Tak, i ja też kiedyś cho­dzi­łam do kościoła. Potem wyszłam za mąż. Mój mąż był niedowiarkiem, ale imponował mi, był taki mądry. A dziś... - zawahała i nerwowo, jakby z wyrzutem pod adresem tamtej dodała - ale wiesz, nap­raw­dę nie chcę o tym mówić, sama nie wiem dlaczego.

I obie, jak spłoszone ptaki, prędko zmieniły temat.


Gdy coś w nas drgnie, natychmiast odzywa się lęk przed wolnością, niechęć do zmian, do wyzwolenia, tak znane z rekolekcji pragnienie, by lepiej niczego w sobie nie ruszać.



Pesymizm niewolnika. Mentalność niewolnika dyktuje człowiekowi wieloraki pesymizm. Jego koronną formą jest przekonanie, że nic nie może się we mnie zmienić, popadam wciąż w te sa­me grzechy i mam te same wady. Wynika on z bra­ku zaufania, z tego że nie doświadczyło się jeszcze jak silna jest ręka Boga wobec tych, którzy jako synowie oddają Mu swe serce. Gdy mamy wiarę synów, wszystko zawsze może się radykalnie zmienić.

Pesymizm niewolników wynika z braku poczucia wewnętrznej stabilizacji. Syno­stwo Boże daje jej szczególny rodzaj zwany pokojem. Jest to dar Zmartwychwstałego, prowadzący do har­monii między tym, co przeży­wamy w sercu, a tym, co dzieje się wokół nas. Pokój nie wyklucza lęków i cierpienia, co widać w Ogrójcu, a jednak syn może przeżywać ataki zła w szczególnej nadziei pokładanej w Ojcu. Niewolnik natomiast dostrzega swe życie jako splot przeciwnych mu wydarzeń, w przekonaniu, że nigdy „nie ma szczęścia”, że „inni otrzymali więcej”, że spadło na niego „zbyt dużo doświadczeń i zawodów”, a on sam „za mało otrzymał dobra”. Niewolnik nie czuje się kochany przez ludzi, ani przez Ojca. 


Niewolnik odczuwa też lęk przed tym, co może się wydarzyć, co dyktuje pesymizm. Nie przed tym, co się akurat dzieje. Opatrz­ność Bożą widać w tym co było i co jest. To, co "może być" należy do mentalności niewol­nika, który boi się kaprysów obcego duchowo Boga. Nawet Słowo Boże może wywołać w nim zniewolenie, bo będzie je czytał jak autorytatywne pouczenie, a nie jak ciepłe słowo Ojca do syna. 


Ojcze, prosimy Cię, wypal w nas to, co należy do mentalności niewolników.
Diakon Jan, 2010