Cykl: O modlitwie



Cykl "O modlitwie" pochodzi z lat 2000 - 2001.





ZNACZENIE MODLITWY W NASZYM ŻYCIU - cz. I

Moje dzieci, módl­cie się, módlcie się, módlcie się! Pamiętajcie, że w waszym życiu najważ­niej­sza jest modlitwa. (Słowa Maryi przekazane w Medjugorie przez Jelenę dnia 27.12.1983)

W świetle Biblii, nauki Kościoła i doświadczenia duchowego jego świętych modlitwa ma decydujące znaczenie w życiu człowieka. Jej źródłem jest Miłość Boga, który pragnie nas dla siebie i staje się w nas inspiracją wszy­st­kiego, co otwiera się na Niego. Gdy na Jego Miłość zaczynamy odpo­wiadać strzępami ludzkiej miłości, można już mówić o modlitwie. Ona to stopniowo zmienia nasze wnętrze, aby Boża miłość mogła wnikać coraz głębiej.
Ludzkie życie czerpie łaskę sakramentalną z Chrystusowego Krzyża. Lecz rozwija się ono, gdy udzielanie tej łaski zanu­rzane jest w modlit­wę: najpierw Kościoła - szafarza sakramentu, potem Ludu Boże­go i wreszcie osobistą mod­litwę przyjmującego. W ten sposób modlitwa staje się śro­do­wis­kiem przyjmo­wa­nia Miłości Boga. Jeżeli Boże Odkupienie po­równamy do życio­daj­nej pępowiny, to mod­litwę można porównać do wód pło­do­wych.. Przestrzenie nie­wia­ry, niepoko­ju i nędzy w świecie są z pew­nością skutkiem bra­ku modlitwy, wia­ry w środki materialne, a pominięcia więzi z Bogiem, w którym są wszystkie źródła. 

Ludzkie serce. Nasze życie objawia swój ludzki charakter najbardziej przez to, że żywy jest w nim stan głębokiej świadomości własnego życia - wewnętrzna przestrzeń osoby. Idąc za tradycją Starego Tes­ta­mentu przestrzeń tę nazywać będziemy ser­cem. W od­róż­nieniu od tego, co w naszym życiu zew­nętrz­ne, co wyraża się w za­cho­waniach, serce obejmuje wszystko to, co dzieje się w nasz­ym wnę­trzu: przeżycia związane z tym, czym żyjemy, z kim się kon­tak­tujemy, kogo kochamy. Wszystko to, co stanowi o naszej cielesno-du­ch­o­wej toż­sa­mości. 

Tego wnętrza nie da się wyrazić czysto myślowo ani tym bardziej wer­balnie. Doś­wiadczamy szerokie­go spek­trum jego przejawów: poczy­nając od wyraźnej mowy ser­ca wypowiadanej za pomocą mniej lub bardziej zwerbalizowa­nych myśli, pop­rzez pełne ekspre­sji, acz mniej sformalizo­wane, odczucia, stany emocjonalne i du­cho­we, aż po stan wewnętrznej ciszy i świadomości, że coś toczy się w naszym wnę­trzu. To, co toczy się w sercu, jest procesem - strumieniem zmieniających się stanów. Jest on rozpięty na całym czło­wieku w jedności jego trzech wy­mia­rów: fizycznego, psychicznego i duchowego, nie zaś tylko na warstwie duchowej. Dlatego stan fizyczny człowieka ma również wpływ na jego życie wewnętrzne, choć nie jest to zależ­ność prosta. 

Modlitwa formuje serce do zbawienia. Pierwszorzędne znaczenie modlitwy bierze się stąd, że w niej dokonuje się proces formo­wa­nia naszego serca do zba­wie­nia. Tylko w mo­d­litwie serce człowieka uświadamia sobie swój nad­przy­ro­dzo­ny cha­rak­­ter, tylko wówczas odkrywa swoją zdo­l­ność do wykraczania poza to, co czysto lu­dz­kie i wchodzenia w kontakt z wycho­dzącym nap­rze­ciw Bogiem. Tylko na mod­litwie uś­wiadamia­my so­bie swoją wiarę, nadzieję i miłość, ich żywy cha­rakter, wówczas roz­poz­­najemy moc łaski tkwiącą w Sak­ra­men­tach. W modlitwie nawiązuje się nasza więź z Duchem Świętym, wyostrza ro­ze­z­nanie dobra i zła, a dar miłości doznaje oży­wienia, by wyrazić się potem w konkretnych czynach.
Modlitwa drogą po wielkie rzeczy Boże 

Gdy patrzymy na ludzkie życie oczami wiary, staje się ono czymś bardzo prostym (co nie znaczy łatwym). Tym bowiem, co tak naprawdę mamy osiągnąć są Boże wielkie rzeczy przy­go­to­wane za sprawą Ofiary Chrystusa i będące całkowitym naszym spełnieniem. Głosimy, jak zostało napi­sane, to, czego ani oko nie wiedziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują. (1 Kor 2,7-9) 

Ci, którzy rzeczy te odkrywają, są do głębi dotknięci poko­jem, nie­naru­szalnym mimo przepływających doś­wiadczeń cier­pienia i zła. Wszystkie inne ludzkie potrzeby są tylko doczesną pochodną tego jednego albo kuszącym złudzeniem. Wspaniałe jest poznawanie tych rzeczy – nie tylko w wieczności, ale zaczątkowo już teraz, w drodze do niej. I nie są one daleko, lecz czekają blisko nas, a my sami stanowimy jedyną przeszkodę na drodze do ich zdo­bycia. Aby w drodze po wielkie rzeczy Boże przeszkodę tę pokonać, ­potrzeb­a by stała się ona cała jedną modlitwą wielkiej prośby i nadziei na Boga i jego wielkie rzeczy. 

Modlitwa przyjmowaniem Ducha Świętego. Zgodnie z tym, co mówi św. Paweł mówi o człowieku duchowym (1Kor 2,15), modlitwę można nazwać życiem i świadomością człowieka duchowego. W duchowym człowieczeństwie najważ­niejszym sposobem zakorzenienia w Bogu jest trwała i wszechogarniająca modlitwa, obejmująca słowa, myśli, przeżycia, stany świa­do­mości, a także postawy i zachowania. Staje się ona środowis­kiem, w którym odbywa się nasze przyjmowanie sakramentalnych darów Bożych, których sprawcą jest Duch Święty. Sakramenty są znakiem, czyli mają swoją formę zewnętrzną, np. chleba, uczty, wody. Jednak w tej formie Duch Święty zamyka drugie znaczenie, w chlebie - pokarm z nieba, w uczcie - wspólnotę zbawionych, w wodzie – obmycie z grzechu. I tak zostaje widzialnie usytuowana wśród nas nadprzyrodzona Boża Tajemnica. By ją przy­jąć, trzeba przyjąć Ducha Świętego, dokonać przejścia od znaku do niesionej przezeń łaski. Nie da się tego wy­ko­nać przez żadne czysto ludzkie działanie, a jedynie przez zrobienie w sercu miejsca dla Ducha Świętego. A to będzie modlitwa. 

Ducha Świętego przyjmuje się w modlitwie. Ona two­rzy w sercu klimat dla Boga. Dlatego, aby modlitwa rozwijała się, trzeba zabiegać o łaskę głodu Boga, roz­kochania się w Nim i noszenia stale w sercu Jego Ducha. Niech wytworzy w nas ży­cie modlit­wy. Taka chęć musi stać się sednem naszego ży­cia. Tylko wówczas rozwinie się ogromna modlitwa, która stale rozprowadzać będzie po naszym organizmie żywe dary Ducha Świętego. Stanie się czymś uno­­szonym na falach przedziw­nego ducho­wego noś­nika. Niby nasza, bo brzmią­ca na stru­nach naszego człowieczeństwa, po głęb­szym wej­­rzeniu okaże się nie nasza. Poruszenia tych strun należeć będą do tajemniczych palców żyjącego w nas Ducha Świętego. On przy­cho­­dzi z pomocą naszej sła­bości. Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak jak trzeba, sam Duch przy­czynia się za nami w błaga­niach, któ­rych nie można wyra­zić sło­wami. (Rz 8,26)
Jak wielkiego cudu miłosierdzia dokonuje w naszym ludz­kim sercu Duch Święty. Czyni nasze zach­wasz­czone serce ludzkim, zdolnym być partnerem Boga. Poruszenia naszego serca, dzięki temu, że wykonywane przez Ducha, docierają do samego Boga, nawet z ot­chłani grzechu. Jak bez Ducha nie ma człowieczego ży­cia, tak dzieło Du­cha - modlitwa staje się naj­bardziej ludzkim, szcze­rym i czystym przeżyciem człowieka. Dzięki Duchowi Świętemu na modlit­wie jes­teś­my naj­bar­dziej sobą, a nasze życie jest naj­bardziej wolne i auten­tyczne. Gdy jednak utrzy­mujemy wobec Ducha Świętego bariery, nie dopuszczamy Go, wówczas modlitwa "nie idzie", sło­wo jest wymus­zone, brzmi nienaturalnie, fałszy­wie. Gdy się nie modlimy, kurczy się i degraduje w nas nasze człowieczeństwo.








ZNACZENIE MODLITWY W NASZYM ŻYCIU, cz. II

Modlitwa wydarzeniem prorockim. W Biblii modlitwa jest wyda­rzeniem prorockim. Jest wyrazem ludzkiego życia wewnętrz­nego nasyconego Duchem Świętym, a tym sa­mym wypływa z charyzmatu prorockiego. Każde bowiem pro­ro­kowanie jest mową Ducha ucieleś­nioną w człowieku i jako takie jest rów­nież jego modlitwą. Z tego Ducha prorok głosząc Słowo Boże modli się, a modląc się jest jako prorok sobą. Dla­tego, gdy w Nowym Przymier­zu, przez Chrzest i wyla­nie Ducha wszyscy wierzący otrzymują udział w darze proroctwa, apos­to­ło­wie wzywają do nie­ustannej modlitwy w Duchu. (Ef 6,18; Jud 20) Taka modlitwa, jako stałe oddanie się do dyspozycji Duchowi, jest najważ­niej­szym aktem ludz­kiego serca utrzymującym je w więzi z dziełem zbawienia. Stąd wsz­y­­scy napełnieni Duchem jesteśmy przyjmującymi Słowo i przekazującymi je innym.

Gdy chodzi o przyjmowanie, trzeba pamiętać że Słowo działa za po­średnictwem kon­kretu - przez ludzkich pośredników i wydar­zenia jako znaki. Mają one do siebie to, że patrząc oczami czysto ludzkimi, zdają się zbyt ziemskie i trudne do przyjęcia. Tymczasem ten ziemski chara­kter znaków jest Bogu potrzebny i nie­sie o Nim orę­dzie. Poznanie Boga wymaga bowiem ugięcia karku. W Koś­ciele możemy się prze­konać, że Ducha Świętego przyj­mujemy tylko wtedy, gdy poddajemy się znakom, które mogą nas upokarzać. Jeżeli natomiast pycha nie poz­woli nam zniżyć się do mowy lu­dz­kich narzędzi, nie dojdzie do wchło­nięcia wcielonej łaski. 

Gdy zaś chodzi o przekaz Słowa w Kościele, mamy po pierwsze urzędowych szafarzy, działających z mocy święceń. Ale są też członkowie Ludu Bożego, namaszczeni Duchem Świętym i dający świadectwo. Dzielą się oni tym, czego Duch Święty dokonał w nich przez modlitwę, jak zamieszkał w ich sercach i dał im poznać Boga. Tacy świadkowie czynem i słowem mogą skutecznie głosić, jak wielkich rzeczy dokonuje w Kościele Duch Święty. Jak jest bliski, kochany i ile ich na­u­czył. Całe to ich głoszenie Słowa dokonuje się przez modlitwę.

Modlitwa zakorzenia w Prawdzie objawionej. Na modlitwie następuje nasze zakorzenianie się w Chrys­tusowej Praw­dzie, czyli też w konsekwencji przylgnięcie do Kościoła. Doświadczamy, że trwanie w jednej mod­li­t­wie Bożego Du­cha jest drogą do identyfikacji z jedną Prawdą. Widzialnym gwarantem wier­noś­ci tej Praw­dzie Chrystus uczynił kole­gium obję­tych Duchem Świę­tym Apostołów. Dlatego, gdy na modlitwie od­dajemy się Duchowi Świętemu z intencją trwa­nia w na­uce Apostołów i modlit­wie (Dz 2,42) doświadczamy, jak nawet w osobistym życiu wiary i modlitwy zbliżamy się jednak do tej Praw­dy czyli jedności z Kościołem. Życie świętych pokazuje, że kto autentycznie i pokornie szuka w Duchu Świętym więzi z Apos­tołami, ten, choćby podlegał silnym pokusom, choćby denerwowały go pewne sprawy i skłaniały do krytyki Kościoła, choćby nawet przejściowo błądził, jednak zakor­ze­nie­nie w mod­litwie, Duchu i więzi z Apostołami ukierunkuje go i utrzyma w jedności z Pra­wdą. Modlitwę, aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty Oj­cze we Mnie, a Ja w Tobie (J 17,21) wypowiada Duch Święty, a w Nim spra­gnieni Prawdy.

Jedność społeczności modlących się. Społeczność modlących się je­st na tym świe­cie jedynym środowiskiem prawdziwej ducho­wej jed­no­ś­ci. W modlitwie bowiem powstaje jedność modlącego się serca z całym Ludem Bożym, który jed­no­myślnie trwa na modlit­wie.(Dz 1,14) inspirowany jednym Duchem. 

Znakiem tej jedności w Kościele są: jedna Chrystusowa Eucharystia i jed­na Liturgia Godzin. Również przez Ducha Świętego scalane są mod­litwy każ­dego z n­a­s, co prowadzi do modlitwy wspól­no­to­wej dwóch albo trzech w imię Moje. Jest to wezwanie Chrystusa, aby każda modlitwa indywidualna i wspólnotowa odbywała się z Duchem Świętym i z Kościołem.

W modlitwie okazuje się jedność pomiędzy świętymi żyjącymi na ziemi, a świętymi przebywającymi już tam, poza czasem i przestrzenią. Na modlitwie można doś­wiad­czyć ich miłości, bliskości i troski. Gdy stajemy przy Bogu, „dotykamy” ich wszystkich poczynając od Maryi, Matki Bożej. I od­wro­tnie, gdy stajemy przy nich, zbliżamy się do Boga, który jest sprawcą jedności świę­tych. Przez modlitwę można mieć przyjaciół wśród świętych żyjących po tamtej stronie, o tyle o ile są oni w Bogu, a nie poza Nim. Modlitwa łamie wszelkie bariery i daje uczestnictwo w tym oczyszczeniu więzi międzyludzkich, jakie ma miejsce w domu Boga, gdzie nikt ani nic nie stanowi dla Boga znie­wa­lającej konkurencji. A przecież to z obawy przed więziami zbyt ziemskimi, aby nie przesłaniały im pierw­szeń­stwa Boga, który sam wystarczy, uciekali od wszelkich więzi mistycy podobni św. Janowi od Krzyża, który po śmierci św. Teresy z Avila wyrzucił jedyną pamiątkę, jaką otrzymał od niej tuż przed śmiercią.

Modlitwa jednak dokonuje jeszcze więcej. Zmienia relacje między­ludz­kie już na tym świe­cie. Ktoś, za kogo się modlę, przestaje być mi obcym, a tym bardziej przeciwnik­iem. Staje się bra­tem. A wtedy zaczy­nam odczuwać, jak nienor­mal­na jest nieufność, obojętność, obcość i anoni­mo­wość w świecie. Modlitwa tworzy na ziemi subtelną, duchową sieć przyjaźni między ludźmi modlitwy, którzy swe więzi otrzymują wprost od Boga. Choć nadal nie znają się i trochę sobie obcy mijają się na ulicy, choć żyją z dala od siebie, jednak kiedy modlą się, stają obok siebie jako społeczność w miłości ogarniająca się nawzajem i garnąca się do tego samego Boga przez jednego Chrystusa. Jeszcze nie znają się z imion, ale już doświadczają się naw­za­jem jako bliskich, bo umiłowanych przez jednego Ojca. Tak więc dar jedności między modlą­cymi się jest rzeczywistością, choć na razie ukrytą w tajem­nicy wiary.
Modlitwa ujawnia w świecie pełnię swej nadprzyrodzonej mocy, gdy subiektywnie, dla modlącego się zmienia charakter czasu i miejsca. To dzięki niej może już nie być w życiu chwil stra­conych i czasu zmarnowanego, miejsca na nudę czy pustkę. Na naszym brutalnym świecie może nie być miej­sc tak naprawdę nie­ludz­­kich. Obecność ludzi modlących się w jakimś głębokim mistycz­nym sensie konsekruje każdy za­kątek świata. Jesteśmy nieraz świadkami rozmowy dwóch osób pa­trzą­cych na tę samą tra­gedię: brutalną śmierć, wojnę czy głód. Jedna z nich mówi, że nie widzi sensu świata i wiary, a druga, w tych samych wydarzeniach, widzi Boga w tajemnicy Kal­warii. Zewnętrznie niby nic te osoby nie różni, a jednak duchowo są inne. To właśnie modlitwa sprawiła w nich tę inność.

Zjednoczenie z modlitwą Chrystusa. Chrystus stanowi najpełniejsze objawienie modli­twy. Jedyną modlitwą godną Boga jest niepojęte spotkanie serc Syna i Ojca w Duchu Świętym. Tą właśnie mod­lit­wą Bóg dzieli się z człowiekiem w wydarzeniu Wcie­lenia. Naj­pierw modlitwa Syna Bożego staje się mod­litwą Syna Czło­­wie­czego - Jezusa. Potem, po Zmart­wych­wstaniu, dzięki udzieleniu Ducha Świętego, ludzki wysiłek modlitewny staje się modlitwą Syna Bożego i dosięga Boga. Nasze serca docierają do Ojca, ponieważ wciela się w nie Boże serce Chry­stusa. Mową naszego serca zwraca się do swego Ojca Jego umiłowany Jednorodzony Syn. 

Chrystus bynajmniej nie nau­czył nas lepiej się mod­lić. Jako partnerzy Boga pozostajemy bezradni. Lecz w na­szej bezradności sam Syn Boży modli się do swego Ojca na­szym czło­­­wie­czeństw­em, które posiada. Łaskawie przychodzi do nas (por. J 14,23) by zjednoczyć się z nami i chce miłować Ojca i ludzi naszym wnę­trzem, modlić się mową naszego serca, a nawet naszym śmiertel­nym ciałem i naszym grzechem składać Ojcu ofiarę z siebie. Zjed­no­c­zenie to, dostęp­ne wszystkim wierzącym, a szczególnie mocno doświadczane przez mistyków, jest sednem Bo­żego dzieła zbawienia. Zostało za­począt­kowane stwor­zeniem świata na obraz Syna, a potem nab­ra­ło pełni za sprawą Krzyża i Zmar­­t­wych­wsta­nia. Dzięki tym wyda­rzeniom każda nasza modlitwa, choć nieporad­na, na­prawdę staje się cząstką tej je­dynej i gorącej mi­łosnej postawy ser­ca Chrys­tusa wobec Ojca. Ro­dzinna więź w Bogu staje się czymś bliskim, roz­­­gry­wają­cym się nie w bezkresach­, ale w mym ser­cu, gdzie Trójca Święta łaskawie przebywa­.







POSTAWA WEWNĘTRZNEJ PRAWDY, cz. I


Zafałszowanie serca. W naszym sercu mamy do czynienia z nieustającym procesem przepływu stanów świa­domości. Ale źród­ło ich stru­mienia bije gdzi­eś w głę­bi, tak że nie potrafimy dostrzec jak poczynają się ani zaobserwować mecha­nizmu ich powstawania. Stanów świadomości zaw­sze doś­wiadczamy jako gotowych, gdy wy­do­­­bywają się z serca na fali pełnego dynamiz­mu duchowego noś­­nika. 

Na ogół ten wydobywający się z serca strumień jest prz­e­­kła­da­ny na coś wyrażanego na zewnątrz, na mowę, gesty. Jed­nak prze­łoże­nie to jest zaled­wie przy­bli­żone, a często za­fał­szo­­wa­ne. Zafał­szo­wa­nie strumienia stanów wytryskującego z serca, niby zatrucie bijącego z ziemi czystego źródła, może do­konywać się głę­bo­ko w nas - tuż za miej­scem, gdzie źródło wytryskuje. Wów­czas cały bieg strumienia jest dokładnie zanie­czy­sz­czony, czyli my - głęboko zak­ła­mani, tak głęboko, że człowiekowi bardzo trudno dostrzec swój wewnętrzny fałsz - prawie go sobie nie uś­wia­da­mia. Wówczas łaska Boża toruje sobie ­drogę do człowieka w tym większym Chrystusowym bólu, a nasze życie wymaga nieraz silnych wstrząsów, aby doszło do odkrycia prawdy.

Często proces życiowy w naszym sercu bywa jednak za­fał­szo­wy­wany dalej od źródła - do­pie­ro w momencie uzewnętrzn­iania. Wtedy mamy do czynie­nia z typowym kłam­­­st­wem. Człowiek tak zafał­szo­wa­ny ma świadomość fał­szu w stopniu znacznie większym, niż w poprzednim przypadku. Łatwiej w jego życiu o okoliczności, które uświa­domią mu jego stan. Wówczas jakby "łatwiej" łas­ce dotrzeć do człowieka.

Jedynym przejawem aktywności ludzkiego serca, w któ­rym świadome wew­­nętrzne stany nie wy­ma­gają przekładu na zewnętrzne formy ekspresji, lecz są komuniko­wane w swej oryginalnej postaci, jest modlitwa. I nie chodzi o to, że Bóg sam zna nasze serce lepiej od nas, bo czyta w nim jak w otwartej księdze. Chodzi o to, że, gdy coś, dzieje się w naszej świadomości i chcemy to do Boga skierować, przed Nim odsłonić, już wówczas będzie to modlitwa. Nie musimy stanów serca na nic przekładać, wystarczy nasza wola nastawiona na Boga.

Jednak stany serca, które komunikujemy Bogu, przez to, że są „wewnętrzne” nie muszą być automatycznie prawdziwe. Możemy bowiem próbować kierować do Boga strumień już zafał­szowany. Wtedy nie jesteśmy sobą, co płynie z serca nie odzwierciedla naszej osoby i kierujemy do Boga coś, co jest nam obce.

Taka modlitwa nie łączy nas z Bogiem więzami przyjaźni, tak samo, jak nić przyjaźni nie zawiązuje się między nami a drugim człowiekiem, który mówi do nas słowa sztuczne lub kłamliwe, nie odzwierciedlające prawdy o nim. Dlatego modlitwą może być tylko to, co wyrażamy naprawdę. Ponieważ Bóg naprawdę otwiera swoje Serce, modlitwa nasza nie może zawierać czegoś innego niż prawdziwe podzielenie się z Nim sercem naszym. Gdy poz­wa­lamy naszemu ser­cu ujawnić swoje stany w sposób wolny przede wsz­y­stkim od presji zła, gdy z jego stanami ide­n­­ty­fiku­jemy się, wtedy jes­teśmy w praw­dzie. To, czy procesom świadomości w naszym sercu pozwalamy uja­w­niać się wobec Boga w postaci czystej, czy też zanieczyszczonej fałszem, ma decydujące znaczenie dla naszej mod­li­twy.

Zatem upozowanie serca bardzo przeszkadza modlitwie. W niej bowiem nie są ważne ani grze­cz­nie uczesane emocje, ani piękne, sta­ran­­­nie dobrane w myśli słowa. Gdy nie od­zwier­­ciedlają rzeczywis­te­go stanu serca, mamy poczu­cie jałowości mo­d­li­twy. Jej akty wydają się nam, nienatura­lne i biegnące w pus­tkę.

Prawda w modlitwie. Kiedy więc modlimy się, najpierw zdajmy sobie sprawę z tego, w jakiej naprawdę znaj­du­jemy się sy­tu­acji. Co aktualnie przeżywamy? Czy nasze serca napeł­nio­ne są radością, czy też dręczą je zmar­t­wienia i lęki? Uświadommy sobie, co na­pra­w­dę ok­re­ś­la dziś naszą postawę i nasze samopoczucie, czy obiek­tywnie istniejące problemy, czy też stany emo­cjonalne ­- nastroje, uprzedzenia i obawy. Nie szko­dzi, że nie widzimy na nie w tej chwili rady. Chodzi tyl­ko o to, abyśmy zdali sobie z nich sprawę, abyśmy pytania o nie zadali sobie ot­warcie i bez obaw. Chodzi o zrozumienie, że wobec Bożej miłości przykra prawda o naszej sytuacji nie tyl­ko okazuje się zupełnie niegroźna dla nas, ale jest wręcz punktem wyjścia do spotkania z Nim, spotkania, które zmierza do naszego uzdrowienia. Bo najgorsza prawda może stać się najlepszą okaz­ją do du­cho­wego spot­kania z Bogiem. Taka jest Boża Miłość! Ona kocha nas, takimi jakimi jesteśmy, ale nas, nie maski, które przywdzie­wamy. 

Wielu ludzi latami za­fał­szo­wuje swoje­ serce, ponieważ nie może znieść tego, co się w nim naprawdę toczy. Kom­plek­sy i pragnienie bycia kimś innym są częstą przyczyną tego, że nigdy nie są sobą. W pracy pozują na bardziej kompetentnych niż są, gdyż boją się o swój obraz w oczach współpracow­ników i konkurentów. Na codzień pozują przed tymi, wobec któ­­rych boją się wy­­­­paść niekorzystnie. Zdaje się im, że jako prawdziwi, nie będą pasować do otaczającej rzeczywistości. Sądzą, że życie polega na odpowiednim urobieniu swojego image. 

Nasza nieprawdziwość, uleganie presji świata wbrew własnemu sercu, jest bodaj naj­waż­niej­szym przejawem du­cho­­wego za­fał­szo­wani­a. Procesy wytryskujące w sercu ule­gają zat­ru­ciu i stopniowo, ale nieubłaganie, przestajemy być sobą. Wówczas jeśli zatrucie następuje głę­boko, blisko tajemniczego źródła naszego serca, możemy obudzić się ze snu pozorów do­pie­ro w głębokiej starości, kiedy niewiele już jesteśmy w stanie zrozumieć i niewiele zdziałać. Stańmy zatem w prawdzie.







POSTAWA WEWNĘTRZNEJ PRAWDY II


 
Wobec dzisiejszej świadomości grzechu. Mo­że w głębi serca jesteśmy niezadowoleni ze swoich wyborów, może nosimy gorycz z powodu błędów. Może sumienie czyni nam mniej lub bardziej wyraźne wyrzuty. Uświadommy to sobie i nie unikajmy prawdy. Nie chodzi o to, by w chwili rozpoczynania modlitwy prowadzić głęboką analizę sumienia, ale o rzut oka na siebie. Jeśli odkrywamy w tej chwili jakiś lęk przed niegodnością wobec Boga, uświadommy sobie, że lęk przed własną słabością i grzechem prowadzi nieraz do tragedii. Ludzi złej woli wiedzie na manowce odrzucenia moralności, a ludzi dobrej woli pozbawia spon­­­ta­nicz­nej i prostolinijnej naturalności wobec Boga. Starajmy się więc nie popełniać ani jednego błędu ani drugiego. Uświadommy sobie, że grzech - cała nasza moralna nieudolność - nawet w najmniejszym stopniu nie zmienia Bożego pragnienia obcowania z nami w modlitwie. Odrzućmy więc sugestię kusiciela, że Bóg odbiera grzesznikowi prawo do mod­litwy. Po moralnych niepowodzeniach człowiek jest z reguły duchowo osłabiany przez szatana i przez własne uzależnienie od zła. Czuje się nieswojo i to odstręcza go od modlitwy. Nie budujmy barykad pomiędzy sobą a Bogiem, pod pretekstem własnej nie­god­ności, ani, tym bardziej, nie brońmy się przed łaską na barykadach, które w naszym życiu wybudował szatan. On jest naszym oskarżycie­lem. On mówi nam, że Bóg jest od nas daleko. Rezygnacja z modlitwy z powodu wyczucia zła w swoim sercu to fałszywa pokora, to wielki błąd. Bóg le­piej od nas wie, jak bardzo jesteśmy niegodni i kocha nas tym więcej im bardziej jest to prawdą. Jeśli więc jesteśmy dziś w grzechu, pokornie i spokojnie podzielmy się z Bogiem tym nieładem serca, który aktualnie nami szarpie, a nawet z całym przekonaniem zrzućmy go na barki Chrystusa Ukrzyżowanego. On ze swej strony bierze na siebie nasz grzech. Trzeba, byśmy i my ze swej strony powierzyli go Jemu. 

Bolesny problem. Niech się nam nie zdaje, że na modlitwie zawsze trzeba być tylko uśmiechniętym i zado­wo­lonym. Wielu modli się tylko wtedy, gdy są w dobrym nastroju, bo są przekonani, że modlitwa musi być grzeczna i układna. Gdy nie umieją zdobyć się na optymistyczną pozę, nie modlą się wcale. Tymczasem jest to pos­ta­wa zafałszowana, nie przystająca do życia. Ży­cie jest trudne, jest pełną cierni drogą krzyżową, po której Bóg prowadzi swoich synów. Dlatego niewłaściwe jest uda­wa­nie, że się na tej drodze nie jest. Chrześcijaństwo jest radosne, ale jego radość nie polega na beztrosce. Przekonanie, że skoro chrześcijaństwo niesie radosną nowinę, uczeń Chrystusa musi być zawsze uśmiechnięty, a na jego twarzy nie ma prawa być wypisany ból, jest wielkim uproszczeniem. Radość dziecka Bożego jest przeżyciem duchowym wyra­żającym się w głębokim pokoju i poczuciu sensu własnego życia. Dlatego nie wstyd stać przed Bogiem jak Hiob. On jest wzorem wewnętrznej wolności i szczerości na modlitwie, bo ukazuje Bogu swoje prawdziwe, krwawiące serce i ma śmia­łość mówić o tym do Niego z żalem i wyrzutem. Wolno nam, a nawet powinniśmy tak właśnie stawać przed Bogiem, nazywać po imieniu swój stan serca i skarżyć się Bogu, że czujemy się nieszczęśliwi, że nie rozumiemy jego wyroków, że nasza droga krzyżowa jest trudna, może za trudna i często chwieje naszą wiarą. To weźmy za punkt wyjścia modlitwy i wypowiedzmy z całą pasją. Mamy prawo do szcze­rej skar­gi i może to być skarga tak głęboka, jak Jezusowa: Boże mój! Czemuś mnie opuścił? 

Jeśli z kolei nie wierzymy Bogu, spróbujmy roz­winąć przed Nim całą naszą nieufność. Jeśli Go niena­wi­dzimy, wyrzućmy z serca przed Nim ogrom swojej niechęci, żalu i pre­ten­sji. Znane są przypadki, że ludzie niewierzący, ogłuszeni ciosami zła, z furią rzucają się na Boga, którego negują, a wtedy paradoksalnie dochodzi w nich do aktu wia­ry. Przez czyny jakby bluźniercze i świętokradcze odkrywają Boga jako kogoś, kto realnie jest w ich życiu. Człowiek, który postępuje w sposób zu­pełnie szczery i otwar­ty, choćby ranił Boga, ma szansę od­kryć nagle, że znalazł się w Jego obecności, wciąż uk­rytej i nie­pojętej, a jednak realnie trwającej przy nim, gdy on oddzielał się od tej obecności barierą fałszu. Tak właśnie Krzysztof Kieślowski w swoim Dekalogu I ukazuje człowieka niewierzącego, który po utracie syna idzie do kościoła, by tam rozbić ołtarz. Tak to w sposób nieoczekiwany i paradoksalny wyznaje wiarę, której dotąd nigdy w sobie nie podejrzewał. 

Święci i mistycy w swoich wspomnieniach notują, że nieraz byli wobec Boga bardzo otwarci, w sposób, który dla ludzi małej wiary mógłby się wydawać zuchwałością. Czuli, że nie muszą przed Bogiem niczego udawać, wmawiać sobie, że rozumieją Jego drogi, kiedy ich nie pojmują i mówić, że jest im lekko, gdy przeciwnie było im bardzo ciężko. Lęk przed rozwijaniem wobec Boga tego, co w nas jest, a czego nie akceptujemy, bo mogłoby być Bogu niemiłe, jest przejawem niedojrzałości, małej wiary i niezrozumienia tajemnicy Krzyża, w której Bóg to właśnie przyjął jako swoje doświadczenie.

Dziś dostrzegane zniewolenia. Zobaczmy, że nie chce się nam modlić, bo ciągnie nas do jakichś przemijających przyjemności, pogawędek, telewizji, błogiego lenistwa. Mamy wiele zniewoleń i nie wstydźmy się do nich przyznać przed sobą i Bogiem. Zniewolenia są najważniejszym przejawem istnienia stanu grzechu pierworodnego. Przyznajmy się do nich w modlitwie i zaakceptujmy nieład jaki one w tę modlitwę wnoszą. 

Szczęś­liwi. I to, co podajemy jako czwarte nie jest bynajmniej najmniej ważne, ale przeciwnie - najważniejsze. Nie wolno w imię fałszywej pokory umniejszać w sobie szczęścia płynącego z bliskości Boga. Mając świadomość doznawanego szczęścia zacznijmy modli­twę od wdzię­cz­nego pod­zie­le­nia się tym szczęściem z Bogiem. Jeśli dana jest nam radość z powodu doświadczanego dobra, uświadommy sobie wszystkie otrzymane Boże dary. Następnie jednak za tym szczęściem, dobrem i darami zobaczmy przede wszystkim Boga miłującego nas. Wtedy początkiem modlitwy stanie się radość i wdzięczność. One, a mówię to z głębokim przekonaniem, są najpotężniej­szym impulsem modlitwy, modlitwy, w której doznaje się miłosnego przylgnięcia do Boga. Maksymalnie wykorzystajmy tę uskrzydlającą moc! 









WOLA MODLITWY







Opór serca. W modlitwie ważna jest nasza wola – wejścia w modlitwę i wiernego wy­­tr­wa­nia. Im więcej doznaliśmy zażyłości z Bogiem, tym poważniejsze są dla nas z pozoru drobne ucieczki przed modlitwą. W rozkojarzeniu, zmęczeniu, stresie, a także po zmianie wa­run­ków życia przychodzi opór przed Bogiem. Bierzemy go często za usprawiedliwienie, by modlitwę odłożyć na dalszy plan i za­cząć działać samemu. Wówczas blokujemy się wewnętrznie. Po pewnym czasie jednak okazuje się, że opór ten był zwodniczy. Od­ło­żyliśmy modlitwę na "lepszy" czas, a Bóg oczekiwał, że spędzimy z Nim czas "gorszy". A "lepszy" czas, ku uciesze szatana, wcale nie nadszedł. 


Znaczenie wysiłku woli ujawnia się zwłaszcza w strapieniu, oschłości i ciemności, gdy modlitwa męczy, nie ma smaku i nie sprawia satysfakcji. Takie trudne stany to­wa­rzy­szą każdej wierze. One to otwierają nas na Boga samego w Sobie, a odrywają od rzeczy miłych a prze­mijających, które są Jego doczesnymi darami. Dopuszczając ciemność Bóg ufa, że chcemy uczyć się kochać tylko Jego.


Jednak trudne chwile oschłości są także zagrożeniem, jeśli zabraknie nam wytrwałości wędrowania "pod górę". A nie zabraknie jej, gdy przez łaskę odkryliśmy już trochę Boga w Jego Niezrównanym Pięk­nie. Tylko wtedy nie zwątpimy, że podjęty dlań wysiłek jest naszym szczęściem. Zaś brak wytr­wałości to dowód, że Wiel­ka Miłość wciąż nie jest przez nas tak naprawdę odkryta i kochana. 




Wola rozpoczęcia modlitwy. Siła woli potrzebna jest, gdy od­czuwamy opór przed roz­po­czę­­­ciem modlitwy. Często wys­tar­czy wówczas wysiłek wejścia w nią, by dalej popłynęła na falach łaski. Nim zostaniemy ogarnięci łaską usuwającą wszelki opór, pokusa czyni wszystko, byśmy ­czuli niechęć do tej łaski: teraz nie masz natchnienia do modlitwy - brak ci czasu - nie umiesz się modlić - nie jesteś dosyć święty i Bóg jest z dala od ciebie - modlitwa nic ci nie daje. I trwają pokusy dopóki człowiek nie przezwycięży się i nie zacznie modlitwy. A wtedy wchodzi w przestrzeń łaski i zostaje od­blo­kowany. 


To przeżycie, nieraz bardzo wyraziste, uczy, że modlitwa jest darem Ducha Św., a opór - pokusą opartą na mej ślepocie wobec źródła życia. Modlitwę więc zawdzięczam łasce i wysiłkowi woli. 




Wola wytrwania. Ale zdarza się też, że na początku Bóg wyraźnie wzywa do modlitwy: ser­ce rwie się, każe przerwać bieżące zajęcia, wstąpić do mijanego akurat kościo­ła. Rozpoczęcie modlitwy nie nastręcza trudności, jednak po chwi­li pojawia się opór. Serce przestaje "grać", myśl szarpie się pomiędzy różnymi sprawami, pojawia się poczucie jało­woś­ci i chęć natychmiastowej ucieczki. 


Ale właśnie wtedy nie wolno ulec. Wyznaczę sobie rozsądny czas, na miarę możliwości, najlepiej czas, który wyznaczyłem sobie przed chwilą, gdy było mi lekko. I wytrwam w tym czasie z Bogiem. Najpierw uświadomię sobie swą wiarę, a potem można pomóc sobie przyjmując w miarę wygodną pozycję ciała, przypominając sobie otrzymane łaski i wyobraźnią oglądając obok siebie Miłość Boga.


A więc mam zmusić się do modlitwy? Ale kiedy, jak często? 
Po pierwsze regularnie. Nie sztywny schemat: mod­lit­wa poranna, praca, wypoczynek, modlitwa wieczorna. Potrzeba roztropnej elastyczności, która oparta na miłości i wolności dziecka Bożego nie zaprowadzi na manowce. Pytać Ducha Świętego, jak zaadaptować do swego życia sprawdzone w Kościele wzorce, przeważnie zakonne. Gdy ży­je się w świecie, rodzinie, pracy i dbać o wiarę, potrzeba wiele modlitwy a jednocześnie wydaje się nam, że brak na nią czasu. Ale czy rzeczywiście? W Medjugorje Matka Boża przypomina, że nigdy nie brak nam czasu dla tego kogo naprawdę kochamy.


Na przykład modlitwa poranna - z obowiązku i w pośpiechu, w czasie wykradzionym niezbędnym zajęciom - przygotowaniu siebie i rodziny do pracy i szkoły, nie ma szans na regu­lar­ność, pokój i zaangażowanie serca. Potrzeba czasu właściwego. Może wstanę nieco wcześniej, może poświęcę czas dojazdu do pracy, może po drodze napotkam kościół czy inne dogodne miejsce? Gdzie są luki w moich zajęciach? Czy wykorzystam je z Bogiem, czy też będę przerzucał miałkie gazety, drążył swe niepokoje i gapił się bezmyślnie?




Owoce modlitwy podjętej z wysiłkiem. Czy jednak modlitwa wymuszona siłą woli ma wartość? W szary, pełen zajęć dzień, mniej z potrze­by serca, a bardziej z wiary i powinności, zmobili­zo­wa­łem się do modlitwy. Nielekko mi było w nią wejść, ani w niej wytrwać. Stała się krótkim ale mozolnym szukaniem Boga. A potem przyszło wiele codziennych zajęć, nieciekawych i trudnych. Jednak wieczorem, w sposób nieoczekiwany, gdy spojrzałem na swój dzień z perspektywy, okazało się, że jego najjaśniejszym pun­ktem, tym, co opromieniło wszyst­kie zajęcia i po­z­wo­liło nazwać dzień sensownym, była właśnie owa modlitwa. Owoce niechętnie podjętego wysiłku okazały się og­rom­­ne. 


Modlitwa jest najbardziej rozpoznawalna po efektach. Potrafi sp­ra­wić, że lepiej wykorzystamy czas i stanie się to, czego doznali Iz­ra­e­lici w walce z Amorytami pod Gibeonem: Stań słońce nad Gibeonem i ty księżycu nad doliną Ajjalonu! (Joz 10,13) Czas subiektywnie zatrzyma się, by ci, którzy zaufali Bogu, zdążyli wykonać wszystko, co jest potrzebne do realizacji Bożego zamiaru.


W modlitwie na przekór zmęczeniu Bóg nieraz pokonuje naszą słabość fizyczną i psychiczną, dając jako dodatkowo oprócz spotkania ze Sobą odpoczynek i odprę­żenie, wyzwalając zapał i energię.


Modlitwa jest zawsze możliwa. Nie ma dla niej innych przeszkód niż nasza niewiara, fałsz i brak woli. Żadne miej­sce jej nie wyklucza i nie jest niestos­­­­owne (1Tm 2,6). Roz­kwitnie w brutalnym więzie­niu, w morzu ob­coś­ci i obojętności, w gehennie zła. Po­płynie z ser­ca szarpanego poś­piechem, przydu­szo­nego nieładem, zmę­czo­nego i zbolałego. Świetnym czasem modlitwy będzie czas pracy fizycznej (także umysłowej przez zanurzenie w świadomości obe­c­ności Bożej), dojaz­d środkami loko­mo­cji, przerwy między zaję­cia­mi i przed­łu­żające się ocze­kiwania. Kiedy zdaje się nam, że tracimy czas, niecierpliwimy się i denerwujemy, mamy czas błogosławiony, specjalnie dany, abyśmy spotkali Boga i w Nim odżyli.


Przez modlitwę Bóg sprawia swym dzieciom wielkie niespodzianki.









POSTAWA DZIECIĘCA




Syn Człowieczy wobec Ojca. Chrystus żył potrzebą nieustannego przebywania ­w tym, co należy do Jego Ojca (Łk 2,49). Z Ojcem trwał w doskonałej więzi, a przez to wszystko, czego dokonywał jako Syn Czło­wieczy, było jednocześnie dziełem Ojca (J 10,37). Miał głębokie przekonanie, że Ojciec jest dla Niego jedynym źródłem życia. Duchowa więź z Nim, napełniała Go świadomością, że trudne życie Mesjasza ma wielki sens i wartość. Ta więź nieustannego trwania z Ojcem wyrażała się w wypełnianiu woli Ojca i w doskonałej modlitwie, najbardziej osobistej i pełnej miłości, jak czułe Abba - Tatusiu. Ab­ba, Ojcze, dla Ciebie wszy­­­s­tko jest moż­liwe (Mk 14,36). I to właśnie ch­ci­ał nam u­ka­zać. Mam Ojca, a przez to i wy macie Ojca! 




Dzieci, macie Ojca.  Dlatego, gdy udzielał ­wska­zówek dotyczących mod­li­twy, chciał nam przede wszystkim uświadomić: Pamiętaj­cie, że macie Ojca. Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znaj­dziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka znajduje; a kołacz­ą­cemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bar­dziej Ojcec wasz, który jest w niebie, da to co dobre tym, którzy go proszą.(Mt 7,7n) 


Słowami tymi wzywał nie tyle do wytrwałości w modlitwie ("pro­ście aż do skutku", jak często interpretuje się ten tekst), ile w ogóle do zwracania się do Boga jako Ojca. Proście, po prostu proście świadomi i pew­ni, że macie Ojca, dla którego jesteś­cie dzi­e­ć­mi. Jego oj­co­stwo możecie rozumieć w sposób analogiczny do ­ludz­kiego. Jeżeli u ojca ziemskiego chęć czynienia dobrze swoim dzieciom jest naturalna, to o ileż bardziej u Ojca Niebieskiego. Czemu więc Mu nie wierzycie? Ojciec Niebieski czuje się waszym Ojcem i stale chce dawać swym dzieciom wszystko, co służy ich wychowaniu do życia w Bożej Pełni. Naprawdę Ojca nie trzeba do tego namawiać ani przekonywać. Więc nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wys­łuchani. Nie bądźcie podobni do nich. Albowiem wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie. (Mt 6,7-8)


Ojciec jest otwarty wobec dzieci - nie wahajcie się przedstawiać Mu prawdę swego serca najprościej i najnaturalniej. Jest to Ojciec prawdziwy - każdy, kto prosi Go, otrzymuje, a kto szuka, znajduje. I jest to Ojciec stojący całkowicie po naszej stronie - można prosić Go zawsze i o wszystko, wbrew światowym rachubom i naszemu wyobrażeniu o tym, czego można się po Bogu spodziewać.




Dziecko Ojca w cierpieniu. A gdy nadchodzi trudne doświadczenie cierpienia, takiemu Ojcu bez o­baw, że narzucam swoją wolę i z pewnością dziecka, że będę należycie zrozumiany, mogę powiedzieć: Abba! zabierz ode mnie ten Kielich! Lecz na tym nie koniec. Takiemu Ojcu z niemniejszą pewnością mogę też wyznać: Abba! Nie jako Ja chcę, ale Jako Ty (Mk 14,37) - wbrew omdlewającemu ciału, pokrytemu potem zmieszanym z krwią! Bo każdy kto prosi otrzymuje, a kto szuka znajduje. Każdy, kto z głośnym wołaniem i płaczem za dni ciała swego zanosi gorące prośby i błagania (...), ten zostaje wysłuchany dzięki swej ufnej uległości (Hbr 5,7). A wysłuchanie to jest wielkie na miarę Zmartwychwstania. Taki jest Bóg – Mój Ojciec. 




Rola modlitwy w życiu dziecka Bożego. Zatem w modlitwie chodzi naj­pi­erw o rozmowę, w której nawiąże się więź między dzieckiem a Ojcem. Od siły tej więzi wyrażającej się w zaufaniu i gor­li­wej miłości (Boga i ludzi) zależy prze­bieg dojrzewania do Wielkości jaką jest Bóg. Dlatego Ojciec traktuje dzieci poważnie. Słucha z uwagą mowy serca i odpowiada tak, by pokazać, że rozumie nawet wtedy, gdy prosimy o rzeczy błahe. Czasem odpowiada dokładnie według naszych wyobrażeń, ale częściej działa inaczej - peł­niej, by zapewnić nam wzrastanie ku jedynym sprawom nap­raw­dę istotnym - zba­wie­niu. W atmosferze modlitwy dzie­cko powoli uczy się ufności i miłości, a jego wola zbliża się do woli Ojca. Wtedy modlitwa staje się potęgą w jego małym ręku. 


Modlitwa dziecka coraz bardziej upraszcza się. Naj­pierw potrzeba wielu słów i pełnych ekspresji wypo­wiedzi. Z czasem za wszystkie uwielbienia wystarcza "koch­am" tak w uniesieniu, jak i w cie­m­­ności. Później na­wet "kocham" jest zbyt rozgadane, a więź z Oj­cem wyraża się w zaparciu siebie i milczeniu zakochanego serca. 


A prośba? Najpierw proszę Boga o każdy szczegół mojego życia. Z czasem za wszystkie prośby wystarcza pragnienie, by tylko spełniało się "wszystko to, co w Twoich oczach, Panie, jest słu­­szne". Później w prośbie coraz więcej jest tylko niewzruszonej świadomości, że wobec Ojca, w całym tym i przyszłym życiu mogę naprawdę czuć się bezpieczny. Nie znaczy to jednak, że zrezygnuję z próśb. Przeciwnie, dziecko przyjdzie do Ojca zawsze ilekroć odczuje potrzebę, a jednak przychodząc będzie miało rosnące przekonanie, że Ojciec wie lepiej od niego, czego mu tak naprawdę potrzeba.


Dlatego modlitwa na drodze wiary dziecka staje się coraz bardziej wewnętrzna - drugorzędność słów, uczuć, wyobrażeń, a obfitość świadomości obcowania z Ojcem. Na Nim ma mu zależeć bar­dziej niż na Jego darach. Tym­cza­­sem my koncentrujemy się na przemijają­cych darach i to zamyka nas w pancerzu słabo przepuszczalnym dla łaski. Pozostajemy w ­przedsionkach, gdy Bóg zap­ra­sza do salonów.


To właśnie z myślą o naszym szczęściu, o tym, by posiąść owe piękne dziecięctwo, powiedział Chrystus do uczniów: Nie troszcz­cie się zbytnio o swoje życie (Mt 6,25n). A troszczyć się zbytnio to znaczy żyć tak, jakbyśmy nie mieli Oj­ca, od którego wszystko zależy. "On zawsze znajduje roz­wiązanie tam, gdzie ludzki rozum już go nie widzi." (s. Fausty­na, Dzienniczek) Tylko z dzi­e­cięcego zaufania do Ojca wytryskuje prawdziwa mo­d­li­twa. Chrystusowe wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzyma­cie (Mk 11,24) dlatego zawiera taką determinację, że jest pewnością Syna, który wie, iż na Jego Ojcu zawieść się nie można. I tego zaufania oczekuje od nas. Jego synowski Duch woła i w nas Abba – Tatusiu (Ga 4,6).







POKORA MODLITWY

Kobieta kananejska. Pokorze prośby skierowanej do Boga poświęcony jest przede wszystkim bardzo mocny tekst o ko­bie­cie kana­­nej­skiej. ­­Ulituj się nade mną Panie, Synu Dawida! Moja córka jest cięż­­ko dręczona przez złego ducha. Lecz on nie odezwał się do Niej ani słowem. Na to pode­szli Jego uczniowie i prosili Go: Odpraw ją, bo krzyczy za nami. Lecz On odpowiedział: Jestem posłany tyl­ko do owiec, które poginęły z domu Izraela. A ona przyszła, upad­ła przed Nim i prosiła: Panie do­po­móż mi! On jednak odparł: Nie jest dobrze zabrać chleb dzieciom, a rzucić psom. A ona od­rzekła: Tak Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołu ich panów. Wte­dy Jezus jej odpowiedział: O niewiasto, wielka jest twoja wiara. (Mt 15,22-28) 


Kim jest owa kobieta? Syrofenicką poganką z okolic Tyru i Sydonu - kraju, gdzie po­­bo­ż­­ni Żydzi zapuszczać się nie mieli zwyczaju. Jezusa nigdy dotąd nie spotkała oso­biś­cie.­ Dochodziły do niej tylko wieści krążące ­o potężnych znakach jakie czy­nił wśród ludu. Ży­jąc na obrzeżach religii żydow­skiej ­stykała się z mesjańskimi na­dzie­jami Iz­ra­ela i speł­nia­nie się ich dostrzegła w Jezusie­­­­­­. Gdy więc niespodziewa­nie zjawił się w jej stronach­, zwró­ci­ła się doń pełnym wia­ry tytułem mes­jań­skim - Syn Dawi­da! Wiel­­ki ból ma­tki, cier­pią­cej z po­wo­du nieszcz­ęścia swego dziecka, kazał jej szukać oparcia u Mesjasza Iz­ra­ela, chociaż wie­dzia­ła, że jako obca, nie należąca do na­rodu wybranego, nie może liczyć na u­dział w znakach Jego zbaw­czej działalności. Wiedziała, że one się jej nie należą, tak jak psom ­nie należy się to, co prze­zna­czo­ne jest dla dzieci­­.


Tymczasem Chrystus rzeczywiście przyszedł na świat w nurcie tradycji Starego Przy­mie­rza - jako Mesjasz Żydów, od których zbawienie bierze początek (J 4.22). Zgodnie z tym w swej działalności koncentrował się na Izraelu, a mniej kontaktował się z po­ga­nami. W Biblijnych dziejach zbawienia Łaska Boża była udzielana zawsze konkretnemu adresatowi stosownie do etapu tych dziejów w którym mieściło się jego życie. W przypadku kananejki mamy do czy­nie­nia z przełomowym okresem dziejów zba­wie­nia. Cała Łaska jest jeszcze skoncentrowana w Ludzie Wybranym, ale bliski jest moment, kiedy zostanie rozszerzona na pogan. I Chrystus jako źródło tej Łaski, nie ograniczonej w czasie i przestrzeni, dopiero powoli się wobec ludzi odsłania. Staje na granicy dwóch epok. Epoka rozszerzania ­się dobrej nowiny o zba­wieniu na wszy­­­st­­kie narody, stanie się owocem Jego Śmierci i Zmartwyc­hwstania. Bez tego ­poganie, ba, nikt z ludzi, do łaski Bożej nie ma prawa. Ko­bie­ta kananejska tego właśnie doświadczyła w swej po­ko­rze i do tej prawdy umiała się dos­to­sować, gdy zwracała się do Chrystusa.


A Chrystus, z początku nie odzywając się do niej ani słowem, przypomina, że Bóg zawsze działa kiedy chce, według planu zbawie­nia. W dziejach Starego Przymierza Jego łaska najpierw dotarła zaledwie do Ab­rahama, by powołać go do jakże długiego oczekiwania na rozwój zbawczych wydarzeń. Łas­kę tę dziedziczyli jego kolejni, wcale nie święci potomkowie, aby po latach ucz­e­st­nictwa w Przy­mierzu doczekał się cały Izrael – jeden naród, nie­licz­ny i pozba­wio­ny jakich­kol­wiek zas­ług. Kiedy złamał Przymierze, utracił Źródło Życia, a z nim prawie wszystko. Ale wtedy Bóg wylał nową łas­kę, na razie znów na nielicznych, Resztę Izraela, która os­ta­ła się z niewoli i wygnania­­. Wreszcie, gdy nadeszła peł­nia czasów za­wie­dli wszyscy. Umarł na Krzyżu Boży Syn. Nie ma już Ludu, który godny byłby zwać się Jego Ludem. I ­dopiero od tego momentu wszyscy mogą otrzymywać od Chrystusa zbawienie. Absolutnie za darmo, tylko „za” zrozumienie swojej bezradności. 


Tak więc w dziele zbawienia ini­cjatywę ma Bóg. To On stopniowo rozwija zamiary swej łaskawości. Sposób udzielania łaski ustala tak miłosiernie, by każdy był w stanie ją przyjąć. Bowiem w gruncie rzeczy, oprócz Syna Bożego, nikt sam z siebie nie ma do niej prawa. Dlatego jest łaską, że nikomu się nie należy. Nie da się, ale i nie trzeba, „wy­ry­wać jej Bogu z rąk”. Przychodzi do nas sama w pewnym porządku, który toczy się z jednej strony w historii i Kościele, a z drugiej w sercu każdego człowieka. Po­rządek zbawienia jest potrzebny nie Bogu, ale człowiekowi. Jest to plan, w którym nikt nie zostaje pominięty, lecz w sposób sobie właściwy dojrzewa do wielkich rzeczy Bożych. 


Decydująca dla przyjęcia zbawienia jest więc pokora, która polega na gotowości czekania z otwartym sercem na kolejne etapy Bożej woli­. I taki sposób dawania się Boga naprawdę nie jest z Jego strony utrudnieniem. Jest to w istocie przyjmowanie Pana w taki sposób, w jaki Nieogarniony pozwala się znaleźć i znajdowanie Go tam, gdzie jest blisko. Umiejętność korzystania z tego daru jest kwestią naszej otwartości. Kto tę otwartość wy­kazuje­­, łaska pojawia się zawsze w odpowiednim dla niego miejscu i czasie. 


Dlatego kobieta kananejska łaskę swą też otrzymuje. Łaska ta nie była jej należna i w tym właśnie objawiła się wielka wiara tej kobiety, że umiała spodziewać się od Boga daru na­wet wtedy, gdy wiedziała, że nie ma prawa niczego się spodziewać. Przeczuwała jednak, że do Boga można się zwracać i można na Niego liczyć nawet wtedy, gdy po ludzku nic na to nie wskazuje, nic - ­według dotychczaso­wej naszej o Bogu wiedzy, nic - według tego, co dotąd było nam objawione. Wówczas łaskę Bożą się otrzymuje. Otrzymuje się tyl­ko dlatego, że tak Bóg tak chce, ko­cha i jest miło­sierny. 


Na łaskę Bożą trzeba więc zawsze liczyć, w każdej sytuacji się jej spodziewać. ­­­­­­­Wobec wielkiego Miłosierdzia pos­ta­wa naszego absolutnego zawierzenia jest jedyną godną Boga. Bowiem dar życia, do którego nas powo­ła­no, jest udzie­la­ny etapami w wydarzeniach bib­lij­nych­­ przebiegających przez nasze życie. Nie należy się on nam w naj­­­­mniej­szym stopniu. ­­Bez Boga, z naszymi grzechami jesteśmy jak szczenięta zbierające okruszyny pod sto­łem. Trzeba więc pokory otwartej na Boży porządek działania. W nim to, w hojnym nad­mia­rze przychodzi to, co najlepsze. Kto utoż­sa­mia się z Ludem Bożym prowadzonym jako syn i oblubienica, kto­ chłonie kolejno przy­cho­dzące łaski, ten doznaje obdarowania aż po horyzont Nowego Jeruzalem. Taki jest his­torio-zbaw­czy wymiar pokory. Ona to powi­nna tkwić u podstaw naszej modlit­wy, by dokonywało się w nas cierpliwe i spokojne czerpanie ze zbawczych łask udzielanych nam według pewnego zamysłu Boga - Bożego planu zbawienia. 




Bóg źródłem życia. Aby jeszcze bliżej poznać pokorę i zrozumieć dlaczego modli­twa niepokorna nie przynosi spodziewanych owoców rozważmy Chrystusową opowieść o zajmowaniu pierwszych miejsc. 


Człowiek jest jak piękne drzewo zasadzone nad pły­nącą wodą. Ale bez Boga, kiedy w swej wolności wybiera życie nie oparte na ciągłym chłonięciu łaski, staje się jak plewa, którą wiatr rozmiata (Ps 1,3n). Rozdziały 4-11 Księgi Rodzaju ukazują, że odkąd, w ta­jem­ni­czym wydarzeniu rajskiego nieposłusze­ństwa, za­czął blo­kować się ­­przed ożywczym wpły­wem Boga, nie potrafi już zapanować w swoim życiu nad złem. Tkwi w ciemności. Człowiek może doświadczyć swej sa­mo­ist­nej ciem­ności w opar­ciu o Bożą łaskę prawdy. (Choć Bóg do czasu osz­czę­­dza całej prawdy ludziom, którzy nie widzą oparcia poza sobą i światem. Przyg­niot­łoby ich bowiem odkrycie, że nie mając Boga, nie mają również nic: siebie ani świata.) Dzięki tej łasce ma świa­domość, że sam z siebie bynajmniej chlubić się nie ma czym, natomiast tym, co świeci w nim jasnym blaskiem, jest Bóg. Gdy łaska rozświetla w nim prawdę o sobie samym, ma szansę nie zapominać, kim jest. To po to między innymi Bóg przez całe jego życie cierpliwie znosi jego liczne grzechy. Wszystko więc, czym jest i z czego mógłby mieć powód do chluby, tym jest tak naprawdę tylko dzięki więzi z Bogiem. Ta więź zmierzająca ku zjednoczeniu jest ­czymś mu niezbędnym choć nie należnym. Jest darem miłości. Bez Boga z człowiekiem nie ma człowieka. To ­jest największa prawda o ludzkim życiu.


Zatem tylko Bóg może nas wywyższyć, bo On jest w nas sprawcą wszystkiego, co wartościowe. W istocie tylko On jest w nas god­ny wywyższenia­. Jeśli święci jaśnieją przy Nim, to jest to Jego blask i Jego dar, choć jako ludzie mieli swój udział w jego zdobyciu. Gdy kto wywyższa się, mija się z prawdą o so­bie. 




Pierwsze miejsca. Istnieje drastyczna dysproporcja pomiędzy ludzkim a Boskim sposobem patrzenia na naszą godność. (Łk 14,7-11) Cechą tego świata jest klasyfikowanie miejsc przynależnych człowiekowi na godniejsze i mniej godne. Wielu przez całe życie szuka miejsc najgodniejszych, gdyż czuje się wyżej od innych. Prowadzi to między ludźmi do kontrowersji, a nawet do walk. ­Już samo życie, a przede wszystkim jego najciemniejsze strony - cierpienie i śmi­erć, w sposób dyskretny acz ­­­bo­lesny weryfikuje ­­te światowe wartościow­ania. Nato­miast ­dopiero w oczach Bożych hierarchia miejsc, jakie może zajmować człowiek, okazuje się zdecydowanie inna niż nasza. Gdy jesteśmy bowiem sami, bez Boga, grze­ch spycha nas na miejsce absolutnie ostatnie. Wydobycie nas z tego miejsca następuje mocą łaski przy naszej współpracy i to właśnie czyni Zbawca. Dlatego dziecko Boże, człowiek, któ­ry całą swoją siłę życiową upatruje w Bogu, nigdy nie będzie sam sobie wyznaczał miejsca. Chę­t­nie zajmie miejsce ostatnie, które należy mu się z tytułu grzechu, wie jednak, że wła­ści­we dla niego miejsce wybierze mu i wskaże miłujący Ojciec.­ Tylko On bowiem jest w stanie wskazać mu miejsce właściwe, to, które bierze pod uwagę całą prawdę o nim: nie tylko sprawiedliwą ale i miłosier­ną. Prawdę wynikającą ze wspaniałego Bożego zamysłu wobec niego. I to miej­sce dopiero go usz­czę­śli­wi. Nie jesteśmy w stanie wybrać tego miejsca sami, ani sami skorzystać z niego właściwie. Miej­sca wska­zy­wane przez Boga są zawsze pewne i zaszczytne. One się nam nie należą i nas prze­wyż­szają, jak pokazuje przypowieść o robotnikach winnicy. Wszystkie są pierwsze i nie da się ich mię­dzy sobą porównać. Bo czyż każdy nie otrzymał po denarze. 


Wszystkie miejsca w świe­cie okazują się tylko darami na drogę, słu­żącymi do osiągnięcia tego jedynego miejsca - przy sa­mym sercu Ojca. Miejsca najwspanialszego, którego jednak nie da się tak po prostu zająć. Na nie można tylko zostać zaproszonym, o ile przedtem uzna się miejsca mniej zaszczytne za właściwsze i w tym duchu podda się łasce. Dlatego pokorne ocenienie siebie i zajmowanie w życiu sprawiedliwie należnych nam dalszych miejsc staje się już pokorną modlitwą - najbardziej ze wszystkiego potrzebuję, Ojcze, bliskości Twego Serca. Staje się prośbą, by wspaniałe Serce Boże mogło zając w nas miejsce centralne. A to jest sedno modlitwy. 




Faryzeusz i celnik. Jeszcze inny aspekt pokory modlitwy ukazuje przy­­­po­wieść o faryzeuszu i celniku (Łk 18,9-14). Dlacz­e­go mod­litwa celnika doprowadziła go do przemiany serca (odszedł us­pra­wiedliwiony), natomiast nic takiego nie spotkało modlącego się faryzeusza? 


Faryzeusz miał swoje wyobrażenie o tym, co znaczy być spra­wie­d­li­wym przed Bogiem. Był gorliwy, pobożny i postępował zgodnie z przy­kazaniami. Uważał zatem, że wobec Boga jest zupełnie w porzą­d­ku, niczego wię­cej mu nie potrzeba i na tej podstawie może spokoj­nie spodzie­wać się zba­wie­nia. Tymczasem nie wiedzi­ał, kim jest Bóg. Jak jest ol­śnie­wa­jąco czysty i świę­ty. Nie wiedział też, do ja­kich wyżyn uczestnictwa w swojej świętości zaprosił człowieka. Dlatego dojrzeć do spotkania z Bogiem nie może to, czym człowiek jest sam z siebie, na mocy tylko swojej dobrej woli i dobrych uczynków, bez ofiary Boga, który zstąpi w jego serce i zbuduje w nim nową jakość - więź miłości ze Sobą. Poza tym darem Boga żadne nawet naj­pięk­niejsze nasze cz­yny nie są w stanie uczynić nas zdrowymi i szczęśliwymi. Tego dokonać może tyl­ko nasze osobiste spotkanie z Bogiem. Zatem faryzeusz nie wiedział też i nie mógł wiedzieć, kim jest człowiek, co jest mu jako Bożemu stworzeniu potrzebne do zbawienia. Jego pos­ta­wa nasyconego i zadowolonego, a pozbawio­ne­go w sercu danej mu miłości do Boga, świadczyła o tragicznym zamknięciu na wszelką łaskę, o braku postawy dziecka nieustannie czerpiącego z Boga i spragnionego, o nie dopuszczeniu jeszcze Boga, by dotknął go osobiście i zamieszkał w jego sercu. 


Faryzeusz miał wiele dobrych czynów, co samo w sobie było pozytywne. Celnik natomiast miał liczne grzechy, co wcale nie było godne pochwały. Nie to jednak było decydujące. Fary­ze­usz żył w złudzeniu, że zasługuje na zbawienie, gdy tymczasem cel­nik nie miał nic z tego złudzenia. Po prostu wi­dział swoją nędzę i dzięki niej miał świadomość, że potrzebuje miłosierdzia Bo­żego, tego samego, którego będzie potrzebował i faryzeusz, by od swej ludzkiej "sprawiedliwości" przejść do świętości. Widzenie swojej moralnej nędzy, choć nędza ta sama w sobie nie jest wcale godna pochwały, spra­wi­ła u celnika gotowość przyjmowania łaski. Taka postawa człowieka nazywa się pokorą. Jest ona świadomością, jak bardzo potrzebujemy Boga. Wtedy stajemy się przygotowani na przyjmowanie Jego łaski, aby uś­wię­cała nasze niegodne serca i zbliżała nas do zbawienia. Tylko ten, kto zna swoją samoistną nędzę, naprawdę jest gotów przy­jmować Jego Miłosierdzie i nabiera otwartości na oczy­sz­czenie przychodzące od Krzyża.


W świetle tych rozważań widać, jak bardzo nieistotne jest, jacy jesteśmy w porównaniu z innymi. Ważne jest natomiast, czy wszystkiego spodziewamy się od Boga, a nie od siebie i czy ot­rzy­mywaną codziennie łaskę wyczerpujemy do dna. Modlitwa jest właśnie tym wydarzeniem naszego życia, kiedy napotykamy Pana, by odnaleźć Jego łaskę, poznać ją i najdokładniej wchłonąć w siebie. Jeżeli wchodzimy w modlitwę z postawą celnika, proces chłonięcia Boga dokonuje się intensywnie i zmienia nasze serce. Jeżeli jesteśmy syci darów Bożych i nie mamy świadomości, ile nam od Boga potrzeba, jeżeli brak nam za­po­t­rzebowania na osobiste poznanie Boga, jakie ma grzesznik głodny oczyszczenia, wówczas jesteśmy hermetyczni i Bóg nie ma drogi do naszego serca.




Modlitwa ukryta. Modlitwa dziecka Bożego, aby była pokorna, musi być także ukryta. Gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni lubią w syna­gogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki i zamknij drzwi i módl się do Ojca Twego, który jest w ukryciu. A Ojciec Twój, któ­ry widzi w ukryciu, odda Tobie. (Mt 6,5-6) Chodzi tu o to, by modlitwa była absolutnie czysta w intencji, którą jest nawiązanie więzi z Bogiem. Dlatego musi być całko­wicie wolna od wszelkich innych celów, które prze­ob­raża­ją ją w bałwo­chwal­stwo. 


Po pierwsze musi być więc wolna od pragnienia posia­da­nia w ocz­ach innych opi­nii człowieka pobożnego. Modlitwa jest wyrazem na­szej głę­bokiej i bardzo osobistej za­ży­łości z Bogiem, a w tej tak delikatnej materii wszelka ludzka opinia jest nie­ na miejscu. Kie­rowanie się nią wprowadza element nieszcze­rości wobec Boga, bo w tym mo­men­cie inny duch staje się Panem naszego ser­ca. 


Po drugie modlitwa musi być wolna od prag­nienia, by być kimś pobożnym we własnych oczach. Wchodzi tu w grę rzecz, z której częs­to nie zdajemy sobie sprawy: Bóg zbliża nas do Siebie zawsze w taki sposób, aby nie karmić w nas pychy. Abyśmy nie tracili z oczu kim jesteśmy i że wszystko przychodzi jako Jego dar i buduje nas do więzi z Nim. Święci to ludzie, któ­­rzy mieli o sobie bardzo wyważone mniemanie: widzieli ostro własną nędzę, co nie pozwalało im stracić z oczu, że dobro, w którym uczestniczą wypływa ze świętości Boga. Bo święty w człowieku jest Bóg. 


Dlatego po­czucie, że dobrze się modlę nie jest właściwe w patrzeniu na swoją modlitwę. To, co czujemy, to tylko Boże dotknięcia. Nie są one nagrodą za modlitwę, ale suwerenną wolą Boga. Modlitwy nie możemy zrozumieć (czym jest, skąd się bie­rze) ani ocenić w oparciu o odczucia i stany psychicz­ne. Chodzi w niej o stanie przed Bogiem, z istoty zakryte przed człowiekiem, które może być ogołocone z wszelkich podpórek intelektualnych i emocjonalnych. Liczy się tylko Bóg. 


Modlitwę z trudem dzieli się z innymi. Tylko dzięki ukryciu przed światem pozostaje ona czysta, wolna i dziecię­ca. Ujawniać się mogą z niej tylko owoce promieniejące na życie. Wzorem jest tu Chrystus, który mimo, iż przy­szedł, by być przewodnikiem dla świata, usuwał się przed nim na miejsca pustynne (Łk 5,16), by umieszczać świat w sercu Ojca i tak wymadlać jego zbawienie.











CZTERY FORMY MODLITWY OSOBISTEJ



Modlitwa krótkich aktów skierowanych do Boga. Modlitwa ta może być łatwo wpleciona w każde codzienne zajęcia. Da się nią ogarnąć dosłownie wszyst­ko. Pojawiająca się w mojej myśli w dowolnej chwili dnia stanowi wyraz mej świadomości, że jest on cały darem Boga, że Bóg jest bliski i panuje nad wszystkimi moimi zajęciami. Jest moją jedyną siłą napędową a bez Niego nic nie mogę uczynić. Krojąc chleb na śniadanie „dziękuję, że położyłeś mi go na stół.”. W każdej trudnej chwili „ufam Ci, że mnie przez to przeprowadzisz.” A jeśli to mnie przerasta, proszę „dokonaj sam tego, co ja będę musiał wykonać”. Gdy znajdzie się pomyślne rozwiązanie trudnej sprawy „Panie, dziękuję Ci, że się tak o mnie zatroszczyłeś.”, a w przypływie radości wołam „Panie, dziękuję, że taki jesteś kochany.” Kiedy nagle przypomni mi się czyim jestem dzieckiem westchnę sobie cichutko, „jak dobrze, że jesteś”. I nie są to rzeczy wymuszone. Stają się naturalne i odruchowe. Jak myśl zakochanego chłopaka, krążąca stale przy ukochanej dziewczynie. Życie nasycone świadomością tego kim jestem i dla kogo żyję na­bie­ra nieopisanych rumieńców wartości. 


Ale szczególnie w trudnej sytuacji, gdy mocno czuję swą niewystarczalność, polecenia godna jest szczególna forma tej modlitwy - akt ofiarowania. „Panie, całe to trudne zadanie. Stresujące spotkanie, praca, wysiłek, cierpienie, czy choroba.... W twoje ręce i dla Ciebie. Z miłości.. 


Owoce dnia przesy­co­nego aktami krótkiej modlitwy okażą się w szczególny sposób darami Boga. Dzięki niej wzrasta moja wrażl­iwość na Pana żywego w całym mym życiu. Odkrywam, że jego troska jest wszechobecna i choćbym miał do czynienia ze światem najbardziej obcym i brutalnym, ona naprawdę konsekruje poszczególne chwile mojego życie. 




Modlitwa codzienna. Codziennie przeznaczam czas na regularną modlitwę. Będzie to kilka, kilkanaście czy kilka­dziesiąt minut, zależnie od sytuacji życiowej i stanu mojej wiary. Ta modlitwa to szczególnie święta chwila dnia i chcę umieścić ją na właściwym miejscu. Typowo modlimy się rano i wieczorem, jednak nie kwestionując znaczenia regularności, gdy chodzi o Boga – tak dla mnie bliskiego i ważnego, pierwsze miejsce chcę dać jednak warunkom do auten­tycz­nego zaangażowania swego serca.. Dlatego zamiast wtłaczać modlitwę w czas z góry ustalony, wolę być bardziej elastyczny i żyjąc w świecie (jako świecki czy ksiądz, bo nie dotyczy to życia zakonnego, gdzie praca i modlitwa mają ustalone sztywno godziny) szukam chwili najodpowiedniejszej do uspokojenia emocji i wyciszenia serca – wcześnie rano, w drodze do pracy, w przerwie, w czasie popołudniowego odpoczynku, gdy akurat są warunki w domu, w czasie spaceru z psem, itp.

Łącząc pracę, obowiązki rodzinne i domowe oraz dawanie sercem odpowiedzi na Boże wezwania staję w obliczu szeregu niebezpieczeństw. Po pierwsze, że pod naciskiem agresywnego systemu ekonomicznego dzisiejszego świata na dalszy plan zepchnę okazywanie Bogu miłości i modlitwę. Po drugie, że przez brak roztropności, otwartości na Ducha Świętego i zbytnią pewność siebie, będę religijny coraz bardziej formalnie i zewnętrznie, a serce mimo woli oddali się od Boga, co doprowadzi do zaniedbania ludzi w rodzinie i w pracy. Po trzecie także, że chcąc pogodzić wszystko z niczego nie rezygnując będę brał na siebie za dużo i czas poświęcony Bogu, nawet z serca będzie krótki i rozbiegany. W praktyce trudno nam wytrwać z dala od tych niebezpieczeństw i często wpadamy w któreś z nich. Jednak po latach wytr­wa­łości Bóg daje łaskę, aby pozostając w świecie dać serce Duchowi Świętemu i obcować z Bogiem w swym wewnętrznym sanktuarium. 


Moja modlitwa pośród świata jest łaską i wymaga oddania serca, dlatego potrzeba z mej strony gotowości do odrzucenia słabości nie sprzyjających temu oddaniu. Do takich słabości należą:

- niemądra ciekawość - nie umiem wyłączyć się z tego, co dzieje się wokół, bo ponosi mnie ciekawość, na przykład, co tak hałasuje za oknem, co jest w telewizji, co mówi jakaś osoba,

- przyzwyczajenie do stałego przebywania w hałasie radia, telewizji, walkmana,

- skłonność do nadmiernej gadatliwości,

- noszenie w sobie stałego pośpiechu i niepokoju Marty spowodowane małą wiarą – przeko­naniem, że wszystko zależy ode mnie, nie widzeniem, że jest w ręku kochającego Boga,

- lenistwo i brak silnej woli, spowodowane wewnętrznymi zniewoleniami i uzależnieniami,

Warto także pamiętać o możliwości, modlitwy odmawianej wraz z innymi zajęciami. Jest wiele czynności nie wymagających skupienia uwa­gi: rutynowych prac fizycznych, prostych zajęć do­mo­wych, na działce, przy sa­mo­chodzie. Gdy nie mam innej możliwości, część modlitwy umieszczam w tym właśnie czasie.

Jednak moja modlitwa codzienna pozbawiona jest często cech całkowitego oddania się Bogu. Dlatego niezbędna mi jest okresowa modlitwa przedłużona. 




Okresowa modlitwa przedłużona. Chodzi tu o przeżycie spotkania z Bogiem, który w moim życiu jest zdecydowanie ponad wszystko. Takie doświadczenie modlitwy nie udaje się w domu, pośród przedmiotów, które kojarzą się z codziennymi zajęciami. Potrzebuję całkowitego wyłączenia się na rzecz Pana Boga. W tym celu wprowadzam do porządku zajęć święty czas modlitwy przedłużonej. 


Starannie wybieram miejsce z dala od obowiązków zawodowych i domowych: otwarty kościół a w nim w miarę wygodne i skupiające miejsce przed Najświętszym Sakramentem, zaciszny zakątek wśród przyrody, gdzie pomagać może na przykład widok wieży odległego kościoła – owego tabernakulum Eucharystii pośród świata.


Ta modlitwa będzie przedsięwzięciem zaplanowanym na lata. Z początku przeznaczę na nią pół godziny, potem godzinę, aż dojdę do czasu jaki wyznaczy mi Bóg w sercu. Nie będę jej skracał, gdy jest ciężko, ani rozwlekał, gdy doznaję pociechy. Nie może ona być ucieczką przed jakimiś obowiązkami, ale z drugiej strony nie dam się zbić z tropu, gdy świat uzna ją za przejaw dewocji. Ważna jest tu wytrwałość. Na moją pustelnię będę udawał się regularnie, na przykład raz w tygodniu, nie rzadziej niż raz w miesiącu. Zależnie od charakteru pracy przeznaczam na tę modlitwę wolne przedpołudnie, popołudnie, sobotę lub niedzielę. Dobrze jest połączyć ją ze Mszą Świętą.


Jeżeli nie umiem wykroić czasu na tę modlitwę, poddaję refleksji swoje zajęcia i pytam, czy nie jestem nadmiernie pochłonięty małymi sprawami tego świata (łapaniem dodatkowych zajęć, próżnym gadulstwem, telewizją, przyjemnościami), i nie zaprzepaszczam szans na głębszą więź z Bogiem. Modlitwa przedłużona wyraża mój radykalizm jedynie prowadzący do prawdziwej wiary.


Pragnienie tej modlitwy jest przejawem Bożego wołania i dziełem Ducha Świętego. Wymaga z naszej strony jednak wysiłku i inwencji. Z początku można ją sobie w zarysie zaplanować: stanięcie przed Bogiem, ­dzię­kczynienia, prośby, ważne intencje, wybrane teksty Biblijne i modlitwy. Wspaniałą modlitwą jest cisza serca, nie mówienie do Boga nic i trwanie tylko w Jego obecności.


Na modlitwie przedłużonej uczymy się adoracji Boga w Naj­święt­szym Sakramencie, Kościele i coraz bardziej w sercu, adoracji słowem, myślą, uśmie­chem, a potem milcze­niem i samą świado­mością. Tak przez przedłużone obcowanie z Bożą świętoś­cią dokonuje się ludzkie dojrzewanie.




Modlitwa nieustająca. Na przedłużonej modlitwie stopniowo odkrywam, że coraz większa jest rola Bożej łaski a mniejsza moja. Nie jestem zupełnie bierny, ale moja rola sprowadza się, jak u Abrahama pod dębami Mamre, do gościnności, by przyjmując Trójcę Świętą przyjmować wolę i zamysł Boży. Dlatego, gdy doj­rzewa doś­wiadczenie, że Bóg porusza mnie od wewnątrz tak do modlitwy jak i do pracy, a nawet do odpoczynku, wówczas, jak wewnętrzna muzyka, zaczyna grać na strunach mego serca modlitwa nieustająca. Eliminuje ona całkowicie prob­lem czasu na modlitwę. Stale bowiem płynie przez moją świadomość strumień Jego wielkiej obecności. Czy sam, czy wśród ludzi, czy w pociesze, czy strapieniu wiem, że obcuję z Nim w miłości. I jest to ów czwarty rodzaj modlitwy, jaką Bóg umieszcza w sercu swego dziecka, które żyje na świecie ale nie jest już ze świata.







SŁUCHANIE BOŻEGO SŁOWA




Słowo Boże to Bóg zniżający się do nas, by w ludzkich kategoriach - języku i pojęciach właściwych naszemu sposobowi myślenia dać nam przystęp do swej Nieogarnionej Wielkości. 


A jednak Słowo, chociaż w tym co zewnętrzne skrojone jest na nasz rozmiar, niesie przesłanie dotyczące rzeczy wielorako nas przerastających i potrafi poruszyć nas do głębi zmieniając sposób myślenia, wartoś­cio­wania... Potrzeba tylko słuchania Słowa. 


I właśnie owo słuchanie stanowi jedną wielkich tajemnic ludzkiego życia: Jedni słuchając i obserwując Słowo w działaniu widzą, jak bardzo dotyczy ono ich, biorą je sobie do serca, są skruszeni, zbudowani. Pod jego wpływem, sami nie wiedząc kiedy, zaczynają inaczej myśleć i postępować. Inni zaś w tej samej sytuacji nie przeżywają nic skłaniającego do innego myślenia. Słowo spływa po nich jak woda i nic się w ich życiu nie zmienia. 



Słowo Boże w ofensywie ku człowiekowi. Słowo przychodzi do nas przez ludzi i rzeczy wybrane jako nośniki łaski. Daje o tym świadectwo Biblia oraz życie Kościoła.

Najbardziej nośnym obrazem Słowa, które w przełomowym momencie dziejów zbawienia przychodzi do nas przez Maryję, by zostać pośród nas i dla nas, jest wydarzenie Zwiastowania.(Łk 1,26-38) 


W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Gali­lei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieni­em Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja.(26-27) 


Do Maryi dociera Słowo Boże – przychodzi Bóg w najczystszej postaci, bo Anioł – posłaniec Boży zawsze wyraża w Biblii uroczyste objawienie człowiekowi działania samego Boga. Tu Bóg mówi: Nie bój się Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga.(30) 


Na pierwszy rzut oka Słowo tylko mówi o łasce, zapowiada ją. A jednak tylko takie rozumienie Słowa Boga byłoby jakże niepełne. Słowo to przychodzi bowiem z mocą i nie tylko zwiastuje łaskę, że nadejdzie Zbawiciel, ale przede wszystkim łaskę tę już przynosi i jej udziela. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus.(31) Słowo zwiastowania przynosi Maryi i ludzkości poczęcie Zbawiciela, daje światu Boga w ciele. 



Reakcje człowieka. Gdy przychodzi Słowo istotna staje się reakcja człowieka. Ewangelia pokazuje dwie postawy. 


Zachariasz, ojciec Jana Chrzciciela z rezerwą i nieufnością odnosi się do Słowa zwiastującego mu syna – Poprzednika Mesjasza. Widzi same tylko trudności dla łaski, która przecież przyszła by niezawodnie osiągnąć swój cel. Taka postawa człowieka nie jest w stanie powstrzymać Boga, ale od­łą­­cza od przychodzącej łaski nieufnego człowieka. Staje się on niemy na znak tego, że z powodu swej niewiary nie może być narzędziem Słowa: głosić przychodzącej łaski i chwalić Boga z jej powodu. Nie rozpoznał bowiem Ducha, gdy Ten przyszedł na niego. 


Zupełnie inaczej reaguje Maryja. Nie ma wątpliwości, czy Bóg może osiągnąć swój cel. Pyta, ponieważ chce bliżej poznać działanie łaski: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? (34). I natychmiast poznaje, dzięki swej czystej dociekliwości: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. 


Słowo Boże przyszło więc do Maryi, a Ona znalazła łaskę, ponieważ było w niej serce gotowe nawiązać z Nim ufny i szczery dialog, i świadomie zgodzić się na swoje uczestnictwo: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa!(38)

Zauważmy, że Słowo Boże działa jak woda z proroctwa Izajasza, nawadnia i użyźnia ludzkie serca, by spełnić w nich zamysł Boga. Za­iste, podobnie jak ulewa i śnieg spadają z nieba i tam nie powracają, dopóki nie nawodnią ziemi, nie użyźnią jej i nie zapewnią urodzaju, tak iż wydaje nasienie dla siewcy i chleb dla jedzącego, tak słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa. (Iz 55,10-11) 


Jeżeli człowiek jest jak Maryja, woda łaski swobodnie przepływa przez niego i realizuje Boże plany. Gdy jednak, jak Za­char­iasz, stawia przeszkody łasce, woda spiętrza się i gromadzi, by zadziałać skutecznie i przerwać barierę. Wywiera nacisk, niby karę, której doświadczamy jak pozbawiony mowy Zachariasz - w sposób nieprzyjemny ale oczyszczający. 



Od słuchania Słowa do przyjmowania Jego mocy. Zatem przez słuchanie Słowa ma dojść w nas do spotkania z Bogiem w Jego mocy. Potrzebna jest tu wrażliwość Maryi, by przyjąć moc Boga w swoim sercu, gdy tylko Słowo Boże ją przynosi. 


Pierwszej wskazówki udziela nam słowo Anioła: nie bój się. Szatan często straszy człowieka zbytnią trudnością dróg Bożych, by ten zamknął się w sercu i odmówił Bogu współpracy. Przyjęcie łaski wymaga więc uwierzenia pokrzepiającemu słowu, by nie obawiać się łaski i czuć bezpiecznie w strumieniu jej działania.


Potem, jak Maryi, potrzebna jest nam dociekliwość wobec łaski: pragnienie poznawania jej i chwytania w lot w swoim życiu.


Następnie trzeba przyjąć, że gdy zgodzimy się na Boże drogi, to nie my a moc Ducha Świętego będzie naszą siłą napędową.


I wreszcie, jak Maryja, należy zgodzić się i chcieć owego zaszczytu bycia pokornym i posłusznym dzieckiem - służebnicą.


Taka postawa wobec Słowa potrzebna jest nam zawsze, kiedy karmimy się Słowem Bożym: słuchamy Go w Kościele, czytamy prywatnie czy we wspólnocie, kiedy poddajemy je refleksji i przeżywamy w modlitwie. Także, gdy dociera ono do nas przez znaki płynące od ludzi i ze świata. Cel tego karmienia się Słowem jest zawsze jeden – przyjęcie i wchłoniecie w serce wielkiej Mocy Bożej, która tak nas umiłowała, że pragnie nas dotknąć i napełnić sobą.



Moc Słowa w naszym życiu. W ten sposób przez słuchanie Słowa dochodzi w nas do przyjęcia w sercu Jego mocy, która jest mocą Ducha Świętego. Ona to zaczyna i przez całe życie prowadzi w nas dzieło zbawcze, czyniąc nas też swymi narzędziami. Naj­pierw obdarowuje coraz bardziej żywą i inspirującą bliską obecnością Zbawiciela – Jezusa Chrystusa. Przez Niego zaś wiedzie ku jakże uszczęśliwiającemu spotkaniu z Ojcem. 


Celem naszego życia jest zatem głębokie i serdeczne zżycie się z tą mocą. Zmniejsza ono znacznie wszystkie napięcia do jakich dochodzi w tym życiu jako dorastaniu do życia tamtego – pełnego duchowego zjednoczenia z Bogiem i zanurzenia w Nim. 


Przyjmowanie mocy Bożej nie oznacza jednak bynajmniej uwolnienia od ciężaru. Przeciwnie przysparza często dodatkowych cierpień i upokorzeń, których celem jest nasze oczyszczenie, a przez to uzdolnienie do czerpania mocy od przychodzącego Słowa. 


Zatem przez przyjmowanie Słowa ma w nas dojść do otrzymania mocy Boga, która słabym ludziom daje poznanie żywej obecności Boga. Dopiero to przeżycie obecności Świętego w domu grzesznika zmienia naszą mentalność, naszą postawę życiową a niespokojne dotąd serce napełnia swoim pokojem.



O MODLITWIE PROŚBY, cz. I





Wtedy podeszła do Niego matka synów Zebedeusza ze swoimi sy­na­mi i oddając Mu pokłon o coś Go prosiła. On ją zapytał: Czego pragniesz? Rzekła Mu: Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej a drugi po lewej Twej stronie. Odpowiadając Jezus rzekł: Nie wiecie o co prosicie. Czy możecie pić kielich, który ja mam pić? Odpowiedzieli Mu: Możemy. On rzekł do nich: Kielich mój pić będziecie. Nie do mnie jednak należy dać miejsce po mojej stronie prawej i lewej, ale dostanie się ono tym, dla których mój Ojciec je przygotował. (Mt 20,20-23) 


Wszy­stko zaczęło się niepozornie. Jakub i Jan - synowie Zebe­de­­u­sza wraz z matką postanowili zwrócić się do Chrystusa o uprzy­wi­­le­jo­wane miej­sce wśród apostołów. Marzyła im się rola dostojni­ków w ziem­­skim królest­wie Mesjasza. A jednak odpowiedź na tę przyziemną prośbę stała się, dzięki Chrys­tu­s­owej mąd­roś­ci, czymś znacznie bogatszym niż tylko skar­ce­niem ego­izmu apostołów. Wywiązała się rozmową o spo­sobie ich u­dzi­a­­łu w Królestwie Bożym i o znaczeniu ich proś­by. Apostołowie wówczas mniemali jeszcze, że On jako Me­s­jasz będzie przywódcą, który przywróci Kró­­lestwo Izraela, przyniesie wolność, sprawied­li­wość i pokój a naro­dom pogań­skim karę. Że wówczas wielu pozna pra­w­dziwego Bo­ga. Tak więc as­pi­ra­cje synów Zebedeusza, choć wypływające z pychy, do­tyczyły jednak u­działu w Bo­żym dziele zba­w­ie­nia, które tak so­bie wówczas wyobrażali. I dla­tego Chrystus pod­jął temat. Chciał wyjaś­nić, jak osiąga się udział w tym dziele - jak służy się sprawom Bożego Królestwa.


Jeśli ktoś chce odegrać w Nim istotną rolę ma najpierw do wy­­picia stojący przed nim kielich. W symbolice bib­lij­nej oz­nacza on przychodzący na człowieka los, często trudny, z którym czło­wiek musi się borykać, i któ­ry skłania do bolesnej refleksji, a czasem do buntu. Każdy doświad­cza tego kielicha, a wówczas Bóg wydaje się szcze­gól­nie nieodgadn­iony. Kie­­lich ten otrzymał rów­nież Chrystus - kielich Mesja­sza odtrąca­nego. Kielich najdot­kliw­szy nie przez sam roz­miar cier­pień, lecz przez to, że przyjął je Ktoś mający w ser­cu miłość tak wyjątkową - Ktoś przybyły właśnie ze względu na tę mi­łość. Dąże­nie do Królestwa odbywa się więc przez przyjmo­wa­nie napoty­kan­ego kielicha, nie tyle samych w sobie cierpień (bo Bóg to nie krwiożerca, a Jego nauka to nie cierpięt­nictwo) ile ścieżek woli Bożej, jedynych które ocalają dobro, aby służyć zbawieniu. Tylko Chrystus jest tak na­prawdę zdolny to wy­pić i nikt nie może Go zastąpić ani prześcig­nąć w posta­wie odda­nia się do dyspozycji zamysłowi woli Bożej. I to jest pierwsze od­kry­cie, niezbędne aby dostąpić udziału w Kró­les­twie Bożym.


Ale, gdy Chrystus jest jedynym samodzielnym wypełnicielem woli Bożej, uczniowie otrzy­mu­ją od Niego możliwość wy­peł­niania tej woli wraz z Nim. Kielich Chrystusa staje się ich kie­li­chem. I oto drugi warunek dostępu do Królestwa Bożego: przy­swojenie sobie Chrystus­owej postawy wobec życia, wo­bec zastę­pu­ją­cego drogę losu i wobec krzyża. Kto zechce wy­trwać w wier­ności, ten stanie gdzieś wobec swego kielicha. By go spełnić po­trzeba Chry­stusowego przewodnictwa. Dlatego trzeba się do Niego zwracać by wejść z Nim we wspólnotę.


Z tych to powodów Chrystus w sumie nie zganił proś­by dwóch a­pos­tołów. Ta prośba była uzasadni­ona i właściwie skierowana. Brak jej było tylko jed­nego - dojrzałości. Nie wiecie o co prosicie. To niedom­aga­nie na­szej modlitwy ma prowadzić nie do jej za­nie­cha­nia, lecz do wytr­wa­łego ponawiania w pos­ta­wie dziecka. Dziecko przecież nie cał­kiem rozumie ojca, a przecież nie może zrezygno­wać z kontaktu z nim. Przeciwnie, w częstej z nim rozmowie bę­dzie rozwijać się do coraz głębszej więzi i lepszego poro­zumie­nia. On z Serca odpo­wia­da na wszel­kie nasze pragnie­nia, abyśmy obser­wując odpowied­zi sto­­pniowo u­czyli się czym to Serce jest i czym tak naprawdę jest oferowane przez Nie zbawienie. Zobaczmy więc, że prośba synów Zebe­de­u­sza została speł­nio­na. Jej losy to obraz lo­sów naszej modlitwy, która, choć nieudolna, zapocząt­kowuje zjed­noczenie z Bogiem. Jakub i Jan stali się w końcu wielkimi aposto­łami, filarami Królestwa Bożego któ­rego tak nieudolnie szukali. To Królestwo spełniło się im jakże inaczej i pełniej niż sobie wyo­bra­­ża­li. Aby spełnić istotę ich prośby - dać im udział w Kró­les­twie, Bóg poprowadził ich drogą tru­dną. Musieli pić swój kie­lich, gdy zdawało, że nic zgoła się nie spełnia, sprawy Kró­les­twa przyjmują coraz gor­szy obrót, Mes­jasz umiera, a Kościół doświad­cza po­niewie­rki i męczeńs­twa. A je­d­nak na tej drodze otrzymali wszy­stko, co było potrzebne dla zre­alizowa­nia ich pragnień: Zmar­t­wychwstałego, dary Ducha i Kościół. Pamiętajmy, że spełnianie na­­­szych próśb nie przychodzi łatwo. To dla ich realizacji u­mierał Chrystus. A my wciąż pytamy czy i jak Bóg nas wy­słuchu­je. Prze­cież zaspokojenie nas wyma­ga w istocie jednego: aby Kró­les­two Bo­że nastało tak, jak je oferuje Chrys­tus. Dlatego nawo­ły­wał do próśb, choćby niedojrzałych, ale systematy­cznych i wy­trwałych (Mt 7,7-11), które stają się ścieżką poznania w czym tkwi nasze peł­niej­­sz­e usatysfakcjon­owan­ie. Zaufaj mi, jestem twoim Oj­cem, gdy pro­­sisz o chleb nie podam ci kamienia. W nieustannej, stale doj­rze­­wa­jącej modlitwie prośby w końcu spotkają się na grun­cie Dzie­ła Zbawie­nia moje pragnienia z Jego najmędrszym zamysłem.

Jakie są zatem rysy modlitwy prośby? Po pierwsze powinna za­w­sze dotyczyć Królestwa Bożego. A to na różnych etapach naszego rozwoju oznacza rzeczy trochę różne. Taką modlitwą jest prośba dziecka przed kla­sówką. Służy budowaniu jego wiary, że Pan jest przy nim w szkole. Jednak nie jest nią mod­litwa o wygraną w Toto-lotka. Im bardziej jeste­ś­­my Jego dziećmi tym bar­dziej nasze błagania stają się prośbą o Królestwo.


Dalej, spełnienie naszych próśb jest zawsze darem Chrystuso­wego zbawienia, owocem Jego kielicha. Bóg wysłuchuje nas z miłoś­ci, która kosztowała go Krzyż. Prosząc, niczego nie wymuszam, ale wypracow­uję w sobie otwartość na to co czeka już w Jego ręku. 


Prośba wzywa mnie do picia kielicha, do gotowości pełnienia Jego zamysłów. Jest poszu­kiwan­iem Jego woli, służy rozwojowi pragnienia, aby się spełniała. Uczy odgrywać w niej rolę, do której On mnie przy­go­towuje. Gdy proszę jak dziecko: stale, o wszy­st­ko, ufnie i natarcz­ywie, wtedy poznam Go i uwiel­bię zamy­s­ły Jego mądrości. Bo w istocie nie ma modlitw: prośby, dzię­k­czy­nie­­nia, przeprosin i uwielbienia. Jest jedna modlitwa - zjed­no­­­cze­nia, gdy mówię z Chrystusem: Oj­cze dzię­­kuję Ci, wiedziałem, że Mnie zawsze wysłuchuj­esz (J 11, 42).




Ludzkie żądze a wola Boża w modlitwie. Modlitwa zatem jest częścią ludzkiego poszukiwania przez człowieka Kró­l­estwa Bożego. Nie może wiec płynąć z uporczywego, przekreślającego wszel­kie dziecięctwo, pragnienia zaspokojenia za wszelką cenę tylko własnych planów. Ma być pokorną drogą do spotkania, a nawet zjednoczenia naszej woli z wolą samego Boga. 


Najgorsze wiec jest podporządkowanie modlitwy naszym żądzom. Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć. Prowadzicie walki i kłótnie, a nic nie posiadacie, gdyż się nie modlicie. Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz. (Jk 4,1-3)

To Łaska Boża porządkuje w nas potrzeby i związane z nimi pragnienia. Sami z siebie mamy żądze, które są pragnieniami serca pozbawionego Boga, zagarniającego na oślep wszy­st­kie dobra i od nich się uzależniającego. Żądze nie są nigdy zaspokojone. Nakręcają spiralę niedosytu powodującego niepokój. Człowiek toczy morderczą wal­kę, gdyż czuje, że stale brak mu czegoś zasadniczego. Chce zawładnąć tym, co z natury swej nie jest do zawładnięcia i w końcu ginie w amoku niespełnionych żądz. Jeżeli inspiracją modlitwy są żądze to nie jest ona mową wolnego serca. Zniewolony człowiek nie przyswaja niczego, poza celami swoich żądz, nie ma w nim miejsca na owoce modlitwy. Wyzbycie się żądz następuje przez dziecięcą pew­ność, że nie trzeba walczyć ani pożądać, bo moje życie zależy przede wszystkim od Ojca. Pożądam, bo chcę żyć inaczej niż On. Modlitwa zaczyna się, gdy wychodzi z kręgu pożądania. 






O MODLITWIE PROŚBY, cz. II





Modlitwa prośby o nadejście Królestwa Bożego. Wzorem próśb kierowanych do Boga jest Chrystusowa modlitwa Ojcze Nasz (Łk 11,2-4). Stanowi ona wyraz Synowskiej miłości do Ojca, który jest początkiem wszystkiego. Jest w niej nie zabieganie o różne sprawy, które nam wydają się niezbędne, ale spokojne spotkanie dzieci z Ojcem, wiedzącym wszystko, czego im potrzeba. Dlatego w centrum próśb jest troska o to, czego dokonuje Ojciec - w świecie i w wieczności. Te rzeczy są najważniejsze dla Jego dzieci. 


Na początku więc prośba nie o coś dla sie­bie, ale o to, by w centrum był Ojciec, by Jego Chwała płonęła pośród stworzenia, a wszyscy służyli Jej z miłością. Święć się Imię Twoje.


Dalej prośba też nie o własne sprawy, ale o to, co stanowi najwspanialszą perspektywę i nadzieję, o co rychlejszą realizację Bożych dzieł zbawczych. Przyjdź Królestwo Twoje. 


Aby do tego doszło potrzeba, by wszędzie i zawsze pełniona była nie nasza wola: chwiejna, kapryśna i krótkowzroczna, ale najdoskonalsza i najpewniejsza wola Ojca. Bądź wola Twoja..


I teraz dopiero jest miejsce na troskę o siebie. Ale nie o zaspakajanie zachcianek, lecz o to, co jest Źródłem – o chleb: ziemski i eucharystyczny. I tylko w dniu dzisiejszym, bo skoro jest Ojciec, nie potrzeba już dziś zabiegać o jutro. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj.


Dalej następuje troska o fun­da­ment naszego zbawienia – o miłosierdzie. Muszę je od Boga przyjąć i sam koniecznie je ludziom ofiarować. To jest absolutnie jedyna droga do Boga i źródło pokoju. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom..


I wreszcie prośba najbardziej niedoceniana. O ocalenie przed tym, co wytrąca nas z trwania w dobru, pokusami, własną słabością, nadmiarem trudności, cierpień, strapień i ciemności. Przed zbyt trudną drogą do Boga. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.


Tych sześć próśb stanowi ufne złożenie w ręce Ojca wszystkich problemów naszego życia. Bez obecności Ojca człowiek jest samotny, niepewny i nieszczęśliwy. Jeżeli nie złoży ich w Jego ręce, szuka oparcia w tymczasowych pozorach: pieniądzach, sukcesach, doczesnych przywiązaniach, a one wymykają się mu z rąk jeden po drugim. I nie pozostaje nic.


Chrystus pokazuje, że najważniejsza jest modlitwa o nadejście Królestwa Bożego.



Współdziałanie przez modlitwę z dziełem Chrystusa. Modlitwa prośby nabiera prawdziwej wartości dopiero jako modlitwa o nadejście Królestwa Bożego, bo stanowi naszą drogę wchodzenia w Przymierze zawarte przez Krew Chrystusa, nasz sposób towarzyszenia temu Przymierzu i rozprzestrzeniania Go na świat. 


Najpierw więc modlitwa o to, czego Bóg chce dokonywać: o roz­lewanie Ducha Świętego przez Kościół, ­sze­rzenie owoców Męki i Zmartwychwstania. Kiedy apostołowie w Jerozolimie dowiedzieli się, ze Samaria przyjęła słowo Boże, wysłali do niej Piotra i Jana, którzy przyszli i modlili się za nich, aby mogli otrzymać Ducha Świętego. (Dz 8,15) Taka modlitwa służąca szerzeniu się wiary, aby owoce Krzyża wlewały się do serc, jest szczególnie miła Bogu. Stanowi przedmiot oficjalnej działalności Kościoła, który modli się przez swoich biskupów i kapłanów. Jednak każdy uczeń Chrystusa jest także wezwany, by modlić się o to, co Bóg chce czynić w Kościele, by wypraszać podatny grunt dla łaski i stawać się bliskim Bogu przez stanięcie przy Nim, gdy dokonuje dzieła zbawienia od wieków zaplanowanego z miłości. 


Dalej konieczna jest modlitwa o rozwój wiary w tych, w których Słowo Boże już zakiełkowało. Dziękuję Bogu mojemu ilekroć was wspominam - zawsze w każdej modlitwie, zanosząc ją z radością za was wszystkich.[...] Mam właśnie ufność, że ten który zapoczątkował w was dobre dzieło, dokończy go do dnia Chrystusa Jezusa (Flp 1,3-6) 


Potem także modlitwa o uświęcanie wszystkich napotykanych w życiu wydarzeń i oko­licz­­ności, które dzięki modlitwie będą obracały się w wydarzenia zbaw­cze. Według św. Pawła nieszczera działalność misyjna niektórych wyjdzie i tak na zbawienie dzięki modlitwie i pomocy, udzielanej przez Ducha Jezusa Chrystusa (Flp 1,19), a rzeczy uważane przez ludzi za nieczyste, stają się czyste, gdy przyjmuje się je w postawie dziękczynienia Bogu.

Szczególne miejsce w chrześcijańskiej modlitwie zajmuje stała modlitwa wstawiennicza wszystkich braci w Chrystusie wzajemnie za siebie: Módlcie się jeden za drugiego, byście odzyskali zdrowie. Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego (Jk 5,16). W gminach po­apo­s­tolskich zalecano ją jako regułę: Zalecam więc przede wszystkim, by prośby, modlitwy, wspólne błagania, dziękczynienia odprawiane były za wszystkich ludzi (...) Jest to bowiem rzecz dobra i miła w oczach Zbawiciela naszego, Boga, który pragnie by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy. (1 Tm 2,1) 


Wzór takiej modlitwy dają apostołowie, którzy ewangelizując nieustannie modlą się za swoich wiernych: A modlę się o to, aby miłość wasza doskonaliła się coraz bardziej i bardziej w głębszym poznaniu i wszelkim wyczuciu dla oceny tego, co lepsze, abyście byli czyści i bez zarzutu na dzień Chrystusa (Kol 1,9). W ten sposób Bóg, który jako jedyny mo­cen jest ocalać ludzi przed złem, pragnie udzielać im swego ocalenia często przy współudziale ludzi. Ich stała modlitwa wstawiennicza i ofiara nabiera rangi ludzkiego wkładu w Boże dzieło zbawienia. 




Czy i w jaki sposób modlitwa o znaki?


 W Biblii Bożemu dziełu zbawienia towarzyszyły znaki. Były to wydarzenia zew­nętrzne (np. wyjście z Egiptu, woda ze skały, uzdrowienie niewidomego), które służyły poruszeniu ludzkiej wiary do przyjęcia zbawczej łaski. Znaki tę łaskę oznaczają i w jej udzielaniu pośredniczą. Sygnalizują, że nadprzyrodzona rzeczywistość łaski jest w zasięgu ręki człowieka i nadają faktowi jej przyjęcia znamię cennej namacalności. Bóg troszczy się, by człowiek otrzymywał odpowiednie znaki stosownie do fazy dziejów zbawienia w jakiej znajduje się cały Kościół i sam człowiek. Dla­tego, gdy modlimy się o przyjmowanie zbawczych łask, naturalne jest, że pro­simy również o jakieś dla nich „opakowanie”, czyli o znaki zbawienia, które dostarczą impulsów naszej wierze. 


Bóg daje wiele znaków, ale nie są to na ogół cuda, tj. wydarzenia niezgodne z prawami przyrody. A jednak granica między tym, co jest cudem, a co nim nie jest, okazuje się dość płynna. Każdy znak, choćby nie był w ścisłym sensie cudem, wzbudza podziw tym, że zupełnie występuje akurat w takim momencie, kon­tekście i okoliczno­ściach, które mają sens i znaczenie dla nas i przemawiają do naszego serca. I to jest w nich niewytłumaczalne, cudowne. 


Sednem znaku jest wywołane przez niego przeżycie - akt wiary. Z tego powodu nie może on być dokonany dla ciekawości, ani, gdy napotyka na takie nasze nastawienie, jak miesz­kańców Nazaretu - Choćby Jezus czynił nie wiem jakie znaki i tak nie pogodzimy się z tym, że On, syn cieśli - Józefa, jest obiecanym Mesjaszem. 


Człowiekowi stale towarzyszy Boży język znaków. Jednak rzadko są to znaki wybrane przez człowieka. Bogu bowiem chodzi nie o to, by spełniać ludzkie oczekiwania, ale by dać łaskę, o którą w znaku chodzi, by włączyć człowieka w dzieło zbawienia kryjące się za zna­kiem. Dlatego język znaków wybiera sam Bóg najlepiej wiedzący jak w ludzkich kategoriach wyrazić prawdę o Sobie. Bo Prawda ta jest niewspółmierna z naszym rozeznaniem. W Bogu jest bowiem wielka, przerastająca człowieka tajemnica, a do jej wyrażenia potrzebne są także znaki trudne, kojarzące się z działaniem zła i wywołujące w nas bolesną walkę. Jednym z takich znaków jest cierpienie, obszar odwiecznej niezgody między Bogiem a nami. Jednak dobierając znaki Bóg liczy się z naszymi możliwościami i nie daje nam znaków zbyt trudnych. 


Tak więc modląc się o łaskę i czekając na znaki najlepiej dobór ich pozos­tawić Bogu. Kościół jerozolimski modlił się: Daj sługom Twoim głosić słowo twoje z całą odwagą, gdy Ty wyciągać będziesz rękę, aby uzdrawiać i dokonywać znaków, i cudów przez imię świętego Sługi Twego, Jezusa (Dz 4,29-30). Gdy człowiek wypełnia to, czego oczekuje Bóg, wówczas Bóg czyni dla niego to, co uzna za stosowne, bo wie czego mu potrzeba do poznania Boga.