piątek, 29 grudnia 2017

OBDAROWANI BY OBDAROWYWAĆ


Człowiek jest poraniony i zamknięty. Wszystkie jego nieszczęścia wzięły początek w raju. Tam był młody i rozwijał się, wszystkiego chciał  i bardzo potrzebował, stale był głodny i spragniony, bez przerwy szukał i poznawał. Pytał, kogo mógł, by dowiedzieć się co i gdzie znajdzie, czego mu jeszcze potrzeba, co więcej może. Przemierzał raj w poszukiwaniu jeszcze pełniejszego szczęścia, a raj był wielki i obfity. Stale wszystkiego głodny pytał, czym jeszcze może się nakarmić, co jest dobre, co jeszcze lepsze. Najpierw pytał Boga i Bóg mu hojnie odpowiadał. Ale potem pomyślał sobie, że gdyby zapytał jeszcze kogoś innego zyskałby więcej i ubogacił się bardziej. Niestety zapytał węża – szatana, niewłaściwej osoby i otrzymał złą wskazówkę. Przez nią nakarmił się tym, czym nie powinien, na co Bóg nie zezwalał, bo nie był to pokarm dla człowieka. Ta niewierność Bogu ugodziła w człowieka i zraniła go śmiertelnie. Od tej chwili jest obolały i nieszczęśliwy. Powoli wychodzi ze swego nieszczęścia, ale już nie może pozwolić sobie na byle jakiego doradcę. Potrzebuje doradcy najlepszego, eksperta od jego chorej duszy i powinien trzymać się Go całym sercem. 


Chodzi, zatem, o to, czym powinien karmić się człowiek, a czego unikać. Tylko Bóg to wie, ponieważ to On stworzył człowieka i zna zasady jego życia. Przejawem tego życia jest oddech. Bóg dał mu ten oddech, którym oddycha Sam, dał mu to, czym Sam żyje, napełnił go Swoim życiem. Oddech stale towarzyszy człowiekowi, ale oddech to wiatr i duch, po hebrajsku ruah. Dzięki tej wieloznaczności możemy zrozumieć, że oddech Boży w człowieku to Duch Święty. On stale ma przebywać w nim i Nim ma człowiek żyć, bo otrzymał Go od Boga jako podstawę całego życia. W tym Duchu Bóg mieszka w człowieku, a człowiek z Jego mocy żyje. Niestety Ducha Świętego człowiek stracił i to na własne życzenie, za sprawą posłuchania złego doradcy. I od tej pory cała historia zbawienia to Boże starania, by przywrócić ludziom  Ducha Świętego, sprawić, by znów zaczęli oddychać Bogiem, a nie złym duchem. W Starym Testamencie Bóg dawał Ducha Świętego tylko wybranym, lepiej przygotowanym, bardziej otwartym – prorokom. Oni dzięki Niemu rozumieli, co mówi Bóg, byli bardziej wrażliwi na działanie Boga i mieli moc, by głosić o tym i przekazywać Ducha Bożego innym. Niestety większość ludzi była oporna i słabo poddawała się mocy Bożej, prorocy doświadczali powszechnego oporu, niezrozumienia, zatwardziałości serca. Bo w ludziach, którzy mają w sobie puste przestrzenie, z których wygnali Boga, zostali zajęci w znacznym stopniu przez złego ducha, a on obwarowuje się w tych pustkach, jak w twierdzach, umacnia i opancerza. Człowiek staje się zatwardziały i hermetyczny dla Ducha. I tak jest po dziś dzień. Ale wtedy, w czasach proroków, było to zjawisko szczególnie bolesne. Tak, że Bóg powołując proroków nieraz z góry uprzedzał ich że idą głosić na zatwardziały ugór, na pustynię, gdzie nie ma żywego ducha.


Człowiek powinien zrozumieć, co trzeba mieć w sobie, by być wrażliwym na Ducha Bożego. Przeczytajmy słowa proroka Izajasza (Iz 61,1-2,10-11) Po pierwsze, trzeba rozumieć, że Ducha Bożego przyniósł na ziemię Jezus i tylko od Niego albo od Ojca można tego Ducha przyjąć. Ludzie szukają powszechnie natchnień, ale często miesza się w nich Duch Boży ze złym duchem. Z tych natchnień pracują, tworzą, a przez to ich praca bywa inspirowana pychą, miłością własną, wpatrzeniem w siebie, bardziej złem niż dobrem, bardziej nieczystością niż czystością. Oni są wrażliwi,  ale wrażliwość otwiera nieraz na inne duchy, a nie ducha Bożego. To jest pierwsza choroba duchowa ludzi twórczych.


Drugą chorobą duchową człowieka jest złudzenie sytości. Nie widzimy tego, że jesteśmy ubodzy, a Bóg powinien ubogacić nas Sobą, swoim Duchem. Czujemy się pozornie nasyceni światem, jego dobrami, darami otrzymywanymi od ludzi. Złudzenie sytości trwa w nas dopóki nie przeżyjemy obdarowania Duchem Bożym i to przeżycie nami nie wstrząśnie. Wtedy widzimy, że ludzkie dary to miałkość i nicość w porównaniu z Bogiem i zaczynamy widzieć, że naprawdę jesteśmy ubodzy, dopóki Bóg nas nie ubogaci. A że na ubogacenie przez Boga trzeba poczekać i o nie zabiegać, przeto czekając i szukając czujemy głód i brak prawdziwych wartości. Stale niezaspokojone w nas ubóstwo jest dla nas ratunkiem, bo dzięki niemu pragniemy i szukamy właśnie tego, kogo nam potrzeba - Ducha Bożego.  


Trzecią chorobą duchową człowieka jest złamane serce. To głębokie złamanie naszego serca nastąpiło w raju, gdzie ufaliśmy Bogu i On nigdy nas nie zawiódł, a potem nagle, tak samo jak Bogu, zaufaliśmy złemu duchowi, a wtedy on zawiódł nas i wyszydził okrutnie. I tak jest do dziś. Dobroć i miłość Boga miesza się nam ze złośliwością i nienawiścią złego ducha, dobre natchnienia z pokusami. Jesteśmy zagubieni i nasze złamane serca często nie wiedzą, czy są kochane i przez kogo. Jest to nasz osobisty dramat, brak pewności co do miłości z jednej strony, a z drugiej tak wielkie jej pragnienia. To rozdarcie serca niszczy nas i wykańcza. Bóg robi wszystko, co może, posługując się ludźmi dobrej woli, a zły robi ze swej strony też wszystko, by to starania sił dobra nie wyglądały wiarygodnie. Czy rozumiemy, jak straszna toczy się walka o dusze złamane? Straszna. 


Czwartą chorobą duchową człowieka jest zniewolenie wewnętrzne. Odczuwamy nacisk na wolę, na swoje  wnętrze, nie czujemy się do końca swobodni, ogranicza nas świat i ludzie. Jesteśmy z tego niezadowoleni, przeżywamy dyskomfort, złoszczą nas własne ograniczenia i boimy się niewoli i przemocy innych. Ale tkwimy w tym i nie umiemy się sami wyzwolić. 


Jedyną siłą leczącą te nasze choroby jest Jezus, który przyniósł na świat Ducha Świętego i rozlał go na nas. Oczywiście nie dokonało się to łatwo, ale z wysiłkiem Jezusa, po Jego śmierci i zmartwychwstaniu, za cenę najwyższą - Jego Krwi. Jezus przychodzi do nas, gdy w Niego uwierzymy i przyjmiemy chrzest. Wtedy wyrzuca z nas złego ducha i Duch Święty zajmuje jego miejsce. On daje sercu pokój i radość, osłania nas płaszczem sprawiedliwości, a więc dobra, tym samym płaszczem, który potrzebujemy my, aby wejść na ucztę weselną (??). Kiedy Jezus przychodzi, siły zła ustępują, ale potem człowiek musi utrzymać Ducha Bożego, a zły walczy, by Go odsunął na bok, albo wręcz usunął z serca. Jesteśmy pomiędzy dwoma siłami, wlewającą się ciepło i miękko Miłością, a atakującą brutalnie złośliwością. Duch Święty działa delikatnie i pokornie, a złe duchy gwałtownie i złośliwie. Można je na ogół rozpoznać.


Ducha Świętego przynosi nam każdorazowo Jezus. Trzeba się zwracać po Niego do Jezusa. Nie mieć poczucia własnej umiejętności robienia czy zyskiwania czegoś. Dobrym wzorem takiej postawy wrażliwej na Ducha jest Jan Chrzciciel. On wie, kim nie jest, ani Mesjaszem, ani nawet prorokiem, ale tylko głosem głoszącego. Nie ma więc jakby własnej osobowości, nie jest kimś kto działa, ale jest całkowicie oddany Duchowi i jest tylko tymi rzeczami, które Duch czyni i wypowiada. Duch Święty jest podmiotem działającym, a on narzędziem, ludzkim przejawem Jego działania. Lepiej nie można było ująć własnej pokory i nicości. Ale z tej nicości rodzi się moc Boża w świecie, bo nikt jej nie zasłania, nie przeszkadza, nie przywłaszcza. Jest bardzo ważne i trudne pozwolić Duchowi Świętemu działać samodzielnie, choć przez nas. Jan też podkreśla, kim jest Ten, kto tego Ducha przynosi. Jest nim Jezus, a Duch przychodzi z Jego ust i serca jak ogień, podczas gdy w ustach i sercu Jana jest zaledwie wodą. Woda obmywa z grzechu, aby na obmyte serce wylał się Duch i zajął je dla siebie, jak ogień zajmuje drewno.


W ten sposób zamyślił Bóg swoje działanie. Posłał Jezusa by wylał na ludzi Ducha, a kiedy oni staną się głosami tego Ducha, wtedy Duch będzie tryskał też od nich i zajmował innych. Tak Bóg obdarował ludzi  Duchem, by oni poddali się Mu i sami innych tym Duchem obdarowywali. To nic, że świat jest pełny  istot zamkniętych i opancerzonych. Niech Duch oblewa ich i stuka do nich. Niech stoi u ich drzwi i kołacze. A czasem ten Duch potrafi nie tylko kołatać, ale dopuścić gwałtowniejsze uderzenia i wstrząsy. Cierpienia te sprowadza zły, ale czyni to niebacznie, bo to one potrafią właśnie rozbić pancerz stworzony przez niego. A wtedy serce się odsłoni, Duch Boży wejdzie i zajmie wreszcie dostępne Mu serce.


Diakon Jan

MIEJSCE DLA PANA JEZUSA

W pogańskiej starożytności nie tylko państwa, ale i miasto, ważniejsze miejsca i główne żywioły miały swoje bóstwa opiekuńcze. Ludziom zależało, by bogowie przebywali z nimi i bronili ich, dlatego starali się budować dla nich świątynie. Było to święte pragnienie ale także dobrze pojęty interes, bo bóg mając u nich dom będzie się dobrze czuł i im błogosławił. Takie myślenie nieobce było także Izraelitom. Choć ich Bóg, był Bogiem jedynym, radykalnie większym od wszystkich bóstw pogańskich i choć Jego władza obejmowała wszystkie cały świat, to jednak wybrał On na własność Izraela i jemu towarzyszył od początku, przez całą wędrówkę aż do Ziemi Obiecanej. Zatem, kiedy Izrael zajął podarowaną mu ziemię, uznał, że Bogu należy się na niej specjalne miejsce, narodowe sanktuarium. Pierwszym takim sanktuarium było Szilo, gdzie przechowywano Arkę Przymierza, gdy jednak Dawid zdobył Jerozolimę od Jebuzytów, postanowił tam wybudować Świątynię swemu Bogu. Wtedy zapytał proroka Natana, co sądzi o tym zamiarze Bóg i tu nieoczekiwanie spotkał go wielki zawód. Bóg dał mu zaskakującą odpowiedź – Nie! Nie ty Mi zbudujesz dom, bowiem Bóg nie mieszka w domach jak człowiek i nie człowiek wyznacza Bogu miejsca zamieszkania. Przeciwnie – to Bóg wyznacza miejsce człowiekowi. Kiedyś, po Dawidzie przyjdzie na świat potomek, który dopiero wybuduje dom dla Boga. 

Proroctwo Natana zrozumiano w pierwszym rzędzie w odniesieniu do Salomona, który podjął zamysły  Dawida i na najwyższej górze w Jerozolimie wybudował Świątynię Bogu Izraela. Jednak nie w tym tkwił  pełny sens proroctwa Natana. Po Salomonie prorocy nadal czekali potomka Dawida, który zapewni Bogu mieszkanie w Izraelu. Przez tego Potomka Bóg sam wybierze sobie miejsce na ziemi i sposób kontaktowania się z człowiekiem. Tym miejscem i sposobem przebywania  Boga będzie Potomek Dawida - Jezus. To za Jego sprawą Bóg znajdzie sobie miejsce przebywania na ziemi, bo stanie się, jak my, człowiekiem. Stanie się ciałem.

A więc Bóg sam wyznacza sobie świątynie. Tylko On wie, jak pogodzić Bóstwo z człowieczeństwem. Tylko On potrafi swe Bóstwo umieścić w człowieku, Jezusie, poczętym z Maryi w zupełnie wyjątkowy sposób. Świątynią Boga ma się stać więc nie kamienna budowla, ale żywy człowiek. Bóg ma żyć na ziemi w ciele ludzkim. Jednak takie przebywanie Boga nastręcza liczne trudności. Człowiek nie jest kamieniem. By Bóg mógł działać w człowieku, człowiek musi oddać się Bogu do dyspozycji, świadomie i dobrowolnie przeznaczyć dla Boga ciało, duszę, psychikę, umysł, rozum i wolę, całego siebie. Musi całkowicie podporządkować Bogu swoje życie. Człowiek jest istotą wolną i rozumną, Bóg takim go stworzył i dlatego nie będzie się nim posługiwał bez jego zgody i współpracy.

Pierwszym adresem pod który zastukał Bóg, by wejść w świat jest Maryja. Ona musiała zrobić miejsce dla Jezusa w sposób wyjątkowo radykalny. Była poślubiona Józefowi, cały Nazaret znał ją i wiedział o zaślubinach. Oczekiwała w czystości przez rok, aż jej mąż zabierze ją do swego domu i właśnie wtedy przyszedł Duch Święty i niewinna młodziutka dziewczyna została matką. Za „niewierność” groziła jej hańba i kamienowanie. Musiała uwierzyć wbrew wszystkiemu i wszystkim, że Bóg obroni ją i jej Dziecko. Pod taką presją obyczajową i moralną musiała w kilka sekund odpowiedzieć Bogu – tak lub nie. Odpowiedziała – tak, niech mi się stanie. Gdyby powiedziała – nie, Bóg nie mógłby stać się człowiekiem, Jezus nie znalazłby miejsca w jej łonie. Lecz Maryja uwierzyła i dzięki temu Syn Boży uzyskał w świecie pierwszy punkt zaczepienia. 

Drugą osobą, która musiała uwierzyć, że „nieślubne” Dziecko jest od Boga, był Józef. On musiał przyjąć matkę z dzieckiem, uznać je za swoje i stworzyć rodzinę z kobietą, która miała urodzić nie jego Dziecko. Józef zgodził się na taką rodzinę i w ten sposób zrobił Jezusowi miejsce w społeczeństwie. Oficjalnie Jezus był synem Józefa, a Józef głową rodziny i wszystko było lege artis. Józef poddał swoje życie Bożemu planowi, zgodził się na rolę strażnika tajemnicy Jezusa, zrezygnował z własnych marzeń i zamysłów. Bóg pokrzyżował jego życie tak samo jak życie Maryi, a on tak samo jak Ona powiedział Bogu – niech mi się stanie.
Bóg tym, których wybiera do czegoś ważnego, zmienia całą konstelację życiową. Czy umiesz sobie to wyobrazić?  Pomyśl, że masz narzeczoną, niedługo planujecie ślub, tymczasem ona zachodzi w ciążę. Nie wiesz, kim jest ojciec dziecka, a ona nie potrafi ci tego wyjaśnić. Mówi, że należy już do innego i chce być wierna tamtemu do końca życia, ale mimo tego proponuje ci związek – pobierzemy się, a ty będziesz się opiekował dzieckiem i mną. Zgodziłbyś się? Józef się zgodził i Jezus zyskał ludzką rodzinę.

Widzimy, że Jezus od początku przyjścia na świat jest skazany na akceptację przez ludzi. Wszędzie potrzebuje kogoś, kto Go wpuści do siebie. Miał dom u Józefa i Maryi, ale potem był już tylko wędrownym nauczycielem i nie miał domu. Wreszcie umarł, zmartwychwstał i wrócił do Ojca, ale też pozostał na świecie i tu mieszka nieprzerwanie, ale o tyle o ile ludzie robią Mu miejsce, oddają Mu siebie i swoje wnętrze. Zmartwychwstały bowiem zamieszkuje na świecie tylko w ludziach, którzy wierzą i przyjmują chrzest. Od dnia chrztu Jezus mieszka w sercach ochrzczonych, mogą oni o sobie powiedzieć – żyję ja, ale już nie ja, bo żyje we mnie Chrystus. Istotą obecności Zmartwychwstałego jest przebywanie w sercach ludzi. I znowu historia powtarza się – serca ludzkie muszą dobrowolnie dać w  sobie miejsce dla Jezusa, pozwolić Mu wejść i zamieszkać tak, jak pozwolili Maryja i Józef. Bóg wciąż staje wobec problemu ludzkiej zgody. Czeka u drzwi i kołacze, aż Mu otworzymy.

Zbawienie świata dokonuje się za sprawą ludzkiej zgody i przyjęcia Boga do swego życia. Musi to być przyjęcie świadome i dobrowolne. Często jest to przyjęcie trudne i dramatyczne. Gdy Boga się przyjmuje, to stawia się Go na pierwszym miejscu: przed światem, innymi ludźmi i własnym życiem, przed rodziną, obowiązkami. Wielu ludzi w ogóle nie przeżywa wiary w tych kategoriach. Sprawy wyborów są zamiatane pod dywan, bo nie może być mowy o napięciu. Przecież wiadomo, że to życie jest ważniejsze. Tymczasem jeśli powstaje konflikt między Bogiem, a rodziną, małżeństwem, osobistymi planami, wtedy Bóg powinien być pierwszy. Maryja zaryzykowała dla Boga nie tylko swoje małżeństwo, ale także życie, które mogło zakończyć się pod gradem kamieni. U nas często dla utrzymania małżeństwa jedna ze stron rezygnuje z wiary, Boga, życia religijnego. Zamiast pierwszego miejsca dla Boga, wypychamy Go na margines, by dowartościować męża, żonę, dziewczynę.

Bóg jest przysmakiem wyśmienitej jakości, ale naprawdę smakuje dopiero wtedy, gdy spożywamy Go jako pierwsze danie, nigdy jako dodatek do innych potraw. Bóg, jeśli Go postawimy ponad wszystko,  okazuje Swoją moc, która utwierdza nasze życie. Wiara rodzi się z głoszenia. Słyszymy o Bogu, ale Jego Słowo poruszy nas z mocą dopiero wtedy, gdy zarezerwujemy dla Boga najważniejsze miejsce w sercu. Wtedy Jego moc będzie działać i utwierdzi w nas to, co padło w serce jako maleńkie ziarenko. Utwierdzi jako naszą najważniejszą sprawę - sprawę życia i śmierci.

Diakon Jan


  

BOŻE NARODZENIE - POCZĄTEK WIECZNEJ RADOŚCI



Boże Narodzenie – święta najbardziej ze wszystkich przepełnione ciepłem i miłością, budzące uczucia bliskości i dziecięcej czułości. Bóg człowiekiem, Bóg dzieckiem, pieluszki – cieszą się wszyscy – rodzice i dziadkowie. Piękny czas, wypełniony niepowtarzalną atmosferą nie tylko Betlejem, ale i naszych własnych domów. Radość, że urodziło się nowe dziecko, tym jest większa, że Dziecko to ma wyrosnąć na obiecanego światu Chrystusa. Radość nasza jest zatem w istocie radością z powodu nadejścia tak potrzebnego ludziom Zbawiciela. Choć na razie leży On w żłóbku, ostatecznie odkupi nas z grzechu i zapewni nam życie wieczne. Bez Jego narodzenia nie byłoby potem nauczania, znaków i cudów, mocy i miłosierdzia, cierpienia i śmierci, wreszcie zmartwychwstania i wylania Ducha Świętego. Nasza radość jest więc radością, że rozpoczął się proces obdarowywania nas wyjątkowymi łaskami, które będą owocowały. Czym? Przede wszystkim ostateczną, po wszystkich trudach, wieczną radością z Bogiem. Tak więc Boże Narodzenie jest małym znakiem czegoś największego, małą radością zapowiadającą największą radość. Bo do największej radości stworzył nas Bóg.

To do czego Bóg nas stworzył było zapowiadane od początku, tak samo jak przyjście Chrystusa. Zapowiadane było już w Starym Testamencie, że czasy ostateczne przyniosą wielki pokój i radosną ucztę Boga z ludźmi. Wiele przypowieści wygłoszonych przez Jezusa mówi właśnie o tej uczcie i to uczcie weselnej, związanej z zaślubinami Syna Królewskiego. Na taką ucztę radości jesteśmy zapraszani, co więcej, jak się okaże, bo objawienie Boże odsłania się stopniowo, oblubienicą na niej – żoną Króla  będziemy my. A więc, bez nas wesele nie może się obejść, my powinniśmy się cieszyć i biec na nie w podskokach. Tak by się wydawało. A jednak w praktyce jest inaczej. 

Zaproszeni na ucztę się wymawiają. I to czym? Pracą. (Mt 22,1-14) Niesłychane jest, że Bóg powołując nas do pokoju, szczęścia, radości, spełnionej, cudownej miłości napotyka z naszej strony na… opór. Jest to fenomen naszego wnętrza. Nie chcemy być radośni i szczęśliwi, wolimy ciężko pracować i męczyć się bez końca, aż do śmierci. Jesteśmy chorzy, w jakimś sensie niepoczytalni, głęboko spaczeni. Do radości przeznaczył nas Bóg, a my wolimy smutek. Jak to się dzieje? A no tak, że w istocie nie wierzymy w tę radość, tak jesteśmy zniszczeni nękającym nas bólem. Jak niewolnicy całe życie na galerach, nie umiemy już żyć nie przykuci łańcuchami do wioseł.

Znajdujemy w sobie liczne wykręty. Po pierwsze taki, że nie ma co tak cieszyć się radością wieczną, bo zanim ona nastąpi Pan Jezus zapowiada warunki, które trzeba spełnić. Dziesięć panien musi mieć oliwę, która się stale wypala i trzeba ją uzupełniać. Gość weselny, musi mieć odpowiedni strój weselny. Wreszcie Pan Jezus, żeby zmartwychwstać, musi przejść przez mękę i śmierć. Zatem nie ma co się tak bardzo cieszyć i wyrywać. Bezpieczniej stać z tyłu, zająć się polem albo handlem. Te i inne powody sprawiają, że jesteśmy jak odurzeni, oczy nasze są jak na uwięzi. Halo! Człowieku! Chodzi o twój ślub. Ślub z Bogiem. Słyszysz? Bóg weźmie cię za żonę i otrze z twoich oczu wszelką łzę. Największe szczęście jakie istnieje ma spotkać ciebie! Radość nie do wyobrażenia! Słyszysz? Nie słyszymy.

Bóg stoi więc wobec takiej sytuacji, że, aby nas zbawić i uczynić szczęśliwymi, musi nas do Siebie wołami zaciągnąć. Mówi o tym przypowieść. Skoro goście nie chcą przychodzić, Król posyła sługi i każdego zgarnia z dróg i opłotków, w jakimś momencie przymusza do wejścia na ucztę. Jak przymusza? Oczywiście pozostawiając na świecie na razie bicz w postaci śmierci. Każdy musi do Boga przyjść. A kiedy tak przyjdzie, o godzinie o której się nie spodziewa, musi mieć spełniony jeden warunek, posiadać łaskę uświęcającą: wierzyć i nie mieć grzechu ciężkiego. To jakby niewiele. Przedtem Bóg zapraszał i spodziewał się, że każdy przyjdzie chętnie, z otwartym sercem. Teraz sprawdza tylko, czy mamy w sobie wiarę, z którą będziemy pragnęli skorzystać z owoców odkupienia. A gdzie miłość do Boga, zaprzyjaźnienie się z Nim, uświęcenie naszego serca? To da się uzupełnić w czyśćcu. To jest program minimum dla każdego.

Zatem mamy dwa programy. Program minimum - mieć na koniec dnia pracy w winnicy, to jest w chwili śmierci, serce wolne od grzechów ciężkich i zwrócone do Boga z prośbą o życie wieczne. No i program maksimum – tak pragnąć Boga, tęsknić za Nim i mieć serce nie tylko wolne od grzechu ciężkiego, ale i w pewnym stopniu już oczyszczone i uświęcone, że na zaproszenie Boga na wesele, popędzi ono z radością do królewskiego pałacu ile sił w nogach. Program maksimum realizują święci, program minimum – przeciętni ludzie letni. Na obu czeka Bóg z otwartymi ramionami i przygotowanym dla nich wielkim szczęściem i radością, ale jedni wzięli Jego miłość poważnie, a drudzy nie przejęli się nią za bardzo. Chcieli mieć też w miarę wygodne życie na tym świecie. W jakimś sensie zlekceważyli Miłość.

A więc Chrystus się narodził i to jest wielka radość i przejaw wielkiej Bożej miłości do nas, ale w chwili Jego narodzin staje też przed każdym z nas pytanie – co z narodzonym Chrystusem zrobimy? Czy radość z Jego przyjścia ograniczy się do miłej atmosfery, czy może będzie jakimś kolosalnym bodźcem do odkrycia w sobie powołania do wejścia w największą, wieczną radość? Kiedy żyjemy nadzieją tej radości, okazuje się, że trudy gromadzenia oliwy, szycia sobie stroju weselnego, a nawet niesienia krzyża nie są aż tak wielkie. Że niewielkie utrapienia obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku (2Kor 4,17). Co więcej, że ta chwała i ta radość nie zaczyna się dopiero z chwilą przekraczania bram nieba, ale dużo wcześniej. Już tu na ziemi może być radością życia w znacznej bliskości z Bogiem. Ksiądz Feliks to rozumiał. Ksiądz Prymas to rozumiał. Jan Paweł II to rozumiał. Święci to rozumieją.

Diakon Jan Ogrodzki