Cykl: Kazanie na górze




Cykl "Kazanie na Górze" pochodzi z lat 2004-2005 i był publikowany w tamtym czasie w Biuletynie Rodziny Rodzin.



Modlitwa w duchu Kazania na Górze


Prawda i fałsz. Jeśli naprawdę szczerze, z ręką na sercu przyjrzymy się naszym zachowaniom, być może zauważymy, ile w nich wewnętrznego fałszu. Czy­nimy coś mając na uwadze cel inny, niż wynikający z samej natury czynu. Uprzejmość, życzliwość, a nade wszystko miłość są adresowane do człowieka, aby służyły jemu. Tymczasem my jesteśmy uprzejmi dla kogoś, gdy jest to z korzyścią dla naszych interesów; zachowujemy się  życzliwie, ponieważ nie chcemy mieć kłopotu; obdarowujemy ludzi niewiele kosztującymi gestami, by mieć ich po swojej stronie; odwdzięczamy się, by być kwita i niczego nikomu nie zaw­dzię­czać. Stajemy w obronie prawdy, jeśli jest to dla nas wygodne, a bynajmniej nie ze względu na samą prawdę, na jej wartość w naszych oczach.
Tak bywa powszechnie.
Po co rozdzielać włos na dziesięcioro? Ważne, żebym był w porządku.
A przecież przepaść dzieli nauczyciela, który lubi swoich uczniów od tego, który poprawnie wykonuje nauczycielskie zadania, urzędniczkę, która szanuje swych interesan­tów od wyrobnicy wykonującej zlecony zakres obowiązków. Tę przepaść wyczuwamy, gdy sami potrzebujemy pomocy i zwracamy się do innych z naszymi sprawami. Wtedy chcemy, by ktoś  zrobił coś naprawdę dla nas, a nie tylko wypełnił nakreślone obowiązki. Poprawność porządkuje świat, wchodzi w krew, ale działania mechaniczne, wynikające z dobrze pomyś­lanych procedur, a nie oparte na przeżywaniu wartości rutynizują się i dewaluują. Zdaje się, że życie funkcjonuje precyzyjnie, jak szwajcarski zegarek, a tymczasem ono nabiera niepostrzeżenie coraz bardziej nieludzkiego oblicza. O wartości naszych działań decyduje bowiem to, czy są one konkretnie zaadresowane,  czy też rzucone w anonimowy tłum, jak piłka wypadająca z boiska. W świecie praworządnym nadal czujemy się samotni, bo wyczuwamy, że nie zostaliśmy zauważeni.
Fałsz tkwiący w naszych zachowaniach jest powszechny. Udajemy, że nas nie boli, nie obchodzi, że nam nie zależy, że nie potrzebujemy niczego i nikogo. Kryjemy kompleksy, niekompetencję, niepewność, lęk. Te postawy wyczuwamy czasem u innych, a często nie zauważamy wielu z nich u siebie. Trzeba wielkiej uwagi i wysiłku, trzeba odwagi, by stawać po stronie prawdy. Ale z drugiej strony nikt nie jest w stanie z zewnątrz osądzić stopnia szczerości naszych zachowań – nikt poza Bogiem, który zna serce i patrzy w serce.
Szczególnie wrażliwe na wewnętrzny fałsz są praktyki zmierzające do nawiązywania więzi z Bogiem. Każde odniesienie do Boga musi mieć do cna intencję skierowaną do Boga, a nie przez Boga pośrednio na przykład do mnie samego, do mojego egoizmu. Poproszę Boga, by mi coś dał, na czym skorzystam. Modlitwa będzie modlitwą, gdy serce zostanie skierowane tylko do Boga i tylko ze względu na Boga. A jest to możliwe, gdy Bóg jest dla mnie Kimś, ma wartość w moim sercu.
Przeżywanie wartości człowieka i Boga ma zasadnicze znaczenie, gdy chodzi o prawdę naszych zachowań. Zachowuję się prawdziwie, gdy czynię to, co ma dla mnie wartość. Jeśli co innego ma dla mnie wartość, a co innego czynię, jestem fałszywy. Jeśli Bóg nie ma dla mnie wartości i znajduje to wyraz w moim życiu, w praktycznych wyborach, zachowaniach, a zwracam się do Niego z innych, wyrachowanych pobudek lub ze strachu, moje zwracanie się ma małą wartość. Warto jednak zauważyć, że strach i bezradność może być również sytuacją, gdy Bóg niepostrzeżenie nabiera dla nas wartości i wtedy zwracając się do Niego, nie rozmijamy się aż tak z prawdą, jakby to miało miejsce, gdyby Bóg był dla mnie nikim.
Modlitwa. O modlitwie tyle się mówi i pisze, a przecież tak naprawdę nie można powiedzieć ani napisać o niej prawie nic. Jest ona największą tajemnicą człowieka, który jest cielesny, a i tak, jako  istota duchowa, jest w stanie obcować z Bogiem. Rozum mówi - jeśli nie ma Boga ani sfery ludzkiego ducha, modlitwa jest pozbawiona sensu. A tu człowiek potrafi przeżyć w sobie tajemniczy czas spotkania. Wkłada w nie trud, ale doświadcza spotkania jako czegoś większego od tego trudu, rozpoznaje jego wspaniałość i przedziw­ne owoce.
Gdy myślimy o modlitwie, staje przed nami najpierw jej koszt, to, co musimy w nią włożyć. Wyczuwamy bowiem w naszej naturze różnoraki opór: lenistwo, zniechęcenie, rozpro­szenia, zamęt emocjonalny, moralny i intelektualny w sercu oraz ewidentne pokusy przychodzące z zewnątrz. Z drugiej jednak strony modlitwa zaspakaja nas, pragniemy jej i szukamy, i choć jest ona okupiona trudem, i nie daje pełnej satysfakcji, przynosi wyraźne owoce:  wyci­szenie, porządek, pokój, przeżycie spotkania, ubogacenie. Jednak największym darem modlitwy zdaje się to, co jest prawie niepojęte. Że Bóg też się w nią angażuje, że Jemu o wiele bardziej niż nam zależy na niej, i że Ten, który jest Pełnią wyczerpującą wszystko, wyraźnie deklaruje, iż „potrzebuje” od nas miłosnego spotkania. Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń.
Fałsz modlitwy. Jednym z ważniejszych, brzemiennych w duchowe skutki niedostatkiem  modlitwy jest fałszywa intencja - chęć „pokazania się”. Najpierw pokazujemy się ludziom. Pokazujemy, że się pięknie modlimy i że jesteśmy bliżsi Bogu niż oni. Próba porównywania się, że to ja modlę się lepiej, ufniej, mam mniej trudności i jestem bardziej zaawansowany w życiu duchowym? Nie! Bo generalnie modlitwa dwóch osób jest nieporównywalna. Tylko Bóg patrząc w serce może odróżnić faryzeusza od celnika.
Często na modlitwie chcemy też pokazać się samym sobie, mieć zadowolenie z modlitwy, wypracować modlitwę, za którą będziemy mogli sami siebie pochwalić. Tymczasem myślenie o sobie na modlitwie jest przeszkodą, a w skrajnym przypadku zaprzeczeniem modlitwy.
I wreszcie osobą, której chcemy się „pokazać” na modlitwie, bywa Bóg. Gorliwie szukamy coraz doskonalszych form, staramy się, martwimy, że nam nie wychodzi, a gdy nam wychodzi zaraz wołamy: popatrz, jak się modlę, na pewno mnie w związku z tym zauważysz, docenisz. Staram się i chyba robię jakieś postępy. Prawda? Czy nie mam coraz lepszych wyników? Bóg zna nasze kompleksy, nie ma za złe, że tak pragniemy być głaskani po głowach i nie szczędzi nam czułości. Ale nade wszystko chce nas nauczyć modlitwy, która byłaby oderwaniem się od siebie i zdaniem na Niego, takim spotkaniem, jakie On dla nas w tej chwili przygotowuje w swej nieskończonej hojności.
Oto mamy gromadkę dzieci biegnących do ojca. Jedno żywiołowo wskakuje ojcu na kolana, drugie stoi w pewnej odległości i opowiada coś ojcu z przejęciem, inne zaś stoi z dala, odwrócone plecami, obrażone, że nie otrzymało wymarzonej zabawki. Czy da się ocenić, które z dzieci jest bardziej w więzi z ojcem? Zresztą, czy nie drugorzędne znaczenie ma ich zachowanie? Czy nie wszystkie dzieci przybiegły do ojca i są z ojcem, choć każde manifestuje to inaczej? Jakie wreszcie znaczenie będą miały te gesty, słowa a nawet dąsy, gdy ojciec poderwie się z fotela, zgarnie wszystkie dzieciaki swymi ramionami, jak żniwiarz zbiera wiązkę pszenicy i pochwyci je w objęcia...
W modlitwie chodzi o więź - przez wiarę i miłość, a także przez nadzieję na wieczność – a nasze odczucia, pragnienia, ambicje, myśli są tylko czymś pomocniczym, całkiem drugo­planowym i nie mogą być w żadnym razie miarą jakości modlitwy.
Zatem najważniejszą wskazówką dla nas modlących się będzie, by skoncentrować się na Bogu i spróbować zrobić to dla Niego samego, żeby poznawać Go, oglądać, kontemplować Jego piękno, Jego tajemnicę, a coraz mniej zważać na siebie, odrywać się od swoich odczuć i pragnień. Modlitwa, tym będzie niejako „milsza” Bogu, jakby „trafiająca” do Boga, im bardziej będziemy w niej wyrzekać się siebie.
Tajemnica modlitwy. Tajemnica modlitwy rozpięta jest pomiędzy nami, którzy jesteśmy na świecie, a Bogiem, który nie jest ze świata, ale w ukryciu. Jedynym pomostem jest Jezus Chrystus. To On stanowi miejsce spotkania, a spotkanie to jest spotkaniem przesyco­nym modlitwą. Moje spotkanie modlitewne z Bogiem nie jest niczym statycznym, jest pasmem pełnych dynamizmu zbliżeń, wymagających zaangażowania i coraz głębszych.
Tajemnicę modlitwy można pokazać w obrazach. Pierwszym obrazem niech będzie dziecko uczące się chodzić. Posuwa się ono niepewnie, z podniesionymi rączkami, kroki stawia pospiesznie, by czym prędzej dotrzeć do celu. A ojciec stoi naprzeciw z wyciągniętymi ramionami. Gdy ono już prawie dotyka jego ramion, ojciec cofa się i pozwala dziecku iść dalej, jeszcze dalej, coraz dalej... Ku sobie! Jednocześnie przez cały czas czuwa nad tym, czy malec nie upada i w każdej sekundzie gotów jest go pochwycić. Scena ta, tak naprawdę, rozgrywa się nie na drodze, ale jakby na drabinie. My niezdarnie pniemy się szczebel po szczeblu, a Bóg zstępuje ku nam z góry. Zbliża się i cofa, za każdym razem czekając na nas nieco wyżej. Podnosi nas coraz wyżej nie pozbawiając udziału naszej samodzielności.
A oto jeszcze inny obraz, znacznie bogatszy, zawarty jest w Pieśni nad Pieśniami (5.2-6).
Ja śpię, lecz serce me czuwa: cicho, oto mój miły puka.
Otwórz mi siostro moja, przyjaciółko moja, gołąbko moja ty nieskalana,
bo pełna rosy ma głowa i kędziory me – kropli nocy.
Suknię z siebie zdjęłam, mam więc znów ją wkładać?
Stopy umyłam mam więc znów je brudzić?
Ukochany mój przez otwór włożył rękę swą, a serce me zadrżało z jego powodu.
Wstałam, aby otworzyć miłemu memu, a z rąk mych kapała mirra,
 z palców mych  mirra drogocenna na uchwyt zasuwy.
Otworzyłam ukochanemu memu, lecz ukochany mój już odszedł i znikł;
 życie mię odeszło iż się oddalił.
Szukałam go lecz nie znalazłam, wołałam go lecz mi nie odpowiedział.
Najpierw tylko nasłuchuję, czuwam, wykazuję gotowość. Wtedy On przychodzi do drzwi mego serca. Nie chce mi się wstać i otworzyć, jednak w końcu idę. Otwieram! Ale gdy już zdaje mi się, że za drzwiami czeka na mnie oszałamiające spełnienie, nagle widzę co najwyżej plecy odchodzącego. Wtedy biegnę, nie rozumiem dlaczego ucieka.

On jednak tak naprawdę nie ucieka. Jest sobą! Cofa się, by zrobić mi miejsce. Muszę jeszcze bardziej Go pragnąć, kochać i rwać się do Niego. Bóg jest niewyczerpany i w tym życiu jedyną formą spełnienia może być szukanie, znajdowanie i znowu szukanie. W życiu przyszłym spełnienie też nie będzie bezczyn­nością, bo człowiek jest stworzony do aktyw­ności, ale spokojnym, coraz głębszym wchodzeniem w głąb, zanurzaniem się bez końca i bez znużenia, w poczuciu nie nasycającej się rozkoszy. Dlatego modlitwa i więź z Bogiem stanowi tajemnicę jakże smakowitą. Najsmakowitszą, niewyczerpaną i zawsze otwartą.

Modlitwa jest piękna, a na miarę swojego piękna trudna. Najpierw pobudzenie, głód, pragnienie, potem chodzenie, szukanie, tęsknota. Czasem smutek, zniechęcenie, że jest aż tak trudno. Nagle błysk, poryw szczęścia krótki jak mgnienie oka, ale pozostawiający niezatarty ślad w sercu. Niezapomniany i trwale mnie przemieniający. Wtedy zanim się obejrzę, już stoję na nowym szczeblu drabiny, gotów śpiewać, jak wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny.

Zatem są dwa doświadczenia: trud wspinaczki i szczęście kołysania się w Jego ramionach. Owszem Bóg chce nas nosić na rękach, ale wie, że większy jest owoc, gdy Go pragniemy, niż gdy spełnieni unosimy się w Nim. Czy więc szukamy Go, czy też dotknęliśmy już frędzli Jego płaszcza, On zawsze JEST dla nas i wie, czego nam potrzeba.

Najważniejsze w modlitwie będzie zatem oczekiwanie. Nie Jego darów, ale więzi miłości z Nim - Jego pięknej, czułej bliskości. Czyli sednem modlitwy jest zawsze prośba o Królestwo Boże, a za więzią z Bogiem w Królestwie idzie pewność bycia kochanym i karmionym każdego dnia. I jeszcze  coś – prag­nienie oczyszczenia, uwolnienia od zła, aby ta więź była jak najczystsza i by nic  nie przeszkadzało w przyszłym zjednoczeniu. Taka właśnie jest modlitwa! Ojcze Nasz!                                                                                                                                                 
 Diakon Jan 


 

Oko



Niewidomi.  Często mówi o nich Ewangelia, często Chrystus na drogach Palestyny zatrzymuje się przy niewidzącym człowieku. Nasze widzenie i niewidzenie jest dla Chrystusa ściśle związane ze zbawieniem. Nie widzę, bo moje oczy są chore. Z tego powodu nie jestem w stanie zauważyć tego, co dla wszystkich widzących jest oczywiste. Nie rozpoznaję prawdy.

Problem mojego oka to problem postrzegania światła. Jeżeli oko pozostaje zamknięte, nie mam dostępu do światła, a cały, ogromny obszar jasnej rzeczywistości pozostaje poza moim zasięgiem. Nie chcę tego, a i tak trwam w ciemności, nawet nie podejrzewając istnienia rzeczy, które przecież mogłyby być w moim zasięgu. To bolesne! To nie do zniesienia! Chrystus aby nas zbawić, by wyprostować nasze życie, skupia się na tym, co podstawowe - na widzeniu. Zależy Mu na naszej zdol­noś­ci poznawania, otwartości naszej percepcji. Chce, żebym zobaczył, odkrył i doświadczył. Troszczy się o to, bym miał oko wrażliwe i jasno - widzące. Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle. Lecz jeśli twoje oko jest chore, całe twoje ciało będzie w ciemności. Jeśli więc światło, które jest w tobie, jest ciemnością, jakże wielka to ciemność! (Mt 6,22-23).

Gdy oko, które dostarcza sercu światła, staje się dlań tylko źródłem ciemności, nie mam szans na jasność. Błąkam się po omacku, obijając o ściany. Oko decyduje o tym, jak  serce widzi świat, ono to rzutuje jego obraz na ekran mojej duszy, w nim, jak w filtrze formuje się ten obraz i określa się mój stosunek do życia. Ktoś widzi dobro, mówi, że życie jest piękne, że jest kochany. Ktoś inny zaś dostrzega tylko negatywy. To oko inaczej oświetla makietę mego świata, w odmienny sposób kładąc na niej światłocienie. Jeśli oko jest otwarte na światło, widzę wszystko, a czyste widzenie odsłania przede mną prawdę. Jeżeli jednak na oku spoczywa zasłona, odróżniam zaledwie niewyraźne zarysy, a ślepota pogrąża mnie w ciemności. Przy czym nie jest to kwestia widzenia fizycznego. Ktoś może być fizycznie niewidomy, a mieć oczy czyste i szeroko otwarte. Tak często bywa.

            Wielki jest problem ludzkiej egzystencji, problem widzenia innych i widzenia samego siebie. Moja optyka bywa wielorako skrzywiona i zniekształcona. Chrystus mówi w sposób nie pozostawiający złudzeń: Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka /tkwi/ w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata.(Mt 7, 3-5)

            Dlaczego widzę wyraźnie niedostatki drugiego? Bo one ranią mnie i bolą. Bo czuję je namacalnie i patrzę na drugiego przez pryzmat własnej krzywdy. Widzę aż nazbyt dobrze to, że on patrzy na mnie źle i traktuje krzywdząco. Uczulony jestem na jego wady także dlatego, że odruchowo rozpoznaję w nich odbicie moich, z którymi się nie zgadzam i które przez całe życie podświado­mie odpycham, by o nich nie myśleć. Nie widzę więc brata prawdziwie, bo jestem wrażliwy przede wszystkim na swoim punkcie, a drzazgę w jego oku dostrzegam w powiększeniu niby ogromną belkę. Lecz belka ta spoczywa nie w jego oku, ale w... moim.

            Moja optyka jest także po wielokroć skrzywiona, gdy krzywdząco traktuję innych, bo nie czuję ich bólu, nie mam zmysłu uwrażliwionego ich doznania. Ja wiem tylko, kiedy boli mnie, a że boli drugiego... co tam! Tak swoją własną belkę widzę w zmniejszeniu jako maleńką drzazgę i to nie u siebie, ale w oku... tego drugiego.

Niewidzenie jest moim kalectwem, źródłem mojego zła. Jest to problem tak wielki, jak belka w moim oku, którą Chrystus poniósł ją na Kalwarię.


Osądzanie, ocenianie i ferowanie wyroków bierze się z choroby oczu. Sądzić to wydawać wyrok o tym, co jest w ludzkim sercu, oceniać, co dobre, a co złe. By móc to ocenić, trzeba dobrze widzieć i mieć czyste spojrzenie. Przyjrzyjmy się słynnemu sądowi Salomona (1 Krl 3,16-28). Dwie kobiety urodziły dzieci, dziecko jednej zmarło. Teraz obie oskarżają się wzajemnie o wykradniecie drugiej żywego dziecka.  Jedna kobieta ma czyste serce, druga fałszywe. Jak to odróżnić? Salomon nie ma wglądu w ludzkie serca, nie może więc wydać wyroku. Jednak mądrość Salomona polega na takim oświetleniu serc, by same się odkryły: Rozetnijcie to żywe dziecko na dwoje... Litości, panie mój! Niech dadzą jej dziecko żywe, abyście tylko go nie zabijali! Salomon nie osądził kobiet, on rzucił światło, a one same osądziły się w jego blasku. Wolnego serca nie da się osądzić. Ono samo tylko może się otworzyć, a wtedy też samo się osądzi. Do tego niezbędne jest światło. Gdyby Salomon wydał wyrok, prawda o sercach zginęłaby.

Gdy ktoś sądzi i wyrokuje, sprawia, że serca zamykają się przed nim. Bo ludzkie serce chce zawsze mieć przed sobą otwartą przestrzeń wolności. A osąd zamyka tę przestrzeń. Nieodwracalnie klasyfikuje bowiem człowieka: Ty jesteś złodziejem, to znaczy ty jesteś i zawsze będziesz tylko złodziejem, który kradł, kradnie i będzie kradł. Tymczasem jeśli  ukradłem, to i tak w głębi serca buntuję się przeciw osądowi, że jestem tylko tym, który kradnie i nikim innym już nie będę. Przeciwnie tak naprawdę nie chcę być innym i marzę o tym, by się zmienić, choć może nie widzę w tej chwili realnej na to szansy.

Jeżeli sądzę drugiego zamykam mu drogę, zatrzymuję go i unieruchamiam w momencie, gdy jest on na dnie i nie pozwalam wyjść na powierzchnię. Jeżeli sądzę, zniekształcam też optykę własnego serca, bo nie jestem nastawiony na dobro. Mówiąc o złu, człowieka nazywam złym, a on słucha i jest przekonany, że uważam, iż jest tylko zły w moich oczach. Tak zostaje przeze mnie osądzony i uwięziony w mym osądzie. Czy nie identycznie reagujemy sami. Ktoś mówi o problemie, a my jesteśmy przekonani, że ma nas za nic. Tak trudno ocenić cokolwiek bezstronnie, a już zupełnie nie da się nikogo osądzić, by go nie skrzywdzić. Dlatego Pan Jezus mówi: Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą (Mt 7,1-2). Bóg nie chce nikomu zamykać drogi z powodu zła, tak jak my osądzając zamykamy drogę innym.

            Jeżeli nie sądzić, to, co pozostaje? Chwilami bezradność! Bezradność wobec ludzkiego serca, bezradność nasza, a nawet Boga. Chrystus powiedział słowa pełne miłości, a bogaty młodzieniec odszedł zasmucony. Miał bowiem wiele dobra...


Oczyszczanie oczu. Osądza ten, kto ma skrzywione spojrzenie, źle widzi i tym goręcej wypowiada się na temat serca brata, ponieważ niepokoi go to, że czuje w sobie ciemność i nie umie wyrobić sobie pozytywnego poglądu. Nie może ocenić, a cóż dopiero pomóc. Osądza a wtedy zabija. By leczyć trzeba widzieć, umieć w tym świetle ocenić, ale nie należy sądzić. Ocena jest pełna pokoju, sąd – pełen obojętności. By ocenić nie osądzając trzeba mieć zdrowe spojrzenie. Wyrzuć najpierw  belkę ze swego oka...

Oczyszczanie oczu, jakże to trudne przedsięwzięcie. Najpierw dobrze jest po prostu chcieć widzieć siebie, być na to gotowym, być gotowym na rozczarowanie sobą i rezygnację ze swej doskonałości.

-Ależ ja naprawdę znam siebie i nie mam się czego obawiać!

Dobrze. Niech zatem zgodzę się, że Pan, jeśli zechce, pokaże mi jeszcze coś, czego dotąd  nie dostrzegałem. Obym miał odwagę to przyjąć. Nie trzeba się bać. Pan pokazuje tę prawdę serdecznie. Na pewno są obszary, których dotąd nie dostrzegałem. Stopniowo poddawać się Bogu, by otwierał światłe oczy serca.

Niech Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa, Ojciec chwały, da wam ducha mądrości i objawienia w głębszym poznaniu Jego samego. Niech da wam światłe oczy serca tak, byście wiedzieli, czym jest nadzieja waszego powołania, czym bogactwo chwały Jego dziedzictwa wśród świętych i czym przemożny ogrom Jego mocy względem nas wierzących - na podstawie działania Jego potęgi i siły (Ef 1,17-19).

Co jest we mnie najświętszego? Chyba właśnie oczy serca, owa zdolność widzenia sercem, wrażliwość moralna i wrażliwość na miłość Boga, zdolność Jego poznawania. Jak lew, zatem, bronić czystości oczu, nie pozwolić, by zostało narażone na zabrudzenie czyste widzenie prawdy, by zostało wystawione na podeptanie, jak w owym ewangelicznym obrazie stada świń. Chrystus nie mówi, by bronić siebie, przeciwnie - kto chce zachować swoje życie, straci je, ale wzywa by chronić jasną czystość oczu serca, sumienia, duchowej wrażliwości, która pozwala stać na straży prawdy o swojej duszy. Cóż da człowiek w zamian za swoją duszę? Zatem nie dawajcie psom tego, co święte i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały (Mt 7,6).

Nie dawajcie psom tego co święte – nie pogrążajcie w nieczystości oczu swojego serca! Niech Bóg da wam światłe oczy serca tak, byście wiedzieli...


Diakon Jan.
 

Światło


Wiem komu zaufałem. Chrystusowi uczniowie są zawsze w mniejszości. Taka była sytuacja historyczna, gdy chrześcijaństwo rodziło się pośród wysoko rozwiniętej cywilizacji grecko-rzymskiej, bogatej intelektualnym dorobkiem greckich myślicieli, religijną tradycją pogańskiego Wschodu i ujętej w silne ramy prawne i militarne rzymskiej państwowości. W owym świecie jakże maleńka, nic nie znacząca i pogardzana przez możnych była, rozproszona po całym Imperium, społeczność żydowska, z jej niezrozumiałym dla ogółu rygoryzmem religijnym, wiarą w Boga niepodobnego do nikogo, nie wyobrażalnego rzeźbą, Boga zazdrosnego, dla którego bluźnierstwem jest stawianie w jednym rzędzie z bóstwami ludzkiego panteonu. Tak poważnie i bezkompromisowe traktowanie Boga, jako godnego najwyższego zaangażowania głupstwem jest dla większości. Nikt tak nie postępuje ani dziś, ani wówczas! 

I oto spośród tej małej grupki wyłania się grono jeszcze węższe - chrześcijanie, głoszą zbawienie za sprawą Syna Bożego, który stał się człowiekiem, zamieszkał między nami i umarł, jako jeden z nas, a jednak zmartwychwstał i żyje. Bo jeden jest Bóg, lecz w Nim trzy odrębne i jakże bliskie sobie Osoby... Kto to zrozumie? Kto pójdzie za taką nauką, patrząc z zewnątrz skomplikowaną i niezrozumiałą. Tę wiarę odrzucają nawet Żydzi! A jednak... 

Znajdą się ludzie, którzy pójdą tą drogą. Jej tajemnica polega na tym, że, wbrew ludzkiej mądrości, stoi za nią duchowa rzeczywistość. Istnieje świat, nie mieszczący się w naszych głowach, a w nim jedyny Pan, Największa Indywidualność, z której wzięliśmy początek, a która przerasta nas i nieustannie pociąga w górę. I istnieje w nas zdolność do wchodzenia w realny kontakt z tym światem. Z trudem wprawdzie, bo wiele w nas stoi na przeszkodzie owemu światu, ale w sposób realny. Gdy dochodzi do oczyszczenia tego, co nam przeszkadza, duchowa rzeczywistość zostaje odkryta, a w człowieku dokonuje się przemiana: nie znika cierpienie, ale wkracza pokój, wrażliwość i umocnienie. Wiara okazuje się wydarzeniem charyzmatycznym. Inne jej oblicza, takie jak: wierzę, bo tak mnie wychowano, wierzę, bo w takim żyję społeczeństwie, bo takich mam ludzi wokół, bo daje mi to satysfakcję, wszystkie one okazują się tylko przedsionkami jednej wielkiej komnaty: wierzę, bo poznałem Go i wiem komu zaufałem.

Jakość. Nauczanie Chrystusa będzie więc z natury swej nakierowane na jakość. Dobrze, jeśli grono uczniów jest liczne, ale liczba jest sprawą wtórną. Bóg wzywa wszystkich, lecz dla wszystkich ma tylko jedno, jednego denara – samego Siebie. Wszystkie dzieci prowadzi w jeden fascynujący świat Boga, a zasadniczą sprawą staje się podatność na Boskie działanie – oczyszczenie i formowanie do świętości. A świętość to nie bezgrzeszność. Bezgrzeszność jest jakby odległym, ubocznym skutkiem. Zaś świętość to poddawanie się wpływowi Boga, rzeczywista, nie pozorna, osobista zgoda na bycie prowadzonym. Każdy człowiek to wielki, zupełnie odrębny problem. Stąd większa jest radość z jednej owcy wracającej do stada na ramionach pasterza, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu, które są w owczarni i może nigdy nie poznały, jak dobry jest ich pasterz. Istotą przebywania w owczarni jest bowiem nie mieszkanie za ogrodzeniem, ale więź z pasterzem i tę więź najpełniej poznała zagubiona owieczka, gdy przeżyła grozę kolących zarośli, uwieńczoną szczęściem ocalenia przez pełnego poświęcenia pasterza. Od tego dnia zaczęła się nowa jakość, nowe życie. Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe. Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił nam posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg pojednał z sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania. (2 Kor 5,17-19)

Źródło. Bóg prowadzi do tej nowości, do nie porównywalnego z niczym życia z Nim, umieszczając na świecie, pośród naszych kolei losu, tryskające źródło, które rozlewa się na całą pustynię, odrobinę soli, która użyźnia ziemię, a jej smak rozchodzi się po całej potrawie. Tym źródłem jest On sam. Istotę Wcielenia stanowi to, że Bóg swoją, przekraczającą jakiekolwiek ramy, wielkość umieścił w sposób pokorny, w granicach tego świata i Siebie uczynił kimś na tym świecie obecnym i stąd promieniejącym w sposób nie powalający nikogo na ziemię. Pokazał, jaki jego Nieskończoność ma kształt w realiach naszego życia. Ewangelia jest zatem postawieniem jedynej lampy, której oliwa nie wyczerpuje się i zasypaniem najczystszej soli, która nie zwietrzeje. Kogo dotknie to pokorne działanie Boga, zobaczy w sobie owcę porwaną dobrocią Pasterza, dziecko zafascynowane niesamowitością Ojca, ten sam też będzie stawał się po trosze solą i światłem.

Nie swoim światłem. Chrystus pociąga uczniów za sobą. Pociąga to za sobą wielką odpowiedzialność. Najpierw siebie, a potem ich umieszcza w miejscu, gdzie są wystawieni na widok świata, niewygodni, weryfikowani, atakowani. Spada na nich cierpienie i próby, które nierzadko kończą się upadkami. Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)

Jak to? Więc ja, słaby, lękliwy, tak niepodobny do Chrystusa, mam świecić światłem, mam być solą nasycającą ziemię? To wydaje się nierealne. A jednak, kto sieje sam, tego sól wietrzeje. Kto świeci własną lampą, ten wypala się, jak oliwa głupich panien. Istota sprawy tkwi w znalezieniu tylko w Bogu całego swego umocowania i zakorzenienia, całej swej siły, by zawsze chodzić nie samemu, ale z Pasterzem, świecić nie swoim światłem, ale światłem tego, który jedyny jest źródłem jasności. W ten sposób otwiera się droga świętości.
Zasadniczą sprawą w życiu jest więc nastawienie na nieustanny odbiór światła bijącego od samego Boga – przezroczystość. Czytając Ewangelię widzimy, że świat Bożych zamysłów rozpięty został pomiędzy tajemnicami dwóch wielkich przezroczystości. Uczniowie, a pierwsza wśród nich jest Maryja, są powołani by przezroczyście ukazywać światu Chrystusa, sam Chrystus zaś najbardziej przezroczysty, czyni w tym świecie obecnym samego Ojca. Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca. (J 14,9) Dlatego św. Paweł napisze o Chrystusie: A gdy już wszystko zostanie Mu poddane, wtedy i sam Syn zostanie poddany Temu, który Synowi poddał wszystko, aby Bóg był wszystkim we wszystkich. (1 Kor 15,28) Zgodnie z tym powołaniem do przezroczystego oddawania siebie a uobecniania Chrystusa, uczniowie oświetlają świat jego światłem: W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem. On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą. (2 Kor 5,21)

Światło, które czeka na naszą przezroczystość, nie jest darem łatwym także dla Boga. By dać nam z najgłębszej studni wody, bez której rozsypujemy się w proch, Jezus wiele cierpi, by dać światło, bez którego pogrążamy się w duchowej ciemności, Syn Boży przelewa krew. By nie podeptać tej krwi trzeba, jak Maryja, pozwolić się oświetlać Bogu jego drogocennym światłem. Jest to naglące wołanie serca. 
Warto więc polecić pewien szczególny rodzaj modlitwy. Zamykam oczy. Cisza. Myśl, że jestem słaby, zagubiony. Ale oto gdzieś z przodu, z góry spływa strumień Jego jasnego światła. Widzę go w wyobraźni, zaczynam czuć sercem. Potrzebuję go, jak powietrza, jak wody. Chcę, by mnie rozgrzał, oświecił, wniknął w moją ciemność. Tyle razy nie pozwalałem mu wniknąć do mego serca. Teraz chcę, by mnie prześwietlił i przemienił. Poddaję się. Prostuję. Podnoszę głowę wyżej, klatka piersiowa wyprężona, twarz wyciąga się ku światłu. Pragnę go, potrzebuję, jak dziewczyna chcąca się pięknie opalić. Opromień mnie, wniknij w moje ciało, rozświetl najgłębszy zakątek serca. Niczego nie chcę ukrywać przed twymi dobroczynnymi promieniami, żadnej radości, ani żadnej słabości, wady czy grzechu.

Cały w twoich promieniach niczym roślina, która powierzchnię wszystkich swoich liści łapczywie zwraca ku światłu...
Diakon Jan






Sól i światło

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? (Mt 5,13) Co jest smakiem soli? Co sprawia, że staje się ona skuteczna? Współcześni Jezusowi rolnicy palestyńscy byli przekonani, że sól ma właściwości użyźniające glebę. Na nią pada ziarno Słowa Bożego. Jeśli gleba jest żyzna, ziarno kiełkuje i wyrasta roślina, które przynosi owoce. Świat powinien być ziemią żyzną. Żyzności dodaje mu odrobina wsypanej w nią soli. Tą solą są uczniowie Jezusa. Jest ich mniejszość, ale mają silnie oddziaływać. Co jest w nich, co takiego jest w soli zdolnego przemieniać ludzkie serca, by stawały się żyzne dla Bożego Słowa? Co ma aż taka władzę nad glebą ludzkich serc? 

Wy jesteście światłem świata. Nie zapala się światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku. (Mt 5,14-15) Symbolika światła przewija się przez całe Pismo Święte. Światłością świata jest Bóg, jest nią zapowiadany Mesjasz, jest nią Jezus, który rodzi się w Betlejem. Świat pogrążył się w ciemności grzechu. W ciemności tej nie widać dla człowieka drogi do Boga. Przychodzący Chrystus oświetla ciemność i pokazuje człowiekowi drogę do Ojca. Swoja misję oświetlania ludziom drogi Chrystus powierza też uczniom. Mówi im, że z Jego powołania są także światłem dla ludzi. 

Ale uczniowie świecą światłem Chrystusa. Jest to światło nie tyle odbite od nich, ile płynące z ich wnętrza, gdzie przebywa Chrystus wraz z Ojcem i Duchem Świętym. Człowiek jest zatem światłem i solą, a Bóg, mieszkający w człowieku, jest źródłem tego światła i smakiem tej soli. Dlatego zadaniem człowieka staje się dbałość o to, by światło nie zostało przysłonięte, a sól nie zwietrzała. Człowiek ma chronić skarbu mocy Bożej, którą w nim złożono. Nie wolno też człowiekowi pomylić źródła mocy z jej nośnikiem. Niczego w świecie sam nie mogę rozjaśnić, żadnej drogi sam nie mogę wyprostować, żadnego serca sam nie mogę uczynić podatniejszym na Słowo Boże. Mogę tylko przynieść światu moc Bożą i pokornie prosić Boga, by działał. 

Jaka postawa mojego serca jest potrzebna, bym mógł spełniać role soli i rolę lampy? Do tego potrzebny jest duch ośmiu błogosławieństw. Postawa cicha i pokorna, postawa ubogiego duchem. Postawę tę najpełniej przybrał Jezus, kiedy szedł na ukrzyżowanie. Paweł, głosząc Ewangelię w Koryncie, doświadczył obaw i słabości. Jak przekonać do Chrystusa ludzi pokroju skłonnych do filozofowania Greków? Oni chętnie słuchają słów ludzkiej mądrości. Wieść o ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Bogu wywołała w nich śmiech już w Atenach na Areopagu. Ale Paweł nie będzie zniekształcał Ewangelii, uciekał w czcze filozofowanie. Będzie odważnie głosił postawę Ukrzyżowanego. 

Na czym polega siła tej postawy? Jezus działał publicznie przez trzy lata. Nauczał i czynił znaki mocy Bożej. Pokazywał, że ma władzę nad życiem ludzkim i nad złym duchem. Głosił, że Jego moc pochodzi od Ojca, że sensem Jego życia jest wypełniać Jego wolę. Tej misji objawiania Ojca i torowania ludziom drogi do Niego się całkowicie poświęcił. Widział, jak wielkie są w tym zakresie potrzeby ludzi, jak bardzo są oni jak owce bez pasterza, jak świat przypomina wielkie żniwa, gdzie mało robotników. Czuł się więc Jezus bardzo potrzebny, miał świadomość swojej wielkiej misji jako Mesjasza i jako Zbawiciela. I będąc człowiekiem nie wiedział w pełni na czym ta Jego rola Zbawiciela będzie polegała. 

I właśnie w takiej sytuacji Jezus doświadcza ukrzyżowania. Ojciec dopuszcza, by misja Mesjasza została przekreślona, a On sam został pozbawiony możliwości działania, związany i przybity do Krzyża. Doświadczenie Ukrzyżowanego to doświadczenie, że ja – człowiek nie mogę zrobić niczego, by zbawić świat, jestem bezradny, pozbawiony mocy, a wszystko, co jest do zrobienia, to uczyni Ojciec. Ukrzyżowany zostaje wezwany jako człowiek do wyrzeczenia się całej ludzkiej mocy i całkowitego zdania się na Boga i Jego moc. Objawia bezsilność człowieka, gdy chodzi o pokonanie zła, przekreślenie grzechu i otwarcie ludziom drogi do Boga. Tylko sam Bóg może otworzyć tę drogę. Ukrzyżowany pokazuje swoją postawą heroiczną ludzką wiarę – zaufanie położone w Ojcu do końca. Pokazuje, że żadne mądre słowa nie pokonają zła i nie oczyszczą świata, żadne mądre słowa nie zastąpią też mocy wiary jaką Jezus pokłada w Ojcu i jaką ja mogę położyć w Ojcu. A Ojciec wszystkiego dokona. 

Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w Niebie – mówi wreszcie Jezus. Mam dbać o światło Boże, jakie we mnie, Jego lampie złożono. To światło będzie oświetlać ludzkie serca, a serca te staną się dzięki niemu bystrzejsze - ludzie zobaczą w czynach uczniów Chrystusa coś więcej niż tylko czyny człowieka – zobaczą obecność i moc samego Ojca. Tak wiec dzięki światłu Bożemu ludzie patrząc uczniów, podziwiać będą Ojca. To On sprawi, nie ja, że tam, gdzie upadnie Jego ziarno, trafi na żyzny grunt. Tylko On może to sprawić.
Diakon Jan








 
Płock: Muzeum Secesji (fot. aut.)

Miłość – to takie... nieproste

-Tego lubię, ale tamtego... och, jak ja go nie cierpię! To łobuz, stary pijak, który życie mojej przyjaciółki zmienił w koszmar...

-Albo tamta... koleżanka z Bożej łaski... A co gada za moimi plecami?

-Czemu mu nie pomogłem? Temu burakowi? Nigdy! Niech wie, że pamiętam, jak w zeszłym roku przez niego nie otrzymałem awansu. Teraz niech się udławi!

-A ona? O, ona to zupełnie co innego! Tak dobrze się z nią gada. Jest taka uczynna i tyle mi pomogła, chociaż... się prawie nie znamy.

Dla kogo jesteśmy mili, kogo szanujemy, traktujemy życzliwie i chętnie mu pomaga­my, a do kogo czujemy awersję i za skarby świata nie wyświadczylibyśmy mu najmniejszej przysługi? Oczywiście do tego, kto nas nie docenia, lekceważy, pomija nasze interesy.

Chcę, żeby mnie szanowano, dobrze o mnie mówiono. Muszę zdobyć pozycję, zarabiać, żyć na poziomie. O to wszystko trzeba zadbać, inaczej ludzie odwrócą się ode mnie, a ja tak w głębi duszy bardzo się lękam wielu rzeczy: śmieszności, upokorzeń, odepchnięcia, samotności, niedostatku, niebezpieczeństw. Dobroć dla tych, z którymi mi dobrze, uczynność tam, gdzie to popłaca. Przecież nie da się rady wszędzie i zawsze...

Miłować przyjaciół, nienawidzić wrogów. To takie ludzkie, naturalne. Tak było zaw­sze. To sprawiedliwa zasada. Takiej moralności broniły najstarsze tradycje Starego Testa­men­tu. Pierwszy etap oczyszczenia to przywrócić, co naturalne, sprawiedliwe, oczyścić przyro­dzo­ny zmysł moralny człowieka. Nie potęguj zła. Za oko tylko oko, za ząb tylko ząb, a za życie... tylko życie! Światli prawodawcy, poczynając od Hammurabiego, wprowadzali prawo, które miało stać na straży tej sprawiedliwości. By nasza nienawiść nie była większa od wrogości naszych wrogów. Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził...

...A Ja wam powiadam (Mt 5,43). Z ust Chrystusa padają słowa zdecydowanie przeciwne, chodzi o prawo większe od Starego. I to nie po to, by bardziej obciążyć człowieka, by postawić mu większe wymagania. Taki jest Ojciec i Chrystus wie na jakich podstawach oparł On wszystko co stworzył.

Już prorocy przynosili nowości w tej kwestii. Niechaj bezbożny (...) się nawróci do Pana, a Ten się nad nim zmiłuje – głosił Izajasz - i do Boga naszego, gdyż hojny jest w przebaczaniu. Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami - wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje - nad waszymi drogami i myśli moje - nad myślami waszymi (55,7-9). Bóg przerasta nas, jest nieporównywalny z nami pod żadnym względem, a najbardziej, gdy chodzi o prawdziwą miłość.

Zatem, jaki jest Ojciec? Słyszmy charakterystyczne słowa Kazania na Górze: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych (Mt 5,44-45). Bóg traktuje wszystkich jednakowo, nic w Jego postawie pełnej wszechobdaro­wania nie jest uwarunkowane naszym stosunkiem do Niego. Absolutnie i bezwzględnie, aż do końca świata słońce Jego będzie oświetlać złych i dobrych.

Lecz nam nie podoba się taki świat. Mówimy, że jest niesprawiedliwy, bo zło istnieje i nie jest karane. Tak mówimy i można to zrozumieć. Ale właśnie taka konstrukcja świata jest wyrazem Bożej Istoty. Obowiązuje tu ład wyższy niż naturalny, ład nadprzyrodzony, bieg­nący dokładnie w poprzek naszego intelektu, naszej emocjonalności – za oko nie oko ale serce. Bezwarunkowa akceptacja osoby ludzkiej, pluralizm, nawet za cenę bólu i niszczenia dzieł Bożych. Nie ma odwetu za zło i nie będzie pomszczona żadna krew, poczynając od krwi nienarodzo­nych, aż po krew Bożego Syna. Bóg nie gwałci skażonego świata, ale poddaje się jego cierpieniu. Ale dlaczego, dlaczego?

On panuje nad światem, lecz berło, które widzimy, to trzcina, a korona - to cierń. On wie, na co może pozwolić i przede wszystkim pozwala godzić w siebie. Nie oszczędza się, ale wystawia na ślepą, ludzką agresję. Wiemy, że gdy zło narasta, gdy uzbroi się po zęby i przekroczy granicę wszelkiego chamstwa i bezczelności, stajemy wobec niego coraz bardziej bezradni. Argumenty stają się daremne. Pozostaje tylko zacisnąć pięść i... walnąć. Zmiażdżyć, zgnieść, zetrzeć w pył! A jednak On postępuje nie tak. On pozwoli raczej uderzyć siebie. Co prawda zwycięży, ale dopiero po drugiej stronie, tu pozostawiając nam do końca szansę i nadzieję.

Dopiero tam, w Zmartwychwstaniu, okazuje się, że nie ma pięści, ani miecza, ani ciała, by je rozpłatać na śmierć. I wtedy złu pozostaje pustka, bo straciło wszystko i nawet nie może powiesić się z rozpaczy.

Bóg to wie i dlatego na tym świecie nigdy nie uderza, jak Piotr w Ogrójcu, ale do końca świata próbuje docierać do osoby, do jej serca. Ten sposób postępowania Boga przerasta nas, ale spójrzmy w siebie, we własny upór, ambicję, dumę, a przy tym drażliwość i spróbujmy odkryć, że tylko taka postawa Boga stwarza realną szansę prawdziwej, głębokiej przemiany ludzkiego serca.

Chrześcijaństwo nie jest zatem programem dla grup ćwiczących naturalne sprawności moralne. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? (Mt 5,46) Wybitne jednostki potrafią doprowadzić w sobie do wyżyn ład moralny, za co je podziwiamy, choć często nie mają nic wspólnego z Ewangelią. Są dojrzałe, bo realizują program rozwoju - od natury zwierzęcej do ludzkiej. Tymczasem Chrystus umiera, by dać życie ponad naturą i mówi: miłujcie nieprzyja­ciół, dobrze czyńcie tym, którzy wam czynią źle, przebaczajcie i zapominajcie krzywdy czy urazy. Czyńcie tak nie ze względu na własną korzyść, ale wbrew sobie. Taki właśnie jest Ojciec, a wy – też możecie wziąć Ducha Świętego ode mnie i zafascynować się Ojcem. Macie Ojca. To sedno Ewangelii.

Tak wiec miłością jest nie wyrachowane dobro dla przyjaciół, a chrześcijaństwem jest nie ćwiczenie się w takiej miłości. Miłość to dobro bezwarunkowe, jak deszcz nad złymi i dobrymi. Gdzie pojawia się taka miłość, tam mamy nie wyżyny świętości – ale tam dopiero zaczyna się chrześcijaństwo.

Więc jak to spełnić, gdy w kieszeni otwiera się scyzoryk, a krew buzuje w skroniach, na widok tego, co się wokół dzieje. Od czego zacząć, jaki przyjąć punkt wyjścia? Jest taki jeden punkt – Ojciec. W rodzinie jest wiele dzieci. Jedne nie sprawiają kłopotów, inne doprowadzają do białej gorączki, wreszcie niektóre sprawiają, że serce ojca krwawi. Wszystkie jednak są dziećmi i żadne nie może być wyłączone z praw do ojcowskiej dobroci. Tak postępuje Ojciec niebieski i takie wyzwanie staje nieustannie wobec każdego ziemskiego ojca. Bądźcie (...) doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski (Mt 5, 48).

Od czego więc zacznę? Zobaczę, że to jest rzeczywiście wyzwanie, że to nie wymysł obłudnych kaznodziejów, że stoi przede mną nie byle kto – Stwórca Wszechświata, mój osobisty Ojciec. I dalej zobaczę pokornie, że niczego z tego gorącego wyzwania nie spełniam. Chętnie to uznam. Miłość Ojca leży na ulicy i marnuje się, a ja prowadzę handel: dobrym pieniądzem za dobry towar, złym – za towar zły.

No dobrze. Ale ja przecież nigdy tego nie osiągnę! Właśnie! Muszę zauważyć, że nigdy tego sam nie osiągnę.

Więc co mam czynić? Gorąco, z wielką determinacją będę błagać o to bym zdołał przyjąć Ducha Świętego. A wtedy z Nim będzie to możliwe, bo u Boga wszystko jest możliwe (Mk 10, 27).
                                                                                                                               Diakon Jan





Skarb i serce


 W kolejnym etapie refleksji nad Chrystusowym Kazaniem na Górze zwracamy dziś uwagę na ludzką, wewnętrzną wolność. Jest to temat trudny, nie w sensie tym, żebyśmy nie mogli zrozumieć, na czym polega wolność, przeciwnie - rzecz wydaje się nam raczej znajoma, ale trudny pod względem praktycznym – nie bardzo widzimy i nie chcemy zobaczyć w sobie braku wewnętrznej wolności, spowodowanego nadmiernym przywiązaniem do wielu rzeczy i spraw, które powoduje nasze uzależnienie. A człowiek wolny nie powinien być uzależniony, ale swoje decyzje podejmować naprawdę samodzielnie – w wewnętrznej wolności.
Dziś powiemy o najpowszechniejszym i najbardziej podstawowym z uzależnień, o jakim mówi Chrystus w Kazaniu na Górze, o uzależnieniu od dóbr tego świata.
Ewangelia mówi do serca. W Biblii serce to osobowe centrum człowieka, decydujące o tym, kim jesteśmy, jakie mamy przywiązania i jak żyjemy, to duchowy ośrodek, który jest siedzibą woli i podejmuje decyzje. Otóż okazuje się, że ten ośrodek, mimo że jesteśmy osobami stworzonymi na obraz Boży, jest w nas osłabiony i dopóki nie zostanie oczyszczony i umocniony przez Boga, nie trzyma się twardo środka, ale ulega wielorakim naciskom i chwieje się na lewo i prawo, niby wierzba na wietrze.

Jednym z czynników, które wywierają nacisk na nasze serca są dobra tego świata. Gdy gromadzę je, stale o nich myślę i nimi się otaczam, dobra te stają się dla mnie coraz ważniejsze, silnie przeżywam ich posiadanie. Wówczas moje serce powoli się od nich uzależnia, jak od papierosów, które systematycznie palę, albo słodyczy, po które często sięgam. Pojawia się we mnie nadmierne przywiązanie, prowadzące powoli do zniewolenia. Najpierw wydaje mi się, że niewiele mi potrzeba, ot tych kilka rzeczy... Potem zaczynam myśleć, że jestem pokrzywdzony przez los, nieszczęśliwy i mam tak niewiele radości, że na tych parę przyjemności mogę sobie pozwolić. Wkrótce bez wielu rzeczy nie mogę się już obejść.

Pośród szarzyzny życia i ciężaru obowiązków dorabianie się, nieustanne urządzanie domu, dogadzanie sobie w jedzeniu i wygodzie, szerokie życie towarzyskie – słowem wszelkie dobra tego świata - zaczynam postrzegać jako skuteczną pociechę w obliczu trudów i cierpień, jako rzecz, dla której bardziej warto podejmować wysiłek, niż dla innych, mniej namacalnych spraw. Stopniowo te inne sprawy zaczynają się wyda­wać coraz bardziej dalekie, a osiągnięcie satysfakcji przez pracę i odpowiedni standard życia – staje się łatwym, bliskim sercu konkretem, bo dającym wymierny efekt.

Im mniej zwracam uwagę na potrzeby wyższe - swoje i innych, tym prędzej nabieram przekonania, że pracując dla pieniędzy także dobrze służę innym. Zmienia się moja mentalność, zmienia się moje serce. Mniej tęskni za ludźmi, miłością, wartościami duchowymi, a więcej za zimną rzeczywistością tego świata. On staje się najważniejszy.

     To, jakim stało się moje serce, zaczyna odtąd decydować o tym jak kładę akcenty w moim życiu: co uważam za ważne, co gromadzę, czym się otaczam i jak żyję. Coraz bardziej widzę, że jestem człowiekiem ziemi, tylko ziemi i nie pragnę się od niej oderwać nawet na milimetr. Bo odrywanie się nie tylko nic mi nie daje, ale nawet demobilizuje w walce o dobra materialne, jedyne, które zdają się dawać mi solidne oparcie.

Gdy dochodzę to tego etapu, znaczy, że uległa już zachwianiu moja wiara – przestaję widzieć, jak połowicznym oparciem jest świat i co jest prawdziwym oparciem. Czy mogę stać się szczęśliwy tylko przez rzeczy tego świata? I kim jestem? Czy tylko wytworem biologii, czy też jest we mnie świętość rodem nie stąd.

Chrystus mówi: Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. (Mt 6:19-21)

Istotą tego wezwania jest zachęta, by stać na straży swojego serca, pilnować go, by nie uległo zmaterializowaniu, uzależnieniu od dóbr tego świata. Trzeba być w tym celu uważnym, bo zgodnie z przysłowiem „gdy wejdziesz między wrony...”, nasze serce otoczone plejadą łatwo dostępnych i kolorowo reklamowanych dóbr, tak łatwo ulega presji konformizmu. 

Przestajemy widzieć, że większość produktów, tak masowo oferowanych, w istocie nie jest mi potrzebna do szczęścia, a nawet przeszkadza mojemu sercu. Nieszczęściem dzisiejszego systemu ekonomicz­nego, przy wszystkich jego pozytywach – wydajności, dobrej organizacji, jest to, że jego motorem jest konsumpcja. Jeśli ludzie dużo kupują, zakupy nakręcają koniunkturę i przyczyniają się do powsta­wania nowych miejsc pracy. Jednak, jeśli ludzie dużo kupują i mają rozbudzony apetyt na wszelkie dobra materialne, prowadzi to do ich wewnętrznej, duchowej, moralnej degradacji, co na dłuższą metę jest to zabójcze dla społeczeństwa.

Oczywiście człowiek potrafi się temu wszystkiemu oprzeć, ograniczyć posiadanie, a wtedy z konfrontacji z dobrami tego świata wychodzi mocniejszy, wolny od chęci dogadzania sobie, szukania tylko przyjemności. Wtedy widzi, że nawet, jeśli posiada dużo, najlepszym użytkiem, jaki może z tego zrobić, będzie wspomaganie innych, obracanie dóbr materialnych w dobro duchowe. Nie będzie otaczać się luksusem, bo to nie służy niczemu. Jeżeli ma duże zyski, będzie tak inwestować, by dać pracę bezrobotnym. Taki człowiek posiada wiele, a jednak jest bezinteresowny, ponieważ nie jest zniewolony swoimi dobrami – jest wewnętrznie wolny. A być wolnym to wielka sztuka, o którą właśnie nam tu chodzi.

Pułapką, przez którą wpadam w uzależnienia i zniewolenie serca, jest poczucie, że w życiu wszystko zależy ode mnie. Świat nie gwarantuje mi bezpieczeństwa, potrzebuję zasobnego konta banko­wego, ubezpieczenia, zabezpieczenia, wysoko ustosunkowanych przyjaciół, dobrej pracy, wykształcenia, bo to stanowi podstawę mojego życia. Bóg oczekuje ode mnie współpracy, troski o świat, ale lęk jakoby nikt prócz mnie o świat się nie troszczył i przekonanie, że wszystko zależy tylko ode mnie, a nawet lepiej, żeby Bóg się mi wtrącał, to przestaje być troską o życie, a zamienia w działanie na szkodę światu, ludziom i sobie.

Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? (...) Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. (Mt 6:25-32)

Nam się zdaje, że walczymy o życie, a my zabiegamy tylko o różne „rzeczy”. Każda z nich może pomóc mojemu życiu, albo zaszkodzić. Mnie potrzeba znacznie więcej, niż tylko ich. Nie trzymam bowiem swego życia w ręku, panuję nad nim tylko częściowo. Natomiast fundamentem mojego życia jest zjednoczenie z Bogiem. On jest Ojcem i zależy Mu na mnie. On panuje nad tym, co mnie wymyka się z rąk. Dlatego nie rezygnując z własnego wysiłku, troskę o życie trzeba zaczynać od całkowitego zdania się na Boga. Jego staranie o mnie jest dosłownie wypisane na każdej cząstce tego świata.

A jednak mam wielkie trudności z odkryciem w Bogu najbezpieczniejszej przystani. Dopiero musi się dokonać odkrycie Jego bliskości i przeżycie więzi z Nim. Jestem naprawdę pod  płaszczem Jego czułej opieki i to bez względu na własną przyjazną lub wrogą wobec Niego postawę. Doświadczenie przebywania w domu Ojca powoduje, że człowiek potrafi zdystansować swe serce od dóbr świata, zauważyć, że w porównaniu ze zjednoczeniem z Bogiem mają one marginesowe znaczenie i naprawdę nie trzeba się nimi przejmować. Jest to pokój serca znany świętym, którzy potrzebują tak niewiele. Umieją cierpieć biedę, umieją i obfitować. (Flp 4,12)

Czego więc mi potrzeba, jeśli nie gorącego wołania o siłę zaufania, że nikt, kto na pierwszym miejscu postawi Królestwo Ojca, nie zawiedzie się. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6,33) To szatan walczy, by moje serce odciągać od tej pewności, dlatego kusi, pociągając do innych rzeczy, wmawia, że postawienie Boga na pierwszym miejscu, nie pieniędzy, wygody, znaczenia jest głupie i nieżyciowe. Dopóki, nie przekonam się, że tak nie jest, moje serce stale będzie wpadało w pułapki różnych skarbów tego świata.

                                                    

Diakon Jan









Skarb








Serce. W Biblii serce to osobowe centrum człowieka, decydujące o tym, kim jesteśmy, jakie mamy przywiązania i jak żyjemy; to duchowy ośrodek, który podejmuje decyzje i jest siedzibą woli. Ten to właśnie ośrodek w nas, osobach stworzonych na podobieństwo Boże, jest osłabiony i dopóki nie zostanie oczyszczony, nie trzyma się twardo środka, ale ulega wielorakim naciskom, chwiejąc się na lewo i prawo, niby drzewo na wietrze. 



Jednym z czynników, które wywierają nacisk na nasze serca są dobra tego świata. Gdy je uparcie gromadzimy i stale o nich myślimy, staja się dla nas coraz ważniejsze i coraz silniej przeżywamy ich posiadanie. Wówczas nasze serca stopniowo się od nich uzależniają, jak od papierosów, które systematycznie palimy, lub słodyczy, po które często sięgamy. Pojawia się przywiązanie, powodujące nasze zniewolenie.








Zmiana mentalności. Najpierw zdaje się nam, że mamy tylko to, co niezbędne. Potem dochodzimy do przekonania, że brak nam wciąż wielu rzeczy. Dążymy więc do ich zdobycia. Radość sprawia nie samo posiadanie, ale proces zdobywania. Coraz bardziej lubimy tę radość i to bogacenie się. Myślimy, że niewiele mamy innych radości, a ta jest tak w zasięgu ręki. Możemy ją mieć, gdy się postaramy. Po pewnym czasie okazuje się, że posiadanie wymaga coraz większego zaangażowania, rzec można walki: ciąży nam, nawet sprawia zawód, ale już nie można się wycofać. Za dużo by się straciło. Zresztą walka ta sprawia satysfakcję. Stopniowo przyćmiewa wszystkie inne radości. Wydaje się, że warto się dla niej poświęcić, bo „kasa” rozwiązuje wiele problemów. Co prawda wielu też nie rozwiązuje, ale to, czego nie rozwiązuje, łatwo spycha się na margines. Im mniej zwracamy uwagę na potrzeby subtelniejszej natury, tym szybciej dochodzimy do przekonania, że wszystkie potrzeby najskuteczniej realizuje się za pomocą dóbr materialnych. 




Tak zmienia się nasze serce. Coraz mniej tęskni za ludźmi, ich dobrem, miłością, bogactwem życia wewnętrznego, wartościami duchowymi, Bogiem, a coraz więcej za sprawami świata. On staje się najważniejszy. To serce decyduje o tym, jak kładziemy akcenty w naszym życiu: co uważamy za ważne, co gromadzimy, czym się otaczamy i jak żyjemy. Coraz bardziej widzimy, że jesteśmy ludźmi ziemi, tylko ziemi i nie pragniemy się od niej oderwać nawet na milimetr. Bo przecież oderwanie się nie tylko „nic nie daje”, ale nawet demobilizuje w walce o dobra materialne: jedyne, które dają w życiu solidne oparcie.




Gdy tak zaczynam myśleć, znaczy to, że uległa zniszczeniu już także moja wiara – przestaję widzieć, jak połowicznym oparciem jest świat i co może być prawdziwym funda­mentem. Bo zaczyna mi się wydawać, że staję się szczęśliwy tylko przez rzeczy tego świata. Więc zaczynam sobie zadawać pytania: kim jestem, czy nie tylko wytworem biologii? Wątpię w to, że powinno istnieć coś więcej. Nawet lepiej, żeby nie istniało, bo trzeba by żyć i myśleć kompletnie inaczej. 








Bronić swego serca. Dlatego Chrystus mówi: Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. (Mt 6,19-21) 




Istotą tego wezwania jest zachęta, by stać na straży swojego serca, pilnować go, by nie uległo zmaterializowaniu, uzależnieniu od dóbr świata. Trzeba być uważnym, bo nasze serce otoczone plejadą łatwo dostępnych i kolorowo reklamowanych dóbr, łatwo ulega pokusie konformizmu. Przestajemy widzieć, że większość produktów, tak masowo ofero­wanych, w istocie nie jest nam do niczego potrzebna, a nawet przeszkadza naszemu sercu. Nieszczęściem najpowszechniejszego w świecie systemu ekonomicz­nego, przy wszystkich jego pozytywach – wydajności, dobrej organizacji, jest to, że jego motorem jest konsumpcja. Jeśli ludzie dużo kupują, zakupy nakręcają koniunkturę i przyczyniają się do powsta­wania nowych miejsc pracy. Jednak, jeśli ludzie dużo kupują i mają rozbudzony apetyt na wszelkie dobra materialne, prowadzi to do ich osłabienia i zniewolenia, do wewnętrznej, duchowej, moralnej degradacji, co na dłuższą metę jest to zabójcze dla społeczeństwa. 








Wszystko zależy ode mnie.  Pułapką, przez którą wpadam w uzależnienia i zniewolenia serca, jest poczucie, że w życiu wszystko zależy ode mnie, od moich pieniędzy. Świat nie gwarantuje mi bezpieczeństwa, więc potrzebuję zasobnego konta banko­wego, ubezpieczenia, zabezpieczenia, wysoko ustosunkowanych przyjaciół, dobrej pracy, wykształcenia, bo to stanowi podstawę życia. Zaczynam tak myśleć, gdy tracę z oczu, że świat jest w istocie Boży, Bóg nim kieruje, a ode mnie oczekuje współpracy. Mam z Nim pracować i troszczyć się o świat i siebie. Kiedy pojawia się lęk, jakoby nikt oprócz mnie światem się nie zajmował i przekonanie, że wszystko zależy tylko ode mnie, jest to zwątpienie i pokusa. Jeśli ulegnę im, stopniowo będę dochodził coraz mocniej do przekonania, że w świecie sam zrobię wszystko najlepiej, a Bóg nie powinien się wtrącać. Mam swoją naukowo zdobytą wiedzę i wiem jak światem pokierować. Tak zaczyna się moja samowola i nie wiadomo nawet kiedy moja troska o dobro świata zamienia się działanie na jego szkodę - na szkodę ludzi i samego sobie. Bo w istocie jestem za mały, by zmieniać po swojemu ład wprowadzony przez Stwórcę. 




Mnie się wydaje, że walczę o życie, a ja zabiegam tylko o „rzeczy”. Każda z nich może pomóc mojemu życiu, albo mu zaszkodzić. Ja potrzebuję znacznie więcej, niż tylko tych „rzeczy”. Nie trzymam bowiem swego życia w ręku, panuję nad nim tylko częściowo. Natomiast fundamentem mojego życia jest zjednoczenie z Bogiem. On jest Ojcem i zależy Mu na mnie. On panuje na tym, co mi wymyka się z rąk. Dlatego nie rezygnując z własnego wysiłku, troskę o życie warto zaczynać od całkowitego zdania się na Boga. Jego staranie o mnie jest dosłownie wypisane na każdej cząstce tego świata. 




Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? (...) Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. (Mt 6:25-32) 




A jednak mam wielkie trudności z zobaczeniem w Bogu najbezpieczniejszej przystani. Dopiero musi się dokonać odkrycie Jego bliskości i przeżycie więzi z Nim. Jestem naprawdę pod płaszczem Jego czułej opieki i to bez względu na własną przyjazną lub wrogą wobec Niego postawę. Doświadczenie przebywania w domu Ojca powoduje, że człowiek potrafi zdystansować swe serce od dóbr świata, zauważyć, że w porównaniu ze zjednoczeniem z Bogiem mają one marginesowe znaczenie i naprawdę nie trzeba się nimi przejmować. Jest to pokój serca znany świętym, którzy potrzebują tak niewiele. Umieją cierpieć biedę, umieją i obfitować. (Flp 4,12) 




Czego więc mi potrzeba, jeśli nie gorącego wołania o siłę zaufania, że nikt, kto na pierwszym miejscu postawi Królestwo Ojca, nie zawiedzie się. Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6,33) To szatan walczy, by moje serce odciągać od tej pewności. Dlatego kusi, pociągając do innych spraw, wmawia, że postawienie Boga na pierwszym miejscu, nie majątku, wygody, znaczenia na świecie jest głupie i nieżyciowe. Dopóki, nie przekonam się, że to sugestia szatana jest nieżyciowa, moje serce stale będzie wpadało w pułapki różnych pozornych skarbów – skarbów tylko tego świata.


 




Pobożność

Ludzie zadają sobie pytania dotyczące Boga. Szukają Jego obecności lub przeciwnie, stronią od Niego. Jeżeli nie mogą znaleźć w sobie pozytywnego nastawienia, unikają pamięci o Nim i spychają Go do podświadomości, żyjąc w obojętności. Jednak za tą obojętnością kryje się skrywana niechęć. Gdy miara się przebierze, potrafi ona wybuchnąć, niczym magazyn amunicji, jak w scenie finałowej filmu Krzysztofa Kieślowskiego Dekalog I. Koniec końców zawsze zwracamy się do Boga - z przyjaźnią lub wrogością. Bo Bóg to Ktoś, obok kogo nie da się przejść obojętnie. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie.

Nasze wnętrze nie znosi pustki i odnoszenie się do Boga, czyli pobożność, jest w nim postawą naturalną. Pobożność to nasz potencjał, uzdalniający do szukania Boga i oddawania Mu czci. Pobożność to potrzeba, tak jak bezpieczeństwo, życzliwość innych, czy aktywność. Jeden może mieć szczególne do niej predyspozycje, drugi mniejsze, trzeci wreszcie może w sobie ją tłumić. A samo życie może sprzyjać pobożności, ale może też jej przeszkadzać. Jednak wewnętrzna potrzeba Boga powraca i dręczy. Pobożność!

Bywa ona jasna, jak majowy bukiet stawiany Matce Bożej w przydrożnej kapliczce; spokojna jak rytm paciorków różańca, wystukiwany miarowymi kroczkami na kamiennej posadzce kościoła; stała, jak ciepła ławka z której zawsze dobrze widać ulubioną figurkę świętego Antoniego; i pewna jak odgłos dzwonka, po którym zawsze wynurza się z zakrystii pochylony kapłan z codzienną Mszą Świętą.

Tak, pobożność jest piękna, bywa przyjemna, a nawet cudownie słodka. Mogą jej towarzyszyć gorące uczucia i głębokie emocje. Wszystko to może być autentyczne, pochodzić od Boga i być darem łaski. Pobożność to wiele, bardzo wiele, a jednak nie wszystko.

Pobożność to mało, stanowczo za mało, by nazywać się uczniem Chrystusa. Pobożność to nie cel, to nawet nie środek do celu. To tylko jeden ze środków do osiągnięcia tego, co wiedzie do celu. Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. (Mt 7,21).

Celem jest Królestwo Boże – więź zjednoczenia z Nim, środkiem do tego celu pełnienie woli Ojca, a pobożność to tylko jeden ze sposobów utrzymywania siebie w bacznym nasłuchiwaniu tej woli. O więzi z Bogiem decyduje bowiem nastawienie, by brać w siebie wszystko, co promienieje z Boga i z tego budować swoje postępowanie.

Czym jest wola Ojca?
Lękam się, narzekam. Nie wiem, do czego Bóg prowadzi. Życie zdaje się splotem przypadków, a przyszłość zagrożeniem. Tymczasem sedno tkwi w sposobie patrzenia. Jak pouczające jest studiowanie historii, czy genealogii rodzinnej. Widzimy ludzi, którzy rok po roku szarpali się, dokonywali wyborów, co decydowały o ich losie, przeżywali okresy zawieruch, zmartwienia spędzały im sen z powiek, tracili bliskich i wreszcie... umierali. A wtedy wszystko nabierało innego znaczenia. Zaczynało liczyć się tylko to, czy znaleźli, czego tak boleśnie szukali. Patrzymy na nich z góry, trochę jak Bóg i wtedy wszystko nam się rozjaśnia. – Ktoś całe życie pracował, by zaznaczyć się w literaturze, a literatura zapomniała o nim już po kilkunastu latach. Jakaś matka największy wysiłek wkładała, by uchronić dzieci przed każdą bakterią, a zakaźna choroba zmiotła je w ciągu jednej nocy. Opłakiwała je do końca swych dni, aż zobaczyła, że żyją i wszystkie łzy zostały otarte. – Nasi ojcowie szarpali się, by wybrać drogę, my już wiemy, co było w ich życiu ważne.

Możemy sobie wyobrażać, że, jak my na naszych przodków, tak mniej więcej Bóg patrzy na nas. Stoimy w ciemności, na pędzącej przed siebie granicy między tym, co wiadome, a tym co zakryte. Drżymy ze strachu, życie jest pełne niepewności – dla nas, ale nie dla Niego. Bóg ma pełną jasność! On patrzy na nasz labirynt z góry i wie, którędy mogę iść, bym kiedyś nie żałował tego, co obecnie wydaje mi się oszałamiającym sukcesem.

Bóg ma swoją perspektywę i patrzy spokojnie. My jej nie mamy, ale też możemy czuć się zaproszeni do tego, by być spokojni - Jego spokojem. Możemy zdać się na Niego, który rozpina nad nami parasol troskliwości. Patrzy, widzi nasze drogi i kocha nas – bardzo zależy Mu, byśmy ten labirynt przeszli. Czy to nie wystarczy?

Sztuka życia jest sztuką zdania się na Niego. Pewne rzeczy spadają na mnie: jestem chory, nie mam zdolności do nauki... Tego nie mogę zmienić i nie warto z tym walczyć. Po co zaprzeczać oczywistości? Pokój serca zaczyna się wtedy, gdy przystaję na to, co proponuje Bóg. Mogę mieć własne sugestie i pytać, co On o nich sądzi. Wiele z nich On potwierdzi, ale będą też takie, które zdecydowanie odrzuci. I co wtedy? Mogę próbować forsować swoje wbrew Niemu i tak wielokrotnie czynię. Wtedy Bóg boleje nade mną, bo nie wyjdzie mi ten upór na zdrowie. A jednak idzie za mną na pustkowie, gdzie mnie zawiodły moje pomysły i nadal w każdej chwili jest do mojej dyspozycji. Znów proponuje mi ścieżkę wyjścia z impasu, czasem kilka ścieżek do wyboru. Oto jest wola Ojca. Nie ma ona w sobie nic z despotyzmu.

Wola Ojca zatem to po pierwsze moje życie in statu nascendi, z całym wyposażeniem, jakie otrzymałem od Stwórcy. Wizja Boga, który wyznaczył mi cel i dał środki do jego osiągnięcia, ale nie określił szczegółów drogi. Tu zaznaczą się moje decyzje i Jego inspirująca łaska. Podejmowanie decyzji, by najlepiej wykorzystać łaskę, to postępowanie zgodnie z wolą Boga.

Po drugie w woli Ojca nie wyczuwam nic z kierowania, manipulacji. Dotyka mnie tylko poruszająca do głębi ojcowską dobroć. Jego głos brzmi jak pokrzepienie, błyszczy jak mała świetlista plamka na ciemnej podłodze, dzięki której wiem, gdzie postawić nogę. Głos Ojca jest wyrozumiały i serdeczny, ale brzmi zdecydowanie. Jeśli go nie przyjmuję, wkrótce przestaję go słyszeć, a nie znaczy to, że Bóg umilkł. Ludzie uważają, że Bóg coś im narzuca, tymczasem On tylko proponuję, a ja przyjmuję to z radością, bo wiem, że mogę zaufać, przecież nigdy się nie zawiodłem. Tu tkwi tajemnica mocy miłości. Wola Boża jest szczęściem chodzenia po górach w najwspanialszym towarzystwie. Gdy dokonuję własnych wyborów, tracę coś zasadniczego – możliwość chodzenia z Nim.

I tu dochodzimy do trzeciego aspektu woli Ojca. Zasadniczego. Jest nim pragnienie Boga, bym zżył się z Nim, poznał Go i przylgnął do Niego. Takimi dróżkami chce mnie prowadzić po tym świecie, by ten cel został osiągnięty. Jeżeli szukam woli Bożej, nie szukając Boga, niczego nie znajdę, raczej ciągle będę rozdarty i przebywał z dala od szczęścia. Gdy pójdę drogą woli Bożej, znajdę Boga i przeżyję radość wykopania naj­cen­niejszej perły.

Zatem to nie pobożność decyduje o więzi z Bogiem. Nawet nie modlitwa. One tylko uwrażliwiają mnie, ożywiają serce. A w sercu ma się dokonać to, co jest sednem – moje przywiązanie się do Ojca poprzez zasmakowanie w Jego woli.

Przywiązanie do tej woli jest w istocie przywiązaniem do Ojca, któremu można poddać się z bezgranicznym spokojem, jak Chrystus. On wolę Ojca nazywa swoim pokarmem, bo ona decyduje o Jego żywotności, o jakości i sensie jego życia. Nie uwalnia Go od cierpienia, ale przeciwnie uczy tej konieczności. Ale przy całym cierpieniu, to ona obdarowuje Go zmartwychwstaniem.

Pokarmem Chrystusa jest wola Ojca, czyli On sam, głęboka więź z Nim. Można powiedzieć, że Ojciec jest pokarmem Chrystusa tak, jak Chrystus pokarmem naszym. Syn Boży stale karmi się Ojcem, a Ojciec wchodzi w Niego i w Nim mieszka. Dlatego Chrystus zniżył się, by stać się naszym pokarmem, by w ten sposób zamieszkać w nas i wnieść tam mieszkanie Ojca. Tego Ojca, który jest pokarmem wszystkiego, co od Niego pochodzi.

Wielka jest tajemnica woli Ojca!
Diakon Jan 





Rozeznawanie

Mamy wielorakie talenty: siłę rąk, zdolnych dźwigać niemałe ciężary, możliwości intelektu zdolnego przenikać tajniki świata, odporność psychiki, zdolnej wytrzymywać nieludzkie próby i potęgę ducha, który tworzy budzące zachwyt dzieła i jest bezinteresownie kochać i przebaczać. Nazywamy to wielkością człowieka, potęgą ludzkiego ducha albo geniuszem Boga. Jakkolwiek byśmy o człowieku nie mówili i czemu czy komu jego wielkości byśmy nie przypisali, nie mamy wątpliwości, że człowiek to największe dobro w zasięgu naszych oczu.
Całe to wielkie, ludzkie wyposażenie okazuje się jednak niepełne. Słowa Chrystusa: po owocach ich poznacie uświadamiają nam, że trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do oceny wartości różnych dóbr świata. Świat jest piękny, na jego szczycie stoi człowiek, świata gospodarz, a pochwała człowieka i obrona jego praw zdaje się godzić wszystkich, niezależnie od światopoglądu, a jednak owoce działalności człowieka bywają mizerne, a oblicze świata pokrywa się w każdym pokoleniu nowymi rysami, pęknięciami i brudem. Bóg jest hojny, każdego zupełnie bezwarunkowo obsypał wielkimi możliwościami, nie ograniczając mu zakresu korzystania z tego. Sprawił, że słońce wschodzi i zachodzi nad każdym dokładnie tak samo.
Co więcej bogactwo człowieka jest głębsze, niż on sam potrafi to ocenić. Bóg towarzyszy mu, ponieważ człowiek jest Jego dzieckiem, towarzyszy mu do tego stopnia, że czegokolwiek człowiek by nie uczynił, dobra czy zła, posługując się otrzymanymi możliwościami, zawsze tak samo korzysta z Bożego wsparcia, które mu te możliwości dało. Widzę zatem, że Bóg tak mnie ukochał, iż zaryzykował bycie przeze mnie wciąganym w moje małe, płaskie, nieraz brudne sprawy. Bóg dźwiga na sobie ciężar mojego postępowania, cierpi, gdy nie jest ono zgodne z Jego wolą. A jest tak, bo dał mi tyle bez żadnych warunków wstępnych.
Dlatego fakt, że czynię coś z pomocą Bożą i korzystam z mocy Bożej, jest czymś zwyczajnym, rzec można codziennym i nie znaczy wcale, że czynię wtedy to, co powinienem, ani to, co jest najlepsze w danej chwili. Mogę mieć solidne wyposażenie od Boga, z zewnątrz wyglądać na człowieka bez zarzutu, a jednak w istocie mieć tylko tych kilka niepomnożonych talentów, które otrzymałem na początku. Chrystus w Kazaniu na Górze mówi mocno: Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości! (Mt 7,21-23)
Jeżeli nie damy Chrystusowi się poznać, a w Biblii poznać to znaczy zbliżyć się, przylgnąć, zawiązać intymną więź, podobną do małżeńskiej, to Chrystus powie: Nigdy was nie znałem, bo i nie związaliśmy się z Nim, miał nas w ręku zaledwie „przez chwilę”, gdy tchnął w nas swoją iskrę w chwili stworzenia. Gdy nie znam Pana, wszystko, co posiadam, czym żyję może się okazać w znacznym stopniu dziełem złego ducha. Wtedy rozminę się z Bogiem, bo nie zabiegałem o Niego, nie o Niego, a o siebie - własną pobożność. Możemy czynić rzeczy wielkie – charyzmatyczne: nauczać w imię Boga, Jego mocą zwalczać złe duchy, uzdrawiać, budować cywilizację, być świetnymi uczonymi, mistrzami, rodzicami..., a mimo tego minąć się z Bogiem, ponieważ nie wypełnialiśmy Jego woli. To, co czyniliśmy, nie płynęło z miłości ani do Niego ani do kogokolwiek, poza sobą.
Chodzi zatem nie o nadzwyczajności, wspaniałe efekty, choć czasem i to może wystąpić, ale nigdy nie będzie sednem. Sednem jest bowiem to, co pokazuje Bóg, On wie, co jest szczególnie odpowiednie dla mnie, co przyniesie największe owoce. I to mi podpowiada. Gdy za Nim idę, jestem zadziwiony, jak nieopisane, subtelne szczęście daje wędrowanie drogą, przy boku Najbliższego z bliskich i Najświętszego ze świętych.
Wielu pyta, czym jest wola Boża i jak ją odczytać. Aby zrozumieć najpierw, czym ona jest, trzeba zauważyć, że Bóg to Istotą o niezgłębionej mądrości. Dlatego obcowanie z Nim jest dla mnie najcenniejsze, jak z ojcem dla syna, z mistrzem dla ucznia. Wola Boża to tyle, co nieustanna obecność i pomoc. Aby ją dostrzegać i rozumieć, trzeba zacząć dostrzegać Boga i rozumieć Go jako Konkret, bliski sercu, jedyny punkt odniesienia i porządek przestrzeni mojego życia. Innymi słowy, w sensie duchowym, najgłębszym, trzeba sprzedać wszystko, co się ma, spełnić drugie przykazanie - nie mieć innego Boga oprócz Niego. Ale jak to osiągnąć?
Uznać, że tylko słyszenie woli Bożej może być tylko darem i zacząć tego daru szukać. Koniecznie chcieć poznać Ojca. Nie bogatego narzeczonego, najpiękniejszą dziewczynę, czy ustosunkowanego przyjaciela. Nie mądrego doradcę, ale Ojca, który jedyny jest bogaty, piękny, ma najwyższą godność i mądrość. Ma to wszystko w sposób zupełnie nieoczekiwany, inny niż świat, niż ludzie. Jeżeli nie będzie mi na Nim zależało więcej niż na czymkolwiek innym, nie nauczę się rozeznawać wolę Bożą, bo nie nasłuchuję sercem, jak rady ojca, czy szeptu najukochańszej osoby.
Wola Ojca jest najpożywniejszym pokarmem, bo prowadzi do pogłębiającej się jedności z Nim, napełnia wewnętrzny świat świeżością silnego zakorzenienia w domu rodzinnym. Moim pokarmem jest pełnić wolę Ojca – mówi Chrystus, gdy pytają Go, czy nie jest głodny. Wola Boża naprawdę zaspokaja głód - głód życia.
Tylko ona chroni człowieka przed uzależnieniami. Bowiem, gdy stale czynimy to, na co sami tylko mamy ochotę, przywiązujemy się do swoich chęci i wyborów. Gdy zaś przeciwnie, nastawimy życie na słuchanie, pytanie, czego chcesz Ty, co radzisz, to nawet jeśli na razie zdaje się nam, że nic nie słyszymy, już zaczynamy korzystać z Jego woli, bo odrywamy się od siebie, a programem życiowym czynimy inną wolę, przychodzącą w realności życia.
Zobaczmy zatem, jak Bóg daje nam poznać, że ma swoją wolę i że dobre jest dla nas stosowanie się do niej. Aby to zobaczyć, trzeba skupiać się na Nim i pytać, w czym wyraża się Jego wola. To nazywa się rozeznaniem duchowym.
Rozeznając widzimy po pierwsze, że Bóg staje na drodze pragnieniom naszych serc. Wtedy jesteśmy wściekli, że nie możemy postawić na swoim - tak objawia się nasze zniewolenie. Jeżeli umiemy zrezygnować ze swojej woli, dostrzec, że nie jest ona jedyną możliwą, ani najlepszą z możliwych, wówczas dochodzi do głosu wolność mojego serca.
Po drugie Bóg stawia nas w obliczu ciemności. Nie wiemy dokąd zmierza nasze życie, jakie stoją przed nami wyzwania i niebezpieczeństwa. Boimy się, a wtedy nie możemy liczyć na żadne rozeznanie. A jednak to jest chwila ważna. Nic nie widzę, ale spodziewam się, że mogę liczyć na Ojca, że nie stanę wobec prób za trudnych, ani nie pozostanę bez Jego łaski. Przeciwnie będę pielęgnowany i obdarowywany, bo wiem, że Bóg mnie kocha i chce mnie w tym upewnić. Zawierzenie Bogu. Brzmi to tak teoretycznie, ale jest wyjątkowo praktyczne - daje upragnione bezpieczeństwo, pewność dziecka, które zawsze spokojnie wraca do domu.
Po trzecie, w rozeznaniu ważne jest zrozumienie źródła swoich napięć, niepokojów i obaw. Czy rozumieć je jako „pogróżkę” Boga, czy „zemstę” złego ducha. Człowiek, bardziej jest sobą, gdy jest wolny i spokojny. Dlatego Bóg raczej uspakaja człowieka, a szatan straszy. Ważna to zasada, bo większość pobożnych chrześcijan stale daje się wodzić za nos złemu duchowi, przez codzienne zdenerwowania i lęki.
Są jednak wyjątki od tej reguły, gdy chodzi o ugruntowane w nas złe postępowanie, do którego jesteśmy przywiązani. Wówczas Boże pozytywne działanie uwiera i boli, bo przełamuje złe przywiązania. Taki ból nie ominie nikogo. Stanowi doświadczenie rekolekcji, czy dobrej lektury. Gdy Bóg znajduje w nas zło, wystawia je na widok naszego sumienia i zaczyna je wypalać. Można powiedzieć, że im mniej się wtedy bronimy, mniej wypieramy prawdy o sobie, tym krótszy i łagodniejszy przebieg ma czas oczyszczenia.
Wreszcie Słowo, Kościół i koleje mojego losu. Tylko czytać Jego wolę na każdym kroku!

  Diakon Jan



Zasadzeni nad wodą


Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzaka na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną.

Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, skoro przyjdzie upał, bo utrzyma zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców. (Jr 17:5-8)

           

Pomiędzy doświadczeniem świata a Biblią i doś­wiadczeniem naszego życia wewnętrz­nego istnieje głęboki rozdźwięk dotyczący widzenia źródeł ludzkiego życia.

Optyka świata lekceważy ogromny obszar wewnętrznego życia człowieka. Dla niej życie ludzkie jest oderwane od Boga, autonomiczne, co ma decydować o jego większej wartości. Jednak przez to człowiek otrzymuje od świata traktowanie, zrównujące go z innymi bytami, bo nie widać powodu, aby zasługiwał na szczególne wyróżnienie.

Natomiast optyka Boża, ukazana w Biblii, pokazuje, że człowiek nie jest istotą oderwaną, autonomiczną, która żyje sama z siebie, czerpie tylko z własnego potencjału, wynikającego z  przy­na­leż­ności do świata. Przeciwnie Bóg stworzył go podobnym do siebie, jako swoje dziecko, odbicie, Boskiego Syna, Jezusa Chrystusa i przeznaczył go do życia ze Sobą, w więzi opartej na stałym czerpaniu z Jego miłości.

Człowiek jest podobny do rośliny, która powinna rosnąć blisko źródła i stale czerpać wodę swoimi korzeniami. To dopiero, a nie wizja autonomii, jaką oferuje świat, okazuje się nadawać człowiekowi autentyczną wartość i zapewniać ochronę jego ogromnej godności.

Jeśli zatem roślina ma korzenie stale zwrócone ku strumieniowi, nieprzerwane czerpanie z Boga staje się zasadą jej życia, wówczas staje się zdrowa, błyszczy świeżością zieleni, i jest  odporna skwar upału.
Inaczej jest, gdy roślina polega wyłącznie na własnych możliwościach. Często zdaje się jej, że jest syta i niczego nie potrzebuje, że nie musi czerpać wody. Cofa korzenie od swego źródła, ucieka nimi w stronę suchego stepu i wysycha. Staje się zdziczałym, kolącym krzakiem. Zaczyna przypominać kaktus, który swe ograniczone rezerwy wody gromadzi w sobie i broni ich za pomocą ostrych, raniących kolców. Gdy przychodzi szczęście, nie dostrzega go, gdyż jego serce przyzwyczajone do samowys­tar­czal­ności nie umie już przyjmować darów.
Natomiast człowiek, który ma zawsze świadomość swej niewystarczalności i nastawiony jest na stałe wyciąganie korzeni ku źródłu i czerpanie, czerpanie, czerpanie... jest człowiekiem błogosła­wio­nym. Nie obawia się, gdy przychodzi upał zagrożeń, jakie nieuchronnie sprowadza świat, bo wie, że jego źródło jest nie na powierzchni, ale w głębi.
Aby stać się człowiekiem, który stale czerpie ze strumienia, trzeba ten strumień odkryć, a to wymaga tego, bym czuł pragnienie. Nie można być człowiekiem sytym, pochłoniętym poszukiwaniem coraz bardziej wyszukanych dóbr tego świata, żyjącym w poczuciu, że źródło tkwi w pracy, wiedzy, majątku. Człowiek nastawiony przede wszystkim na ten świat i karmiący nim serce, traci wyczucie czym są dobra inne, duchowe, płynące od Boga i nie czuje na nie zapotrzebowania. Przestaje je czerpać. Wydaje mu się bowiem, że poza światem niczego nie potrzebuje, ponieważ, ma zawężone pole odbioru.


Z tego złudzenia samowystarczalności można obudzić się dopiero po latach, w zaniedbaniu wewnętrznym i bezradności, w zapomnieniu ze strony świata, który już nas nie potrzebu­je.

Ubodzy. Aby to się nam nie przytrafiło, potrzebujemy serca wrażliwego na źródło, wyczuwającego, gdzie płynie woda, skupionego na jej poszukiwaniu, ubogiego. Błogosławieni ubodzy, którzy, są wolni od rozkojarzeń, jakie przynosi świat, gdy zasypuje swymi przemijającymi bogactwami i cieszy się, gdy się od nich uzależniamy. 


A On podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże. (Łk 6,20)



Człowiek ubogi to człowiek, który doświadcza w życiu niedostatku dóbr tego świata i często znosi z tego powodu cierpienie. Nie tylko nie jest syty, ale przeciwnie stale odczuwa braki. Taki człowiek ma wielką łaskę. Same warunki w jakich żyje sprawiają, że nie tylko nie może czuć się samowystarczalny, a przeciwnie widzi, iż nie może dać sobie sam rady, iż nikt ani nic prócz Boga nie jest w stanie mu pomóc. Jest to człowiek ubogi.

Chrystus pokazuje, że ubodzy są błogosławieni, ponieważ łatwiej im widzieć swoją niewystarczalność i utrzymywać swoje duchowe korzenie wyciągnięte ku strumieniowi. Ubodzy są głodni i szukają zaspokojenia, a że świat ich odrzuca, tym łatwiej całą swą nadzieję pokładają w Bogu.

Ubodzy są więc w łonie Ludu Bożego znakiem szczególnej ludzkiej wrażliwości na Królestwo Boże. Należą do nich ludzie posiadający mało dóbr materialnych, a także dotknięci trudnymi doświadczeniami natury fizycznej czy duchowej, niepełnosprawni, chorzy, samotni, bezdomni. Stanowią oni pytanie skierowane do całego Ludu Bożego: w czym tkwi sens ludzkiego życia. Jeżeli jest nim dobro tego świata, to, co pozostaje do zaoferowania ludziom ubogim, jaka jest wartość ich życia, skoro dóbr tych są pozbawieni? Co mówi o naturze człowieka i jego powołaniu znak życia osób wyniszczonych ubóstwem dla Chrystusa, takich  jak na przykład Marta Robin? A jeśli jest nim picie ze źródła nie z tego świata, to ludzie ubodzy mogą mieć wszystko!

Kościół, wzorem Chrystusa, od początku wykazywał szczególną wrażliwość i wielką uwagę poświęcał wszystkim ubogim, których świat odsyła na margines. Czynił tak, ponieważ wiedział, że oni to odsłaniają nadrzędne znaczenie w życiu człowieka dóbr duchowych, które w ubogich nie są przysłonięte żadnym złudnym bogactwem. Ubodzy są bardziej przezroczyści, widać w nich serce, szarpaninę ze złem i miłość. Prawdziwiej głoszą oni tę miłość życiem, bez słów pokazują nadrzędną wartość rzeczywistości duchowych i wołają o ich zauważenie. Ubodzy są znakiem tego, co tkwi w człowieku głębiej i łatwiej ulega zamazaniu przez świat.


Jeżeli człowiek nie dba o dobra wewnętrzne, a poprzestaje na zewnętrznej sytości, z czasem znajduje się w sytuacji stokroć gorszego głodu, głodu ducha. Kto natomiast jest ubogi, nie ma dóbr tego świata lub ich posiadanie nie przeszkadza mu stale odczuwać duchowego niedosytu Boga i widzieć, że żadne dobra tego świata nie zaspakajają. Kto tak odczuwa, ten będzie gorliwie dbał, by przede wszystkim kierować swoje korzenie ku źródłu miłości. Taki człowiek nigdy nie zazna głodu serca.
Diakon Jan



Błogosławieni

Kazanie na Górze rozpoczynają słowa, o których w ciągu dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa powiedziano bodaj najwięcej. Ludzie wciąż na nowo podejmują nad nimi refleksję, błogosławieństwa budzą podziw, ale pozostają bez szerszego echa. Gdyby ludzie wiedzieli, jak bardzo czynią one życie człowieka szczęśliwym, garnęli by się do nich tłumnie. Jednak tak się nie dzieje. Dlaczego? Chyba dlatego, że, aby zasmakować szczęścia, nie wystarczy rozważać błogosławieństwa. Błogosławiony staje się ten, kto podporządkowuje im swoje życie. A jest to nad wyraz trudne, bo duch tego tekstu jest zupełnie inny, niż ten, który panuje wokół nas i w nas. I tak było w każdych czasach.
Cokolwiek by napisać o Błogosławieństwach, jakkolwiek by je rozważać, zawsze stajemy w poczuciu bezradności. Tych osiem zdań, niegdyś ustnie głoszonych rzeszom prostych ludzi, wypowiedzianych w sposób bezpośredni i łatwy do zapamiętania, okazuje się czymś zadziwiającym: staje całkowicie w poprzek pragnieniom i dążeniom ludzi wszech czasów. Słowa Chrystusa z mocą i przekonaniem ogłaszają, jak jest skonstruowany człowiek, jaka postawa życiowa zapewnia mu wewnętrzny porządek, wpuszcza w jego życie jakąś zdecydowaną jasność, co czyni go rzeczywiście szczęśliwym, błogosławionym przez Boga, wbrew złudnemu szczęściu kolorowego świata.
Błogosławieństwo, a więc szczęście, jest darem Boga, ale zależy ono od tego, co człowiek nosi w swoim wnętrzu. Błogosławiony jest człowiek, którego charakteryzują dwie, zasadnicze postawy: ubóstwo duchowe i pokora. One są kluczem do błogosławieństwa. Chcę skupić się właśnie na tych dwóch, aby choć trochę zbliżyć się do ducha Ewangelii.
Uczcie się ode mnie – mówi Chrystus – bo jestem cichy i pokorny sercem. Czym jest pokora serca. Pokora to wiara, to doświadczenie duchowe, to pewność, że wszystko, co we mnie wartościowe, przychodzi do mnie tylko jako dar od Boga. Przeciwnie, wszystko, co mam z siebie i ze świata, to rzecz piękna, ale mała w porównaniu z tamtą. Inna sprawa, że niczego nie mam tylko od siebie i od świata, wszystko to najpierw też pochodzi od Boga. Są w naszym życiu dobra małe, duże i największe. Małe dobra, kupione za kilkadziesiąt srebrników, obracają się w wielkie zło. Duże dary Boże człowiek sam wypracowuje współpracując z Bogiem na tym świecie. Ale największe dobra daje nam Bóg w osobistym spotkaniu: wszyscy jesteście moimi dziećmi, nosicie w sercach moją osobistą obecność, obecność ta dochodzi do szczytu w sakramentach, które daję Ludowi Bożemu, dokonuję w was oczyszczenia i wewnętrznej przemiany, dotykam was nieraz autentycznym spotkaniem ze Sobą, jestem przy was Opatrznością, która spełnienia pragnienia, jakie wyrażacie w modlitwie, daję wam dar harmonii w rodzinie, dobrych dzieci, zdrowej atmosfery w pracy... Daję wam je osobiście, Ja wasz Ojciec.
To pokora pozwala mi widzieć za tym wszystkim Jego, widzieć oczywistość w tym, co dla tak wielu leży poza zasięgiem możliwości pojęcia. Człowiek pokorny nie zastanawia się nad sobą, czy jest dobry, czy raczej zły, nie wynosi się ponad innych, ale i nie poniża. Nie neguje w sobie dobra. Człowiek pokorny nie zajmuje się sobą nadmiernie. Widzi i wie, że Bóg jest mu w naturalny sposób potrzebny, aby czerpać od Niego wszystko. Widzi w swoim życiu największą rolę dla Boga i robi miejsce, aby Bóg tę rolę mógł bez przeszkód spełniać.
Pokorny jest nastawiony na szukanie i czerpanie mocy Bożej. On wie, że tej mocy nikt ani nic nie jest mu w stanie zastąpić, ani jego własna zapobiegliwość, ani żadne pieniądze, ani poważanie w oczach świata. Człowiek pokorny funkcjonuje jak telefon komórkowy, stale zgłaszający centrali swoją gotowość odbioru i czekający stale na rozmowy przychodzące. Pokora nie jest słabością. Ona jest mądrością. Ciągłe szukanie uczy, kształtuje i rozwija.
Pokorny nie wynosi się nad nikogo, bo wie, że, tak jak i tamten, wszystko od Boga otrzymał i cieszy się, że Bóg tak hojnie wszystkich w swej dobroci obdziela. Człowiek pokorny broni się przed kompleksami, bo wie, że wszystko ma, niczego mu nie brakuje, bo wszystko otrzymał od Ojca, który nikogo nie zaniedbuje, ale daje wszystko, co jest potrzebne w aktualnej chwili życia. Dlatego pokora daje człowiekowi świętą równowagę, pozwala z nikim nie walczyć, niczego nie musieć posiadać, a wszystko co potrzeba mieć. Jest ona centrum przedziwnej tajemnicy pokoju serca cichego, nie prącego do przodu serca, spokojnego świadomością, że jest absolutnie bezpieczne, bo za nim stoi największe mocarstwo w kosmosie, najpiękniejsza, jaśniejąca wszystkimi barwami tęczy i pachnąca wszelkimi aromatami rajskiego ogrodu ojczyzna.
Błogosławieni ubodzy w duchu. Czym jest ubóstwo duchowe? Jego sednem jest odkrycie w sobie hierarchii pomiędzy sprawami tego świata i znajdującymi się poza tym światem. Ubodzy w duchu, potrafią odkryć, że człowiek staje się szczęśliwszy, gdy na pierwszym miejscu w hierarchii ustawi dobra nie należące do tego świata, a więc Boga, wartości moralne, potrzeby ludzkie i życie duchowe. Dopiero na drugim miejscu umieszczają oni dobra tego świata: wartości materialne, intelektualne, cywilizacyjne i widzą w nich rzeczy służebne wobec tamtych. Taka postawa wymaga szczególnej optyki, duchowej bystrości i mądrości. Nie bierze się ona z biologii ani psychiki, czy emocjonalności, nie wynika też bynajmniej wprost z intelektu, nie jest więc w nas czymś naturalnym.
Przeciwnie, wymaga ona samozaparcia: opierania się temu, co w nas napiera na naszą wolę i dystansu do tego wszystkiego, co nas otacza, by nie brać tego nad miarę serio i zobaczyć, co rozgrywa się poza tym światem - głębiej. Niektórzy widzą i cenią bogactwo i piękno tego, co dzieje się poza światem, jednak wielu, niestety większość z nas, zwyczajnie tego nie widzi. Przeszkadza nam sposób w jaki uczestniczymy w tym świecie: pełen emocji, lęków, żywiołowych pragnień. W tamtym świecie jest siła, która bez trudu wygrywa ze światem tym, ale wygrywa dopiero wtedy, gdy człowiek widzi, jak ten świat go uwodzi swoim powabem, a potem porzuca, jak kochanek kochankę. Wszyscy tego rodzaju zawodów na tym świecie doznajemy i teoretycznie jesteśmy na to przygotowani, a jednak nie potrafimy oprzeć się miłemu ciepłu przyjemności, wygody i spokoju.
Co robić, aby odkrywać, tamten świat, widzieć, że daje on o wiele mocniejsze i pewniejsze usatysfakcjonowanie? Droga wiedzie przez poddanie się działaniu promieniowania tamtego świata, nauczenie się smaku darów Bożych, pozwolenie, by one pociągnęły nas swoim pięknem. Wtedy ten świat będzie dla nas relatywnie coraz mniej atrakcyjny, może nawet stracić całą swoją atrakcyjność.
Pieniądze szczęścia nie dają – mówi ten, kto przeżył szczęście większe. Ale ci, co nie przeżyli, śmieją się i walczą na śmierć i życie o pozycję na tym świecie. Zatem przeżyć coś więcej, dać się dotknąć przez cień, jaki na ten świat rzucają wyniosłe drzewa sięgające wysoko w tamten świat, zobaczyć Boga i zachwycić się Nim, przylgnąć do Niego na życie i śmierć. Nie znika wtedy zło ani w nas, ani wokół nas, ale poznajemy serce Dobrego Pasterza, jego silne ramiona wydobywające nas z bezdroży. Kto chodząc wraz z innymi po tym świecie, należy po części już do świata tamtego, trwając w głębokiej więzi z Ukochanym, temu niezrozumiałe wydaje się spędzanie życia na przyjemnościach, gromadzeniu bogactw, zabieganiu o karierę. Dla takich drobnych przyjemnostek, stracić z oczu osobowość Chrystusa, pominąć to ile wycierpiał, aby być w bliskości ze mną, nie spróbować smaku tej miłości, innego, niż jakikolwiek smak na ziemi, nie przyjąć najwspanialszych darów, jakie istnieją, nie przeżyć szczęścia dzieci w domu najdoskonalszego z ojców.
Dla wielu dobrobyt potrafi zastąpić przyjaźń, związek z kimś, miłość, ponieważ tych duchowych dóbr uczyli się od marnych nauczycieli: nie mieli udanych związków rodzinnych, prawdziwych przyjaciół, udanego małżeństwa, a nade wszystko nie mieli jeszcze szczęścia poznać, jak zupełnie inny, jakościowo inny, jest związek z Bogiem. Ale nie jest za późno! Póki jakaś myśl, refleksja, kołacze się w naszej głowie, jest czas, by pozwolić się kochać, by uwierzyć w wartość postawienia wszystkiego na jedną kartę, na duchowe ubóstwo. Zechcieć tego ubóstwa, dążyć niego i stać się ubogim. W duchu!
Diakon Jan



 










Błogosławieni miłosierni

W moim życiu mam zasadniczo dwa zadania. Po pierwsze nawiązanie więzi z Bogiem. Czynię to wprost - przez współpracę z darami Bożymi i pośrednio - przez zajmowanie się rzeczywistością ziemską. Drugie zadanie to przeciwstawianie się złu, które tej więzi z Bogiem przeszkadza i tę rzeczywistość ziemską dezorganizuje. Zadania owe różnią się, ale ogólnie nie są czymś odrębnym, choć tak właśnie bywają traktowane. Sposób w jaki postrzegam ich wzajemny związek ma zasadniczy wpływ na moją duchowość - ile uwagi mogę poświęcać Bogu, a ile energii mam wkładać w walkę z własną grzesznością?
Z kwestią grzechu mam poważny problem. Odczuwam wartościowanie czynów jako potężny nacisk na wolność, dlatego wielu, by doznać ulgi, dokonuje zasadniczego cięcia i odrzuca wartościowanie. Jeżeli potrafią to zrobić, a mają w tym potężne lobby światowych sprzymierzeńców, poszerzają swoje sumienie i mogą żyć spokojnie przez pewien czas. Na przeciwległym biegunie są tacy, którzy nie tylko traktują serio wartości moralne, nie tylko są rygorystami w tym względzie, ale czynią z walki z grzechem główne zadanie swojego życia wewnętrznego. Mają grzech w centrum pola widzenia, a ich formacja nabiera charakteru negatywnego – jej celem staje się zwalczanie zła, a mniejsze grzeszenie oznacza postęp w kierunku świętości. Są duszpasterze, którzy wyznaczają walce z grzechem centralne miejsce w formacji duchowej. Każą koncentrować się na świadomości własnej grzeszności i większość wysiłku wkładać w rozpamiętywanie swej moralnej nędzy, jako drogi duchowego postępu. Muszę przyznać, że tego rodzaju duchowość od początku wzbudzała mój opór. Chce rozważyć bliżej te sprawy.
Zajmowanie się oczyszczeniem serca stwarza niebezpieczeństwo, że zajmuję się wyłącznie sobą, albo w aspekcie negatywnym - jaki to jestem zły, albo pozytywnym – ile dobra wypracowałem. W obu wypadkach poruszam się w zaklętym kręgu samego siebie. Matka Boża w Medjugorie powiedziała: Wystarczy potraktować grzech dostatecznie poważnie, aby dalej się nim nie zajmować. Potraktować poważnie to dla mnie uznać go i nie mieć złudzeń co do samego siebie, uznać że nie mam dość siły, by samemu sobie z nim poradzić. A dalej się nim nie zajmować to nie roztrząsać grzechu i siebie, a zająć się poznawaniem Boga i rozwijaniem więzi z Nim. Taka postawa powoduje, że moja duchowość rozwija się wokół Boga, a moje grzechy powoli topią w Jego ogniu, na ile On tego chce. Oczywiście, nie oznacza to, że całkowicie rezygnuję z przeciwstawiania się złu oporem własnej dobrej woli, ale że wysiłek woli bardziej kieruję pozytywnie - ku Bogu, niż negatywnie – przeciw grzechowi. W takiej postawie łatwiej przyjmuje się od Boga dary które wypływają z Jego miłosierdzia, a są jedyną mocą zdolną dokonać mego oczyszczenia.
Podstawowym darem oczyszczającym, jaki daje mi Bóg jest dar przebaczenia grzechów. U Boga obowiązuje zasada przebaczania siedemdziesiąt siedem razy, to znaczy jest to cierpliwe przebaczenie krzywdy, jaką mu wyrządziłem, każdorazowo, gdy uświadomię sobie tę krzywdę lub uznam ją, nie widząc jej jeszcze w całości, i gdy spełnię warunek, jaki Bóg stawia – mianowicie abym sam po ten dar przebaczenia się pofatygował (tzn. zwrócił się do szafarza tego daru).
Poruszający jest tekst Izajasza: Szukajcie Pana, gdy się pozwala znaleźć, wzywajcie Go, dopóki jest blisko! Niechaj bezbożny porzuci swą drogę i człowiek nieprawy swoje knowania. Niech się nawróci do Pana, a Ten się nad nim zmiłuje, i do Boga naszego, gdyż hojny jest w przebaczaniu. Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami - wyrocznia Pana. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje - nad waszymi drogami i myśli moje - nad myślami waszymi. (Iz 55,6-9) Bóg góruje nade mną przede wszystkim tym, że jest hojny w przebaczanie, na tym polega jego bliskość. Potrzebuję osobistego doświadczenia, jak wielka jest ta przebaczająca miłość, aby doznać podziwu, jak nadludzko cierpliwy jest Bóg i otwarty na mnie - grzesznika.
To doświadczenie jest tym bardziej osiągalne im mocniej i dramatyczniej ugrzęzłem w bagnie zła. Oczywiście wtedy bardzo trudno jest mi się z tego błota wydostać i często nie zdobywam się na to latami, ale wtedy też paradoksalnie jestem bliżej szansy nawrócenia, bo narasta we mnie obrzydzenie do samego siebie, narasta wokół mnie napięcie konfliktu z dobrem i narasta nade mną miłosierdzie Boże, które sprawia, że jeśli tylko odżegnam się od owego zła, które mnie obrosło i dręczy, natychmiast mam przy sobie szokującą bliskość miłosiernego Boga. Oczywiście chwycenie się tego miłosierdzia wymaga najpierw uznania swojego grzechu, a to jest w takim wypadku bardzo bolesnym upokorzeniem, ale po przejściu tego upokorzenia następuje już pierwsza ulga.
Czym jest Boże przebaczenie, pokazuje to przypowieść o synu marnotrawnym. Początkiem jego i źródłem jest potrzeba Ojca, tęsknota za swoim dzieckiem, fakt że skoro Bóg raz mnie stworzył dla siebie, na swoje podobieństwo, to mimo moich grzechów nie chce mnie stracić. Mimo zła, przez które świadomie odcinam się od Niego, zwiedziony złudzeniem, że bez Niego będzie mi lepiej, Bóg nie chce pozwolić, bym się bez Niego zatracił. Dlatego nigdy nie zrezygnuje z utrzymania więzi ze mną i uporczywie realizuje swój plan zbawienia. Sednem Jego zbawczego działania jest doprowadzenie do miłości i jedności między Nim a mną, mimo mojego w różnym stopniu świadomego, ale jednak świadomego odchodzenia.
Istotą planu Bożego jest z jednej strony prowadzenie mnie do sytuacji, kiedy sam zobaczę, jak jest mi źle i głodno z dala od Niego i sam zdecyduję się wrócić, a z drugiej gorące zapewnienie z strony Boga, dające mi pewność, że gdy wrócę czeka na mnie przebaczenie. Polega ono nie tylko na całkowitym przywróceniu mi godności i szczęścia sprzed stanu grzechu, ale jest nawet czymś więcej - daniem mi wszystkiego, co przeznaczone jest dla Bożego dziecka, mimo że jestem człowiekiem z grzeszną przeszłością. Mój grzech został całkowicie uleczony, a jeżeli pozostał po nim ślad to tylko na podobieństwo ran na ciele Zmartwychwstałego, znaków pokazujących, że choć wszystko zostało przez Boga zgładzone, to jednak coś złego było - byłem grzesznikiem i czystość serca zawdzięczam Jego przebaczeniu i oczyszczeniu.
Obrazem grzesznika i procesu przebaczenia jest Jezus Chrystus w czasie Męki. Wziął On na siebie mój grzech, tak że był wraz ze mną oddalony od Boga, przeżył to boleśnie i modlił się wtedy psalmem grzeszników: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Umarł jako grzesznik z moimi grzechami i doświadczył losu grzesznika po śmierci. Jednak ponieważ zawsze był Synem Bożym, w Zmartwychwstaniu pokonał tę moją grzeszność i to oddalenie. Z moim grzechem na plecach dotarł na powrót blisko Ojca, jako grzesznik z moimi grzechami zdobył tam przebaczenie i oczyszczenie, a tym samym ja zdobyłem przebaczenie i oczyszczenie. To przebaczenie i oczyszczenie bierze się z wniesienia w ten chory świat obecności Boga pokonującej grzech swoim światłem. Od dnia Zmartwychwstania pomiędzy nami obecny jest Bóg, a przez to ciemna czeluść na zewnątrz domu Ojca staje się przedsionkiem Jego domu.
Na ciele Chrystusa pozostają ślady przebaczonych grzechów, naszych grzechów, są to rany, bo grzech jest męczeniem i ranieniem człowieka poza Bogiem, a przebaczenie jest przeniesieniem go z powrotem w pobliże Boga - owieczki na ramionach Dobrego Pasterza. Ponadto oczyszczenie, o którym powiemy później, będzie zaleczeniem ran. Rany znikają, a pozostają cienie, przypominające, gdzie byłem, skąd mnie przyniesiono i gdzie teraz jestem ubrany w nową, synowską szatę. 
Diakon Jan 










Sprawiedliwy i miłosierny


Spra­wiedliwość Boga i Jego miłosierdzie. One to są dw­o­ma filarami, podstawą porządku tkwiącego w rzeczy­wis­toś­ci, któ­ra jak po dwóch szynach toczy się po nich do zba­w­c­z­­e­go ce­lu. Podstawą Twej sp­ra­wiedliwości jest Two­ja potęga, w­sz­e­ch­­wła­­dza Twa sp­ra­wia, że wszystko oszczę­dz­asz (Mdr 12,16). Dziś jest szczególna po­t­rzeba, by prawdę tę rozgłaszać. Bez niej bowiem nie mamy wyjścia z moralnego kryzysu.

Najpierw powiedzmy, czym jest Boża sprawiedliwość? Dzieje zba­wie­nia mó­wią o niej jako o pewnym porządku ustanowionym przez Bo­ga. Sprawiedliwy Bóg w swej potędze jest źródłem zadziwiającego ła­du, któ­ry objawia nam jako prawo moralne. Człowiek zaś, gdy jest sprawiedliwy, czyli zgodnie z tym ładem żyje i jest mu wi­er­ny, jest w nim szczęśliwy. Ta prawidłowość wy­­ni­­ka z kon­s­­trukcji człowieka. Kto nie jest sprawiedliwy, nie stosuje się do Bożej sprawiedliwości, staje się źródłem destrukcji stworzenia. Tak zło moralne rozpoznaje się po owocach, po samoni­sz­czeniu się świata i człowieka. Przy czym zło uczynione przez jed­ną osobę nie pozostaje jej prywatną sprawą, lecz rozlewa się sze­­roko godząc we wszystkich i we wszy­st­­ko.

Stary Testament wie­le mówi o karach jako o wyrazie Bożej spra­­wiedliwości. W świe­tle Nowego Testa­me­n­­tu kara jest jak­by in­tegralną częścią zła, polega na wspólnym ponoszeniu boles­nych następstw, mijania się każdego z nas z zasa­da­mi Bo­­żego po­rządku. Sprawiedliwy Bóg jest oczy­wiś­cie tej kary rzecz­ni­kiem, bo Jego wola ten porządek ustanowiła. Ale grz­e­­sznik skazuje się na karę sam prz­ez fakt grzeszenia, a przy tym spro­­wa­dza cier­pienie także na innych. Sprawiedliwy zaś nie grz­e­sz­ąc cierpi tylko z powo­du zła innych. Stworzeni zatem jako bra­cia, jako bracia też wsp­ól­nie ponosimy skutki naszych grzechów, czy chcemy tego czy nie. Dlatego nikt nie mo­że się usprawiedliwiać, że grzeszy tylko na wła­s­ny rachunek. Jest to niemożliwe z samej zasady konstrukcji świata.

Na przykład zabójstwo. Uderzenie w ofiarę i jej naj­bliż­szych? Owszem. I zadanie im straszliwego bólu. Ale patrząc głębiej i szerzej widać, że ofiara zabójstwa żyje nadal i to w świecie innym, który jest w ręku Boga, zatem jej usunięcie z tego świata nie było para­doksalnie największą tragedią. Większą okazuje się sam czyn sprawcy i czynu tego robaczywe owoce: zwyrodnienie jego samego i eskalacja tego zwyrodnienia na innych. Jak straszne spustoszenie w naszej mentalności uczyniły wielkie ludobójstwa XX wieku, wojny, obozy koncentracyjne, gułagi, zabijanie nienarodzonych. Oswoiliśmy się z tym, że życie ludzkie jest kruche i niewiele warte. Ktoś zaczyna więc myśleć: był człowiek i go nie ma, jak niewiele znaczymy, jak łatwo decydować o naszym życiu, traktować nas jak rzecz. Kimże jest więc człowiek? Rzeczą. Czym są wartości moralne? Złudzeniem. Tym trudniej myśleć inaczej im bardzie oswoimy się i pogodzimy z wszechobecnością grzechu. Jeśli grzech jest powszechny i normalny, człowiek traci poczucie wartości ży­cia, a to rodzi lęk o samego siebie, u wszystkich poczynając od sprawcy grzechu. Warto przyjrzeć się opowiadaniu o Kainie i Ablu w Księdze Rodzaju. Kain zabił Abla, było to pierwsze morderstwo w dziejach i przyszło zabójcy nader łatwo, ale po nim Kain zdał sobie sprawę, że odkąd tego dokonał, odkąd stało się jasne, jak łatwo zabić człowieka, odtąd przede wszystkim on sam, a dalej także wszyscy ludzie, nie są już bezpieczni i nigdy nie będą. Wtedy zwraca się do Boga i prosi o ochronę. I Bóg mu jej nie odmawia. Lęk Kaina i jego dzieci o życie jest wyrazem Bożej sprawiedliwości, a dana im przez Boga ochrona – wyrazem Bożego miłosierdzia. Tak samo dzieje się w sercach tych, którzy, choćby z po­­wodów nie w­i­em jak „uza­sa­d­­­nio­­nych” przy­czynili się do za­bi­cia nienaro­dzo­ne­go dzi­e­cka. Erozja nadrzędnej war­t­­o­ś­ci życia człowieka nieubłaganie podko­pu­je naszą egzysten­c­j­ę.

Inną formę tej samej erozji sprowadzają na nas grze­chy przeciwko ludz­kie­mu poczęciu. Najpierw nasz lekce­wa­żą­cy­ stosunek do anonimowego lu­dzkiego cia­ła, jako np. narzędzia reklamy. Potem ciało jako na­rzę­­dzie prze­żyć erotycznych, ustawione zostaje wyżej w hi­e­rarchii wa­r­tości niż potencjalnie poczęte ludzkie życie. Boży dar seksu oderwany od godności życia i miłości do kon­kre­t­nej osoby wdru­ko­wu­je się w świadomość i osłabia zdolność do har­mo­nij­nego pos­­­łu­gi­wania się płciowością w związku miłości. To powiększa milionowe rzesze ludzi sfrustrowanych miłością i małżeństwem.

Grzechu zawsze jestem sprawcą i za razem ofiarą, nie­sz­czę­ś­li­wy a silnie odczuwający pragnienie szczęścia. Ale im bar­dz­i­­ej się o nie po ludzku staram, tym bardziej brnę w zło. Do­wo­dem na to są dzieje ludzkości, w których spektaku­la­r­ne tri­um­fy nieszczęścia towarzyszą oddolnemu wysiłkowi ludz­ki­ej, często dobrej, woli. Nasz problem tkwi nie w tym, że chcemy źle, ale że gdy chcemy dobra, narzuca nam się zło i psuje nasze wysiłki. Dlatego do pomyślnego zrealizowania się ludzkości nie wystarcza sama potęga stwórczej Bożej spra­wiedliwości, która karze zło już w zarodku, w samym złym czynie. Potęga ta musi jeszcze być zdolna ocalić nas przed tą bolesną spra­wied­liwością.

Dla tego ocalenia Bóg bierze cały impet zła na Siebie, powstrzymuje jego śmiertelne dla nas skutki. Wówczas to, czego doświadczamy jako „ciężkiej ręki spra­wied­liwości” nap­raw­dę jest tylko umiarkowanym ciężarem dobranym dla nas z mi­łością, aby nam pomóc w nawróceniu. W tym celu Bóg zstę­pu­je w świat i wnosi w jego grzeszność realną możliwość obco­wa­nia ze Sobą. A kosztuje Go to tak wielkie cierpienie, jak wielka jest dysproporcja między naszą niedoskonałością a świętością Jego - Trzykroć Świętego. To realne obcowanie Boga z grzesz­nikami w naszym kalekim świecie i ta nieograniczona go­to­wość przebaczania, pod warunkiem wykazania przez nas dob­rej woli, na­zy­wa się Bożym miłosierdziem. Jak oszałamiająco da­le­ko gotowe jest ono iść w Bożym zaparciu się siebie i tros­ce o czło­wie­ka, zostało nam ukazane w Chrystusie na Krzyżu.

Tak więc środkiem zbawienia każdego jest przyjęcie Bożej sprawiedliwości i zawierzenie się Jego miłosier­dziu. W dziejach dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa nie było tylu zna­ków czasu przypominających o tym, co w ostatnim stuleciu. Człowiek, który nie pamięta o miłosierdziu, widząc ogrom niegodziwości, widząc cierpienia egzystencjalne swojego życia, popada w lek i traci chęć, a także zdolność szukania Boga. Z czasem jest mu coraz cię­żej, a w chwili śmierci ogarnia go przerażenie. Chrystusowe słowo: Biada tobie Korozain! Biada tobie Bet­sai­do! jest przestrogą przed ogromnym cierpieniem ducha wobec którego niczym są najokrutniejsze tortury ciała, cierpieniem jakie spada na człowieka zdanego tylko na Bożą sprawiedliwość.

Dlatego dla zachowania pokoju ducha niezbędne jest, bym po rozpoznaniu tego, że żyję w Bożej sprawiedliwości, skupił się na miłosierdziu, które jest mi potrzebne jak woda wysch­niętej ziemi. Zanim cokolwiek we mnie się zmieni na lepsze, zanim dokona się choćby cień nawrócenia, ja – Kain z całą moją niegodziwością, poczuciem małości i zmarnowania darów Bożych, potrzebuję Boga, do którego mógłbym przyjść, jak celnik do Świątyni. Potrzebuję obcowania z Bogiem jako grzesznik, jako ten z natury grzechu od Boga odłączony, wygnany z raju, zamieszkujący suchą pustynię. Potrzebuję, żeby tam przyszedł do mnie Bóg. A to jest niemożliwe w sprawiedliwości. Niezbędne jest, by do mnie zaplątanego w kolące zarośla, dokąd wlazłem sam w poszukiwaniu lepszego pastwiska, dotarł Bóg, wziął mnie delikatnie, jak dziecko, na ręce, przytulił, jak Oblubieniec swą oblubienicę. Tylko wtedy zostanie ze mnie zdjęte przekleństwo lęku, a to jest warunek sine qua non mojego nawrócenia. Nie lękaj się mała trzódko, gdyż spodobało się Bogu dać wam zbawienie.
Diakon Jan 







Królestwo ośmiu błogosławieństw


Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. (Mt 5,3-10) 

Królestwo Boże. Żydzi, którzy przez najwyższy szacunek dla Boga nie wymawiali jego Imienia, zamiast „Bóg” mówili na przykład „Niebiosa”. Dlatego w ustach Chrystusa termin „królestwo niebieskie” (lepiej: niebios) znaczył tyle co „królestwo Boga”. Izrael miał poczucie, że jest narodem ukonstytuowanym przez Boga, który jest jego Królem. W początkowym okresie dziejów Izraelici patrząc na narody ościenne, z których każdy miał swojego króla, mówili: naszym królem jest Jahwe, nie mamy innego. Z czasem jednak zapragnęli mieć ziemskiego króla, pierwszym z nich został Saul, drugim Dawid. Ponieważ Jahwe nie przestał być ich jedynym Królem, Dawid miał być królem sprawującym władzę w imieniu Boga, jako Jego przedstawiciel, przezeń namaszczony Pomazaniec, z hebrajska Mesjasz. Takie myślenie o władzy sprawowanej przez człowieka w imieniu Boga bardzo głęboko zakorzeniło się w tradycji chrześcijańskiej i na wiele stuleci stało się obowiązującą normą w polityce. To ona doprowadziła do połączenia władzy religijnej ze świecką, co stało się przekleństwem Kościoła.
Skąd się wzięło nieporozumienie? Otóż w zamyśle Bożym osoba Dawida i każdego Pomazańca Bożego była potrzebna tylko jako prorocki znak Króla - Syna Bożego, nie wzór dla władców ziemskich. Bóg jest jedynym Królem stworzenia, ale dla jego zbawienia Bóg posyła Kogoś, kto wejdzie pośród stworzenie i będzie sprawował wobec niego królewską władzę w sposób ludziom przystępny. Jedynym Pomazańcem Boga umieszczonym wśród stworzenia jest Syn Boży, który stał się człowiekiem. Stworzenie powstało na Jego podobieństwo, On jest Kimś jemu bliskim i potrafi sprawować wobec niego królewską władzę. Ludzie mają wyobrażenie o władzy królewskiej oparte na obserwacji realiów histo­rycznych. Królowie byli tyranami. Taka jest rzeczywistość grzesznego świata. Dlatego jednym z pierwszych celów jaki sobie postawił Chrystus, było odcięcie się w nauczaniu od koncepcji świeckiej władzy królewskiej: Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a ich królowie dają im odczuć swoja władzę. Lecz nie tak będzie u was. Jezus naucza o królestwie Boga, tłumacząc, że władza Boga jest zupełnie inna niż ludzka. On, Syn, jest właśnie widomym znakiem tej Boskiej władzy, jedynym prawdziwym Pomazańcem Boga, władcą, który nie zniekształca obrazu Boga jako Króla. Wszyscy ziemscy władcy, zwłaszcza ci, którzy próbują łączyć władzę świecką z duchową, są Jego straszliwą karykaturą.
Chrystus pokazuje prosty obraz Królestwa Bożego: Jednego macie Króla - Boga, mojego Ojca. I jednego macie Jego Pomazańca, który przybliża wam Jego władzę - Mnie. A poza tym wszyscy braćmi i siostrami jesteście.
Stworzone królestwo zatem należy do Ojca, a Ojciec powierza je Synowi – daje Mu je, żeby panował w nim w Jego imieniu, jako Boży Pomazaniec. Królestwo należy do Ojca, otrzymać je można tylko od Ojca i tylko w darze. Syn otrzymuje je w darze i to na własność, jako Władca wespół z Ojcem, partner Ojca w prowadzeniu stworzenia do zbawienia. W jaki sposób Jezus otrzymuje królestwo Ojca? Najpierw staje się człowiekiem i jako człowiek naszym Pasterzem. Umiera za nas. Wreszcie zmartwychwstaje i zyskuje nowe życie, które jest życiem na nowo wcielonego Króla, który w imieniu Ojca prowadzi stworzenie do nowego, zbawionego życia. Królestwo Boże należy więc nie tylko do Ojca, ale staje się własnością Syna, który jakby odziedziczył je po Ojcu, otrzymał całkowicie dobrowolnie, nie używając żadnego przymusu ani przemocy.
Na tym jednak nie koniec niezwykłych kolei Królestwa Boga, o które Osoby Boskie nie walczą, ale się nim dzielą. Otóż stworzenie, które powstało na obraz Syna, jest z Nim spokrewnione i dlatego może być zaproszone do dzielenia z Synem Bożej władzy. Dzięki ofierze Syna za nas złożonej nie tylko Syn ale i my dziedziczymy królestwo Boże - zaczyna ono należeć także do nas, do czego zresztą zostaliśmy powołani. Wchodzimy w jego posiadanie o tyle, o ile upodobniamy się do Syna, jego Króla – Pomazańca. Dlatego dla człowieka drogą do zdobycia miejsca w Królestwie Boga, a miejsce to oznacza bliskość duchową z Synem, jest przybieranie postawy takiej, jaką ma Syn, upodabnianie się do Niego.
Osiem Błogosławieństw. Królestwo Boga zdobywa się nie sprytem i przemocą, ale przez stawanie się podobnym do Syna, wtedy otrzymuje się je po prostu z rąk Króla - Ojca. Inaczej nie można nabyć Królestwa Boga. To wyjaśnia, dlaczego rodzi się tak drastyczne napięcie i niezrozumienie między Bożym a światowym pojmowaniem dążenia do szczęścia. Człowiek – dziecko Boże jest w więzi zaufania i miłości z Ojcem i nie musi o szczęście walczyć. Otrzymuje je darmo od Ojca. Człowiek, który zwątpił w Ojca i opuścił Go, musi walczyć o szczęście sam i mimo zdobywania wszystkiego pazurami, wcale nie jest szczęśliwy. Kraina szczęścia - Królestwo Boże czeka na tych, którzy przyjmą je ufnie od Ojca, wracając do swego podobieństwa do Chrystusa. Unikanie Chrystusa, prowadzi do braku szczęścia w krainie dalekiej od Królestwa Bożego.
Dlatego Chrystus w Ewangelii chce pokazać nam Siebie: jaki jest Syn, jak wartościuje, jaką ma postawę wobec Ojca i ludzi. Pokazuje zupełnie odmienną od światowej mentalność Boga. Ojciec i Syn wymieniają miedzy sobą wszystko w pokoju i pełnym zrozumieniu. Ojciec daje Królestwo na własność Synowi a z Nim nam, przybranym dzieciom. Wizytówką Syna, żyjącego tak bardzo inaczej niż my jest osiem błogosławieństw. W nich najważniejsza jest postawa ubóstwa. Tego, co najbardziej potrzebuję, nie otrzymam od nikogo poza Bogiem. Niczego więc nie będę cenił tak jak Jego dary. Do wszystkiego nabiorę dystansu, wolności. Szukać będę tylko darów Ojca, bo tylko Ojciec ma rzeczy naprawdę wartościowe. Wszystko inne mogę mieć, a mogę i nie mieć, zależnie od potrzeb, kiedy mam to co najważniejsze - Ojca. Drugą ważną postawą jest aż do bólu gotowość postępowania sprawied­liwie, czyli podobnie do Boga, który jest jedynym Sprawiedliwym. Te dwie postawy, ubóstwa i umiłowania sprawiedliwości, dają gwarancję posiadania Królestwa Boga.
Inne ważne postawy to odczuwanie smutku z powodu niewystarczalności świata. Kto jest nastawiony na więcej, niż daje świat, kto czuje braki, ten będzie umiał znaleźć pełną radość w Bogu. Do tego świat pełen jest niesprawiedliwości. Kto nie idzie na kompromis z niesprawiedliwością, ale cierpliwie znosi ją, pragnąc sprawiedliwości, ten jest otwarty na jedyne Boże nasycenie. I wreszcie spostrzeżenie, że dobro i szczęście otrzymuje się wprost od Ojca. Nie trzeba głośno krzyczeć, wystarczy w cichości i łagodności zwrócić się do Ojca, być człowiekiem ufnym jak Chrystus.
Pokój. Jest on owocem pojednania z Bogiem, jakie sprowadził Chrystus. Dzięki Niemu człowiek powrócił do rajskiej więzi zaufania Ojcu, nie musi bać się o siebie, bo jest otoczony troską. Ojciec chce dać Królestwo. Człowiek zaczyna żyć z pokojem w sercu. Nie jest to spokój, jaki można osiągać przejściowo, przymykając oczy na ból, pokój jest mimo bólu. Do tego dochodzi miłosierdzie. Bóg chce przygarnąć wszystkich, dla każdego ma przygotowane przebaczenie. Jeżeli nie chcę przebaczyć, zatrzymuję drugiego, odmawiam mu prawa do Królestwa, mimo że Bóg go oczyścił. I wreszcie czyste serce. Ma je tylko Bóg. Ale Bóg i nas powołał do czystości serca. Tylko czyści możemy oglądać Boga. Droga do tego wiedzie przez przyjęcie oczyszczenia. 
Diakon Jan





Błogosławieni ubodzy




Zasadzeni nad wodą. Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzaka na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną.Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, skoro przyjdzie upał, bo utrzyma zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców. (Jr 17:5-8)



Pomiędzy doświadczeniem świata a Biblią i doś­wiadczeniem naszego życia wewnętrz­nego istnieje głęboki rozdźwięk dotyczący widzenia źródeł ludzkiego życia.



Optyka świata lekceważy ogromny obszar wewnętrznego życia człowieka. Dla niej, ponieważ pomija Objawienie, życie ludzkie jest zupełnie oderwane od Boga, autonomiczne, co ma decydować o jego większej wartości. Jednak przez to człowiek otrzymuje od świata traktowanie na równi z innymi rzeczami, bo nie widać powodu, by traktować go w sposób godny.



Natomiast optyka Boża, ukazana w Objawieniu, pokazuje, że człowiek nie jest istotą autonomiczną, która żyje sama z siebie, swoim własnym potencjałem, wynikającym z  przy­na­leż­ności do świata. Przeciwnie Bóg stworzył go na swój obraz, jako swojego syna i przeznaczył do wspólnego życia, w więzi opartej na stałym czerpaniu od Niego miłości. Zatem człowiek jest podobny do rośliny, która potrzebuje rosnąć u źródła i stale czerpać wodę korzeniami. I to dopiero, a nie wizja autonomii, jaką niesie świat, okazuje się decydować o autentycznej wartości człowieka i zapewniać ochronę jego wielkiej godności.



Jeśli zatem roślina ma korzenie stale zwrócone ku strumieniowi, stałe czerpanie z Boga staje się zasadą jej życia, wówczas jest twarda, odporna na czynniki zewnętrzne, nie boi się skwaru ani suszy. Inaczej jest, gdy człowiek polega wyłącznie na świecie i ludzkich siłach. Często ma wówczas poczucie sytości i zdaje mu się, że niczego nie potrzebuje, że nie musi przyjmować Bożej miłości. Odsuwa od Boga swe korzenie, ucieka szukając suchego stepu i staje się dzikim kolącym krzewem. Zaczyna przypominać kaktus, który swych przemi­ja­jących rezerw wody broni przed konkurentami za pomocą ostrych, raniących kolców. Gdy przychodzi szczęście, nie dostrzega go, gdyż jego serce przyzwyczajone do samowys­tar­czal­ności nie umie już przyjmować darów.



Człowiek zaś, który ma zawsze świadomość swej niewystarczalności i nastawiony jest na stałe wyciąganie korzeni ku źródłu życia i czerpanie, jest człowiekiem błogosła­wio­nym. Nie obawia się, gdy przychodzi upał zagrożeń, jakie sprowadza świat, bo wie, że jego źródło jest nie na powierzchni, ale w głębi. Zresztą swojej więzi ze źródłem nie przeżywa jako sposobu zapewniania sobie wszystkiego, co niezbędne. Ze względu na Boga a nie na siebie, z miłości  wchodzi z Nim w więź poznania, a wtedy więź ta, sam Bóg, staje się dla niego źródłem.



Aby stać się człowiekiem, który stale czerpie ze strumienia, trzeba ten strumień odkryć, a to wymaga odczucia potrzeby i motywacji. W tym celu nie można być człowiekiem sytym żadnych złudnych dóbr tego świata, żyjącym w poczuciu, że źródło tkwi w pracy, mądrości i bogactwie. Człowiek nastawiony na rzeczy tego świata i karmiący nimi serce, zwłaszcza długo i w nadmiarze,  traci wyczucie i zapotrzebowanie na dobra duchowe, płynące od Boga i przestaje je czerpać. Z tego złudzenia samowystarczalności budzi się często po latach, zaniedbany wewnętrznie i bezradny, odrzucony przez świat, który już go nie potrzebu­je.





Błogosławieni ubodzy. A On podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże. (Łk 6,20)



Człowiek ubogi to człowiek, który doświadcza w życiu niedostatku dóbr tego świata i często znosi z tego powodu cierpienie. Nie tylko nie jest syty, ale przeciwnie stale odczuwa braki. Taki człowiek ma wielką łaskę. Same warunki w jakich żyje sprawiają, że nie tylko nie może czuć się samowystarczalny, a przeciwnie widzi, iż nie może dać sobie sam rady, iż nikt ani nic prócz Boga nie jest w stanie mu pomóc. Jest to człowiek ubogi.



Chrystus ukazuje, że ubodzy są błogosławieni, ponieważ łatwiej im widzieć swoją niewystarczalność i utrzymywać swoje duchowe korzenie wyciągnięte ku strumieniowi. Ubodzy są głodni i szukają zaspokojenia, a że świat ich odrzuca, tym łatwiej całą swą nadzieję pokładają w Bogu.



Ubodzy są więc w łonie Ludu Bożego znakiem szczególnej ludzkiej wrażliwości na Królestwo Boże. Należą do nich ludzie posiadający mało dóbr materialnych, a także dotknięci trudnymi doświadczeniami natury fizycznej czy duchowej, niepełnosprawni, chorzy, samotni, bezdomni. Stanowią oni pytanie skierowane do całego Ludu Bożego: gdzie tkwi sedno ludzkiego życia. Jeżeli są nim dobra tego świata, to co pozostaje do zaoferowania ludziom ubogim, jaka jest wartość ich życia, skoro są dóbr tych pozbawieni. Co mówi o naturze człowieka i jego powołaniu znak życia osób wyniszczonych ubóstwem dla Chrystusa, takich  jak na przykład Marta Robin?



Kościół, wzorem Chrystusa, od początku wykazywał szczególną wrażliwość i wielką uwagę poświęcał wszystkim ubogim, których świat odsyła na margines. Czynił tak, ponieważ widział, że oni to odsłaniają nadrzędne znaczenie w życiu człowieka dóbr duchowych, które nie są u nich tak przysłonięte złudnym bogactwem. Ubodzy są bardziej przeźroczyści i widać u nich serce, miłość i szarpaninę ze złem. Prawdziwiej głoszą oni tę miłość swoim życiem, bez słów pokazują nadrzędną wartość rzeczywistości duchowych i wołają o ich zauważenie. Ubodzy są znakiem tego, co tkwi w człowieku głębiej i łatwiej ulega zamazaniu przez świat.



 Jeżeli człowiek nie dba o dobra wewnętrzne, a poprzestaje na zewnętrznej sytości, z czasem znajduje się w sytuacji stokroć gorszego głodu, głodu ducha. Kto natomiast jest ubogi, nie ma dóbr tego świata lub ich posiadanie nie przeszkadza mu stale odczuwać duchowy niedosyt Boga i widzieć, że żadne dobra tego świata go nie zaspakajają, ten będzie gorliwie dbał by zawsze przede wszystkim kierować swoje korzenie ku źródłu miłości. Taki człowiek nigdy nie zazna głodu.
Diakon Jan