Eseje - grzech, odkupienie, oczyszczenie c.d.







ON ZMARTWYCHWSTAŁ, A MY PO STAREMU…

On zmartwychwstał, a my po staremu. Dlaczego? 

Nauki przyrodnicze nie potrafią orzekać o przyczynowości i celowości świata, jednak człowiek, patrząc ze swej perspektywy, ma odczucie, że świat posiada przyczynę i cel. Posiada przyczynę, ponieważ istnieje, a mogłyby przecież nie istnieć. I posiada cel, ponieważ w przedziwny, głęboki i dający satysfakcję sposób otaczające nas rzeczy pasują do nas. Objawienie Boże obwieszcza te prawdy, jako podstawowe: świat ma w Bogu przyczynę istnienia i ma w Bogu jedyny swój cel. Znaczy to, że świat stworzył Bóg dla Siebie. Z prawdy tej wyłaniają się dwie podstawowe zasady naszego życia. Odkrył je, wczytując się w Biblię, i sformułował w Ćwiczeniach Duchowych wielki mistyk, święty Ignacy Loyola. 

Pierwsza zasada brzmi, że Bóg stworzył ludzi, czyli dał im życie, po to, by mieć ich dla Siebie, jako dzieci, związane z Nim miłością i aby ich doprowadzić ostatecznie do pełnego związku miłości w życiu wiecznym. Oto jest jedyny nasz cel, głęboko wpisany w ludzką naturę. Bóg jest Istotą Najwyższą, która jednocześnie jest nam Najbliższa, bo pała miłością do nas i chce, byśmy się na Nim opierali (wiara) i byli w Nim zakochani (miłość).

A druga zasada brzmi, że Bóg stworzył także świat i to w tym celu, by powierzyć go nam, byśmy się nim zajmowali, a on by pomagał nam w osiągnięcia celu, jakim jest osiągnięcie Boga. Zatem my stoimy wyżej niż dobra świata, które w zamyśle Bożym służą nam za narzędzia. Możemy ich używać, by pomóc sobie w osiągnięciu Boga.

Bo naruszamy fundamenty naszego życia

W świecie obserwujemy naruszenie tych fundamentalnych zasad, czego pierwszym przejawem pozbawienie ludzi oczywistości swojego pochodzenia od Boga i swojego celu w Bogu. Przez brak oczywistości celu ludzie stawiają sobie inne cele, rodem z tego świata i często poprzestają na nich. Nie dążą do Boga, najbliższego Ojca, ale do własnych celów, obiektów swojej samowoli. Ponieważ jedyną alternatywą Boga jako celu, są dobra świata, nasza samowola zaczyna nas kierować tylko ku światu, zamiast do Boga. Człowiek przestaje być związany z Bogiem, a zaczyna się wiązać wiarą i miłością z dobrami świata. Przestają one być narzędziami do osiągnięcia Boskiego celu, ale stają się same w sobie celem, źródłem oparcia i przedmiotem uczuć. Wśród tych uczuć najważniejsze jest uczucie pożądania.

Czym jest pożądanie? Jest ono usilnym szukaniem dóbr świata w nadziei, że zaspokoją one nasz brak, który bardzo mocno odczuwamy. Jednak, ponieważ te dobra nie zaspakajają najgłębszych braków, a jedynie chwilowo te najbardziej powierzchowne, stale mamy za mało i szukamy coraz więcej. Tak wpadamy w spiralę kompulsywnego szukania i frustracji z powodu niezaspokojenia. Przyczyną wpadania w tę spiralę jest zaślepienie serca grzechem pierworodnym, przez który nie widzimy tego, że gdybyśmy zaspokoili pragnienie Boga, niczego byśmy już nie pożądali. Boga się pragnie i znajduje w Nim zaspokojenie, bez Boga pożąda się świata i nigdy nie znajduje zaspokojenia. Pożądane bierze nas w niewolę. Natarczywie się pożąda i prędko nie można się od pożądania uwolnić. Brak celu w Bogu spycha nas w zamęt pożądań i w ten sposób pozbawia wolności. Jeśli nie mamy nadrzędnego nastawienia na Boski cel i miłosnego przywiązania do Boga, samo się nam narzuca nadrzędne nastawienie na światowe cele i pożądliwe przywiązanie do nich. To, co w zamiarze Bożym miało być tylko służącym nam narzędziem, staje się panem, któremu służymy. Należy podkreślić, że dobrami tego świata są nie tylko dobra materialne, ale wszystko poza Bogiem, czyli inni ludzie, ja sam, wartości intelektualne, a nawet duchowe. To wszystko powinno być podporządkowane Bogu i służyć do pomocy w dojściu do Niego. Tylko, gdy On jest w centrum uwagi i wypełnia cały nasz horyzont, dobra tego świata nie mają szans się wymknąć nam spod kontroli.

Stawianie Boga na pierwszym miejscu

Postawienie Boga na pierwszym miejscu jest zupełnie naturalne i nie oznacza wcale pozbawienia się dóbr świata. My ich potrzebujemy, ale w takim stopniu, w jakim są nam niezbędne do dojścia do jedynego celu, jakim jest Bóg. Podszept, że nie da się żyć z Bogiem na pierwszym miejscu, pochodzi od złego, a tak naprawdę to jedynie życie z Bogiem na pierwszym miejscu, a z innymi dobrami świata ustawionymi w dalszej, rozsądnej kolejności, czyni człowieka szczęśliwym. Dlatego Chrystus naucza: Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem (Łk 14,26). Jeżeli pragniemy dóbr świata i używamy ich w stopniu większym, niż to potrzebne, by dążyć do Boga, oznacza to, że jesteśmy nadmiernie do nich przywiązani i częściowo albo całkowicie przysłaniają nam Boga. To znak, że należy nasze serce oczyścić, by stało się przywiązane najpierw do jedynego skarbu, jakim jest Bóg, a potem dopiero używało dóbr świata, na tyle, na ile będą one nam potrzebne.

Krzyż walki z pożądliwościami

Jezus już zmartwychwstał, żyje w nas, jesteśmy dziećmi Bożymi, mamy Boże przebaczenie i brama do Nieba przed nami otwarta, a jednak droga do niej wiedzie pod górę i brama, jak powiedział Jezus, jest wąska. Dlaczego? Dlatego, że potrzebujemy się odchudzić. Prócz odpuszczenia grzechów potrzebujemy oczyszczenia właśnie z pożądliwości, z nieuporządkowanych przywiązań. Potrzebujemy odzyskania pełni wolności. Do tego celu potrzebne jest przebycie drogi nie za łatwej, wiodącej w górę, a na niej potrzebujemy różnych doświadczeń.

Dobrym doświadczeniem jest szczere i całkowite oddanie wszystkiego, co pożądamy, Bogu, czyli wyrzeczenie się tego, co czego lgnie zniewolone serce. Wtedy przez chwilę nie mamy nic i nie wiemy, co Bóg zrobi, odda nam czy nie odda. Pozbywamy się przywiązań i kierujemy do Boga prośbę, by przyszedł i zajął w nas pierwsze miejsce. Jeżeli są w nas uzależnienia od dóbr świata i bałwochwalcze przywiązania, serce stawi opór przy wyrzekaniu się. Wtedy zdamy sobie sprawę z pożądliwości naszego serca i będziemy mogli spróbować, z Bożą Łaską, przełamać ją, by uwolnić się od światowych przywiązań i zacząć używać świata tylko zgodnie z jego celem, czyli ze względu na Boga i dla Boga. Wtedy okaże się, że nie potrzebujemy wcale tak wiele i że wszystko na świecie wcale nie jest tak ważne. Zyskujemy dystans do świata, a na pierwszym miejscu zamieszkuje w nas Bóg. Jest to szczęście naprawdę z niczym nieporównywalne.

Jeżeli nie mamy Boga na pierwszym miejscu, zawsze pojawiają się silne pożądliwości dóbr świata. One popychają nas do grzechu. Dlatego ważne jest życie tak, by się od tych żądz światowych wyzwalać. Jest to zmaganie z naszą grzeszną i skażoną słabością naturą. Taka walka zawsze boli i jest naszym krzyżem. Chrystus mówi: Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem (Łk 14,27). Postawienie Boga na pierwszym miejscu zawsze sprowadza na nas cierpienie, bo jest to wysiłek uwalniania się z niewoli. Ale nie jesteśmy w tym wysiłku samotni. On w nas działa swą Łaską, a my współpracujemy, choć bardzo boleśnie. Z wysiłkiem współpracy zawsze należy się liczyć, mimo że Jezus już zmartwychwstał, bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? (Łk 14,28).

Diakon Jan, marzec 2017






ABBA – OJCZE!

Czego i jak dokonał Bóg przez swojego Syna? Na czym polega dzieło Chrystusa dokonane w czasie od przyjścia na ten świat do zesłania Ducha Świętego? W celu zbliżenia się do tego dzieła, zrozumienia go i przyjęcia sercem dokonajmy medytacji kluczowego dla tej kwestii fragmentu Listu św. Pawła do Rzymian (Rz 8,1-17). 

Co było niemożliwe dla Prawa, ponieważ ciało czyniło je bezsilnym, tego dokonał Bóg (8,3). Czego dokonał Bóg? Co było niemożliwe dla Prawa? Czym jest owo Prawo? Prawo, to objawione, ukazane po ludzku życie Boga oparte na Miłości, którą jest On sam. W Prawie życie Boga jest przełożone na ludzki sposób myślenia i przedstawione człowiekowi do naśladowania. W Starym Testamencie Bóg mówi, jak postępować, a jedyną motywacją dla takiego postępowania staje się właśnie On sam. Powinniście tak żyć, gdyż Ja Jestem Bóg i Ja tak żyję, a wy jesteście do mnie podobni. Dlatego Prawo jest owym Boskim wzorcem postępowania, umieszczonym w realiach świata stworzonego. Tym, co jest w Starym Testamencie Prawem, w Nowym Testamencie jest Chrystus – Bóg i jednocześnie Człowiek, Boski wzór do naśladowania po ludzku. Prawo jest więc ziemskim odbiciem Boga i drogą wytyczoną dla człowieka.

Jest jednak problem, że wobec człowieka stworzonego przez Boga, ale i okaleczonego przez zło, Prawo to staje się bezsilne. Znaczy to, że człowiekowi nie udaje się według Prawa żyć. Dlaczego? Ponieważ jest w nas coś, co św. Paweł nazywa ciałem – mianowicie słabość, podatność na grzech, kruchość. Dlaczego ona występuje, nie wiadomo, jednak jest ona faktem obserwowalnym gołym okiem. Bóg ją na nas dopuścił i jednocześnie podjął ogromny wysiłek, by ją w nas przezwyciężyć. Dlatego właśnie, to czego człowiek nie mógł dokonać, dla pokonania swego grzesznego ciała, tego dokonał Bóg. To jest sprawa pierwsza i zasadnicza. Bóg działa, aby pokonać grzech człowieka, człowiek zaś ze swej strony musi wyciągać rękę do Boga po to działanie. Jeżeli ręki nie wyciągamy, sami wikłamy się w wielkie problemy. 

W jaki sposób Bóg pokonał grzech? Co uczynił, by słaby, grzeszny, czyli cielesny człowiek zmieniał się i upodabniał do Boga? Bóg zesłał swojego Syna w ciele podobnym do ciała grzesznego, to znaczy noszącego wszystkie skutki naszej słabości i grzechu, choć bez osobistego grzechu. Syn doświadczył skutków tej grzesznej słabości, jaką jest wewnętrzne zmaganie, ból i cierpienie, aż po śmierć, ale w tym wszystkim ocalił czystość wobec Ojca czyli całkowicie zachował Prawo. Tym samym Syn stał się jedyną drogą zachowania Prawa w warunkach grzesznej cielesności. Jedynie Chrystus umarł z powodu grzechu, ale sam grzechu nie popełnił. Dlatego On jedyny ocalił swoje życie. Grzech zabija, a czystość serca zapewnia życie i tylko Chrystus to życie ocalił. Umarł z powodu grzechu i łamania Prawa przez świat, a zmartwychwstał z powodu swojej czystości i wierności. W ten sposób On jeden ocalił życie, a dokonał tego nie tylko dla Siebie, ale także dla nas. Ocalił nasze życie. To właśnie jest najważniejszym dziełem, jakiego dokonał Bóg. 

W jaki sposób więc Chrystus ocalił nasze życie? Gdy zmartwychwstał, miał w sobie pełnię Ducha Świętego i tego Ducha Świętego pozostawił na świecie, wylał Go na swoich uczniów. Umożliwił człowiekowi przyjęcie Ducha, poddanie się Mu, by wbrew kruchości i grzeszności, nasze ludzkie życie stawało się stopniowo postępowaniem nie według ciała ale według Ducha (8,4). Są w nas bowiem dwa porządki: życie według ciała i według Ducha (8,5). Życie według ciała, to zgodnie z obrazem biblijnym życie pochodzące od Adama, czyli wspólne w nas pochodzenie od Boga, ale i obciążenie grzechem. Pochodzenie od Adama to zjednoczenie w godności ludzkiej i ludzkiej grzeszności. 

Jednak od dnia zmartwychwstania Chrystusa staje się możliwy i drugi porządek: życie według Ducha, przez przyjęcie Go od Zmartwychwstałego. To przyjęcie Ducha powoduje złączenie nas z Chrystusem i wejście w nową, czystą, Chrystusową, zmartwychwstałą cielesność. Gdy przyjmujemy Ducha i poddajemy się Mu, słabość i grzeszność zostaje przeniknięta mocą Bożą i może być przy naszej współpracy pokonywana przez mieszkającego w nas Ducha Bożego. On przemienia grzeszne ciało Adama w czyste ciało Chrystusa Zmartwychwstałego. Ta przemiana dokonuje się stopniowo, w miarę naszej współpracy z Duchem Świętym i poddawania Mu po kolei naszych obszarów – członków ciała. Jeżeli przy pomocy Ducha będziecie uśmiercać popędy ciała – będziecie żyli (8,12). 

Jeśli Duch Boży w nas mieszka, to żyjemy według Ducha (8,9), czyli należymy do Chrystusa i stopniowo uczymy się Go naśladować. Naszym zadaniem jest więc pielęgnowanie tego zamieszkiwania Ducha Świętego. Zaczęło się ono w dniu Chrztu, świadomie pogłębiło przez Bierzmowanie i teraz trwa wraz z łaską uświęcającą. Jeśli dbamy o to, by podtrzymywać obecność Ducha Świętego, mamy stałą, bliską obecność Chrystusa i Ojca, jak zapewnił sam Chrystus, mówiąc - zamieszkamy w ludzkim sercu. To zamieszkanie jednoczy nas w jednym zmartwychwstałym Ciele Chrystusa, wszczepia gałązki w Chrystusowy pień. To zjednoczenie może się przekształcać w zażyłość. 

Ciało Zmartwychwstałego, rozbudowane przez nasze włączanie w nie, wymaga pielęgnacji, jak pokazują ewangeliczne przypowieści o ogrodniku i krzewie. Krzew z gałązkami, albo według innej alegorii Głowa z pozostałymi członkami, wymaga oczyszczenia i nakarmienia, aż do uzyskania pełnego rozwoju. Tylko poddawanie działaniu Ducha Świętego powoduje ten rozwój przez uśmiercanie skłonności do grzechu. Przyjęcie Ducha Świętego jest początkiem drogi przeobrażania się ciała Adama w Ciało Chrystusa. 

Drogą do otwierania się na przyjmowanie Ducha Świętego, który już mieszka w nas, ale jeszcze nie wszędzie jest dopuszczony, jest nasze odżywianie, czerpanie pokarmu. A pokarmy dla nas (oprócz cielesnego) są trzy: Słowo Boże, Sakramenty i działanie Boże przyjmowane wewnętrznie podczas modlitwy. Słowo Boże wymaga interioryzacji przez medytację. Sakramenty (zwłaszcza Pojednania i Eucharystii) przyjęte sercem dokonują oczyszczenia i odżywienia. Modlitwa daje poznanie Boga, poddaje nas Jemu, nasyca Jego mocą i wolą. Te pokarmy sprawiają w nas coraz pełniejsze obcowanie Duchem Świętym, a przez Niego z Synem i Ojcem, owocujące zaufaniem, z którym pozwalam się prowadzić po drogach świata. 

W jakim kierunku prowadzi nas Duch Boży? Ku zjednoczeniu z Chrystusem, a to czyni z nas dzieci Ojca, bo Chrystus jest Synem Ojca. Duch Boży, łącząc nas z Chrystusem, sprawia, że stajemy się przybranymi synami Bożymi (8,14). Nasze dziecięctwo nie jest samodzielne, nie należy się też nam, ale jest darem Ojca, który łączy człowieka ze swoim Synem, a w ten sposób upodabnia do Niego i kocha razem z Nim. Właśnie Duch Święty sprawia nasze przybranie za synów, a kontemplacja synostwa zmienia nas, usuwając ducha niewoli i bojaźni, a dając ducha dziecięcego zaufania do Ojca. Nasza więź dziecięca z Ojcem wynika z więzi Chrystusowej, mamy więc prawo i rodzi się pragnienie, by traktować Ojca jak kogoś bardzo bliskiego i zwracać się do Niego jak Chrystus – czułym Abba - Tatusiu. Tatusiu ufam Tobie. 

Mając od Ducha Świętego dziecięctwo Boże doświadczamy zupełnie nowej jakości życia. Otwiera ono w nas zupełnie nową przestrzeń kontaktu, w której dominuje świadomość bezpieczeństwa mimo wszystko, nawet w czasie trapiących doświadczeń. Chrystus wziął na Siebie pełnię skutków grzechu powodujących oddalenie od Ojca, by odtąd nikt z nas nie był z dala od Ojca, ale zawsze miał pełnię Jego bezpieczeństwa. 

W efekcie naszego dziecięctwa razem z Chrystusem, dziedziczymy także od Ojca życie wieczne, bo wszystko, co otrzymujemy od Ojca, otrzymujemy dzięki Chrystusowi i razem z Nim, jak pisze św. Paweł - współdziedziczymy (8,17). Wspólnie z Nim się urodziliśmy z zamysłu Ojca, z Nim przyjęliśmy Chrzest, z Nim niesiemy przez życie Jego Ducha Świętego, z Nim cierpimy, z Nim doznajemy oczyszczenia z grzechu, wreszcie z Nim umieramy, by razem z Nim też nigdy nie umrzeć, ale żyć wiecznie jako dzieci Ojca. 

Diakon Jan, 2014









AŻ SYN CZŁOWIECZY ZMARTWYCHWSTANIE

Abraham jest bogaty. Mieszka w Charanie, w ziemi Chaldejskiej. Tam ma rodzinę, dom, względny spokój i stabilizację. Ale nie o taką stabilizację chodziło Bogu, kiedy powoływał człowieka do istnienia. Autor Księgi Rodzaju pokazał, do jakiego życia zaprosił wówczas Bóg człowieka. Było to życie w Raju - oazie na pustyni, w środku której, pod znakiem dwóch biblijnych drzew mieszkał sam Bóg - dawca życia, jedyny Pan dobra i zła. Tam w Raju człowiekowi niczego nie brakowało. Bóg dzielił się z nim swoim życiem. Dał mu życie, udzielając swojego oddechu i podtrzymywał je, karmiąc owocami z drzewa życia. To była prawdziwa stabilizacja. Do takiej stabilizacji stworzony został człowiek. Stabilizacją człowieka jest bowiem wieczne życie w bliskości z Bogiem. Gdy człowiek, skuszony, pogardził tą stabilizacją, wyciągając rękę po władzę nad dobrem i złem, sam skazał się na utratę Raju i nieustanne koczowanie po bezwodnych pu­­stkowiach. Ten biblijny obraz, zaczerpnięty z realiów Bliskiego Wscho­du, jest znakiem sytuacji materialnej i duchowej, w jakiej przychodzi żyć ludziom wszystkich pokoleń. Nie ma już spokoju i stabilizacji. Choć rodzi się pragnienie, by stawiać sobie prowizoryczne domy - susza i wiatr i tak zmiata je z powierzchni ziemi. Wszystko przemija. Mała stabilizacja Abrahama w Charanie jest także pozorem spokoju. 

Ale Bóg zaczyna zbawcze dzieło i jako pierwszego wprzęga w nie Abrahama. Powie mu - nie ulegaj pokusie wygody. Posłuchaj Mnie i ruszaj w drogę. Będzie to droga wyjątkowa, droga, w którą zapraszam ciebie Ja, twój Bóg, chcący doprowadzić cię z powrotem do Ziemi Obiecanej - Raju, który utraciłeś. Wzywam cię w drogę, w której będę ci towarzyszył. Doprowadzę cię do celu. Bóg przestrzega - zbawienie, które chcę ci dać - Dom Ojca, wymaga Mojego prowadzenia i Mojego błogosławieństwa. Będę ci błogosławił, a ty będziesz wędrował. Nie możesz spoczywać na laurach w wygodnym Charanie. 
Bóg w naszym przejściowym, ziemskim życiu, chce wyrwać nas ze złudnej stabilizacji, zachęca, by się odważyć i posłuchać Jego słowa. Wyruszyć w drogę. A w drodze tej towarzyszyć nam będzie On sam, jego pomoc i błogosławieństwo, którego nie zaznamy w marazmie wygodnego odpoczynku. 

Nowy Testament przynosi ciąg dalszy tego Bożego wezwania. Syn Boży przychodzi na świat i nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć. Nieustannie wędruje i każe swoim uczniom iść za Sobą. Uczniowie spodziewają się, że ta ich tułaczka prędko się skończy, dojdą do Jerozolimy, gdzie Mesjasz zatriumfuje. Marzą o karierze w Królestwie Izraela. Jednak Jezus nie zatrzymuje się. Wciąż prze przed siebie. Przychodzą pod górę Tabor (Mt 17,1-9). Tam zostawia wszystkich i oddala się na szczyt tylko z trójką najbliższych uczniów - Piotrem i synami Zebedeusza, Jakubem i Janem, tymi samymi, którzy tak bar­dzo spodziewali się ziemskiego triumfu Mesjasza, że aż prosili dla siebie o zaszczytne miejsca przy Nim. 

Na górze Jezus oddaje się modlitwie. Wtedy ucznio­wie doznają olś­nie­nia. Widzą w duchu, że nosi On w sobie ukrytą chwałę Bożą. Widzą, że został posłany na świat przez Boga, który jest Jego Ojcem. Wreszcie widzą, że jest obiecanym Mesjaszem, a wielcy Mojżesz i Eliasz potwierdzają, iż całe Pismo Święte przygotowywało ludzi na Jego przyjście. On spełnił wszystkie prorockie zapowiedzi. To właśnie poznają i są oszołomieni, wstrząśnięci prawdą i bliskością samego Boga. On napełnia ich życie nieziemskim Pokojem. Odkrywają, że tam, gdzie jest ten Pokój, gdzie jest jasność bijąca od Syna i głos Ojca, tam obecny jest Najwyższy, cel ich oczekiwań i wędrówki. Są pewni, że zakończyli tułaczkę, doszli do celu i muszą to ostateczne spotkanie z Bogiem zatrzymać. Już chcą stawiać trzy namioty, by trwale przebywać w obliczu chwały Boga i jego sług. 

Jednak Jezus, ten którego Ojciec daje im jako przewodnika, wyrywa ich ze złudzenia. Jeszcze nie doszliście do celu. Dopiero cel ten zobaczyliście. A zanim zostanie on osiągnięty, potrzebne będzie wasze dalsze, mozolne wędrowanie, by dotrzeć do Jerozolimy. Tam niestety najpierw wydarzy się coś trudnego. Dopiero potem nastanie zmartwychwstanie i nadejdzie cel, który proroczo ujrzeliście na górze. 

Dopóki człowiek nie dotrze tam, gdzie naprawdę stoją namioty Boga, nie powinien ustawać w drodze. Chociaż mamią pokusy, chociaż zatrzymanie się nawet na tak zacnej górze jak Tabor też jest pokusą. Bóg przez Jezusa mobilizuje do drogi. Jak kiedyś Abrahamowi, tak teraz uczniom nie pozwala się zatrzymać. Każe iść dalej. Po drodze wspiera, karmi, pozwala przez chwilę odpocząć i zaraz wzywa, by zwinąć namioty i ruszać dalej w drogę. Uczeń Chrystusa na tym świecie nie znajduje stabilizacji. 

Kusiciel natomiast intensywnie pracuje nad tym, by człowieka zatrzymać. Kusi go stabilizacją, o której w głębi duszy każdy marzy. Przecież dla stabilizacji zostaliśmy stworzeni, chociaż nie dla takiej stabilizacji, jaką daje świat. A jednak szatan mami, żeby się zadowolić pustynią, chociaż pustynia to miejsce suche i bezwodne. Nie warto się wysilać, bo cel wędrówki mglisty, a trud dojścia ogromny. Lepiej zadowolić się rzeczami małymi, niezbyt pięknymi, ale za to gotowymi. Szatan więc zachęca do pospiesznej stabilizacji. Może mieć ona dwojaki charakter - materialny lub duchowy.

Tych mniej ukształtowanych, zły nama­wia, by zajęli się tym, co daje świat. Kto wciąż jest w niewoli uwikłań, pochłonięty pragnieniami materialnymi, ten słyszy - Tego się trzymaj! Tego nie zostawiaj! Kto już to zostawił, wyszedł na pustynię i kroczy trudną drogą ku czemuś większemu, słyszy z kolei pokusę, by zawrócił i nie ryzykował. - Tam, skąd wyszedłeś, miałeś wszystko. Chleb, wodę! A tu? Kto mimo wszystko nie da się już zawrócić z drogi, będzie zwodzony zachętą, by stanął i nie szedł dalej. Tu masz dobre warunki, a przyszłość jest taka mglista. Kusiciel straszy niepewno­ścią, a nas łatwo nastraszyć. Boimy się byle czego. 

Wreszcie, jeśli ktoś nie da się zwieść sprawami materialnymi, może usłyszeć pokusy duchowe. Już dostatecznie poznałeś Boga. Nie szukaj więcej. To może być za trudne. Za dużo będzie kosztowało. Albo zły powie inaczej - Jeśli pójdziesz dalej, Bóg zaprowadzi cię na taki krzyż, którego nie udźwigniesz. On jest Bogiem tylko ludzi twardych i mocnych. 

Nie daj się zwieść! Nie bój się Ziemi Obiecanej, do której Bóg cię prowadzi! On jest Bogiem kochającym. Przyszedł jako bardzo dobry pasterz. Jeśli krzyżuje twoje plany osiadania na laurach, zachęca cię do wysiłku i wyruszania wciąż na nowo w drogę, to tylko dobrze. Mała stabilizacja w świecie to twoje przekleństwo. Zobacz, jaka jest ta prawdziwa, pełna pokoju wielka stabilizacja. Ona ma kształt Przemienienia. Do takiej rzeczywistości dąży Chrystus. Dla niej z Taboru idzie do Jerozolimy. Tam bierze Krzyż. I nie zazna spokoju aż Zmartwychwstanie.
 Diakon Jan, 2014 










KTO POTĘPIA, KTO ZBAWIA?

Często mamy ugruntowane wyobrażenie o Bogu, który jest trudny do zaakceptowania: stawia wymagania, ocenia człowieka, obwarowuje go niemożliwymi do przyjęcia, przestarzałymi zasadami moralnymi, przez co ogranicza go i zamęcza. Uważamy, że człowiek bez Boga jest w przeciwnej sytuacji: bardziej wolny, swobodny, mniej zestresowany i ma lepsze samopoczucie. Taki obraz Boga prowadzi wielu do odejścia od wiary, do praktycznego ateizmu. Z drugiej strony wielu sądzi, że Bóg wcale nie jest taki wymagający, tylko Kościół stwarza owe liczne przeszkody człowiekowi. Oba poglądy są głęboko błędne i oba wynikają z dezinformacji, nieznajomości Bożego Objawienia i nauki Kościoła. Te mylne poglądy są na rękę przeciwnikom Boga, przede wszystkim złemu duchowi. Celem niniejszego rozważania rekolekcyjnego jest wyjaśnienie, a może i doprowadzenie do odkrycia, że jesteśmy ofiarami wielu kłamstw, nie rozumiemy, kto tak naprawdę ocenia i potępia człowieka, a kto dowartościowuje go i zbawia. I że wartości moralne naprawdę istnieją i mają zasadnicze znaczenie dla człowieka.
Św. Paweł pisze, że Bóg nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia (Ef 2,5). Tym, co doprowadza nas do zamieszania, złego samopoczucia, stresów i cierpienia są występki: zło czynione przez innych i przez nas samych. Szerzone jest ono jako wyraz egoizmu, niechęci do panowania nad sobą, forsowania własnego interesu kosztem innych, jako konsekwencja błędnie, tendencyjnie, niesprawiedliwie stanowionego lub nagminnie omijanego prawa. Świat na przestrzeni historii i po dziś dzień pełen jest takiego zła i takiej niesprawiedliwości. To zło stawia człowieka w sytuacjach patowych, nie pozwala mu dochodzić sprawiedliwości, a w końcu go potępia. Zły duch chce, żeby człowiek poczuł się zniewolony i stracił nadzieję na wolność i sprawiedliwość. Głównym jego sprzymierzeńcem jest ludzka niewiara w dobro i dezorientacja co do prawdy i sposobu jej szukania. 

Bóg nie zostawia człowieka ze złem. Główną troską i działaniem Boga jest wybawianie człowieka z tej sytuacji. Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. (J 3,17) Przedmiotem działania Boga jest ratowanie człowieka, a nie pogrążanie go, uzdrawianie, a nie niszczenie. Bóg zbawia. Tym, co potępia, jest wyłącznie zło. Postawa zbawcza Boga wynika z Jego miłości do nas. Inne wyobrażenie o Bogu jest wyrazem błędnego mniemania. Niestety to błędne mniemanie jest dość powszechne, jak powszechne są kłamstwa i niedomówienia. Czy zakłamanie może być masowe? Czy większość może się mylić, a racja stać po stronie mniejszości? Niestety tak. To dlatego systemy oparte na większość bywają tak niewydolne. Ale Bóg ze swoim głosem prawdy przebija się mozolnie do człowieka, głosi prawdę cierpliwie i za wielką cenę swojej Krwi. I potrzebuje ludzi, którzy sami odkryją tę prawdę i będą ją głosić. A prawda jest jedna i prosta: to Bóg jest dobrem i ratunkiem dla człowieka, zaś zło i świat idący za nim są tego człowieka potępieniem. Bóg jest dobrem człowieka, zaś zło, jako przeciwne Bogu potępia go i niszczy. Taki jest jego efekt z tego tylko powodu, że jest złem. 

Ponieważ powszechny jest wśród ludzi grzech pierworodny, powszechna też jest ich słabość i podatność na fałsz. Z tym związane są ugruntowane w nas fałszywe obrazy Boga. Do takich obrazów należy wizja Boga, który jest wyrafinowanym pedantem moralnym, podporządkowującym sobie człowieka za pomocą swoich wymagań. Wizja Boga, który dając przykazania, poniża i szuka punktu zaczepienia, by nas karcić i potępiać. Wizja surowego sędziego, despotycznego ojca, albo kogoś obojętnego na nasz los. Wszystkie zranienia, które wynieśliśmy z domu, z relacji międzyludzkich, chętnie przenosimy na Boga. Tak nabieramy przekonania, że Bóg jest nie do przyjęcia, a dopiero odrzucenie Go daje pełne życie. 

Jednak Bóg nie musi podporządkowywać sobie człowieka za pomocą prawa. Stworzył go bowiem i w pełni nad nim panuje. Mimo tego Boże dążenia są przeciwne. Stworzył nas bowiem wolnymi i chce, żebyśmy korzystali w pełni ze swojej wolności i byli przy Bogu odrębnymi osobami, o wielkiej godności pozwalającej na partnerowanie Bogu. Bóg kocha nas i świadomie zmniejsza Swój dystans do nas, zło natomiast chce, żeby człowiek nie skorzystał z tej możliwości i pozostał Bogu daleki, niepodobny do Niego, zniewolony. Dlaczego tego chce zło? Ponieważ szatan stracił już nieodwracalnie swoją, analogiczną szansę. Teraz jego szansą jest tylko to, że człowiek się pogubi na skutek nieznajomości prawdy i podzieli jego los. Bóg objawia prawdę, szatan mówi, że prawda jest inna. Kto ma rację? Kto zbawia, a kto potępia? Oto jest problem, którego ważności nie da się przecenić. To jest nasz problem na Wielki Post. 

Bóg zatem czyni wszystko, by pokazać nam, jak jest naprawdę. Robi to z wielkim zaangażowaniem. Dla tej prawdy umiera na Krzyżu. Po co? Żeby nas przekonać, że to On miłuje, że zależy mu na świecie i na nas, i że nie chce, by ktokolwiek zginął. Demaskuje jednocześnie szatana, że to on niszczy, on zabija, on potępia człowieka i on buduje na ludzkiej pysze albo niskiej samoocenie, na lękliwości i niewiedzy. Takiego zagubionego człowieka Bóg ratuje. Tonącemu rzuca koło ratunkowe. Kołem tym jest posłany z miłosci Jezus Chrystus, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne (J 3,15). W tym się wyraża prawda, że Bóg jest bogaty w miłosierdzie (Ef 2,4) i za wszelką cenę chce nas zbawić. Daje z Siebie wszystko całkiem bezinteresownie, za darmo. Jesteśmy więc ratowani przez Boga łaską, mocą daru miłości (Ef 2,8). Jeśliby ktoś miał jeszcze wątpliwości, Jezus mówi przez św. Jana z jeszcze większą wyrazistością: Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony (J 3,17). 

Jakże zatem rzecz się ma z konieczną oceną i oczyszczeniem człowieka, bez których do jego zbawienia dość nie może? Otóż Bóg i posłany przez Niego Syn są rzuconym człowiekowi kołem ratunkowym. Kto uchwyci się koła, nie utonie. Kto uwierzy Bogu, a nie złemu, ten uratuje swoje życie. Kto uwierzy, że Bóg jest wartością i dobrem, że z Nim człowiek przeżywa wolność i rozwija się pomyślnie, a bez Niego gubi się, ulega wpływom zła, dostaje się pod jego oskarżycielski pręgierz, zostaje potępiony za swoje błędy i umiera. Zatem, kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu, a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył (J 3,18). Potępia szatan, a pod jego sąd człowiek dostaje się przez niewiarę. Bo przez niewiarę nie skorzystał z koła ratunkowego: ze światła, które przyszło na świat, ze Zbawiciela, który kocha. Na tym właśnie polega sąd Boży, że światło przyszło na świat. Jeśli człowiek wierzy światłu, dopuszcza je do siebie, pozwala by go opromieniło i rozgrzewało, wtedy znajduje w nim ratunek przeciw potępiającemu sądowi zła. Sąd Boży to szansa wymknięcia się straszliwemu sądowi szatana. Przeniknięty światłem i wierzący w możliwość zbawienia mam szansę zobaczyć prawdę i uniknąć potępienia. Lecz, jeśli dochodzi do tego, że ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki (J 3,19), wówczas nie ma dla nich ratunku przed potępieńczym działaniem zła. 

Naglącą potrzebą ludzi jest więc odkrycie prawdy, skąd przychodzi światło i zbawienie, a skąd ciemność i potępienie. Kto idzie za tą prawdą, widzi koło ratunkowe i łapie je. Zło jednak walczy do upadłego, by człowiek nie zauważył prawdy. Bóg zaplanował dobro, przygotował to, co ma w Sobie samym, byśmy Go naśladowali i to dobro wypełniali, jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili. (Ef 2,10). Jednak, jeżeli człowiek bardziej wierzy złu, traci wszelką szansę naśladowania Boga w dobru. Jedyną możliwością jest zatem poznanie prawdy, odkrycie kto jest kim w tym świecie. I nie danie się oszukać. Bo tylko, kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu (J 3,21). 

Diakon Jan, marzec 2012





POZWÓL, ŻE DOKONAM TWEGO OCZYSZCZENIA


Jezus przychodzi do świątyni jerozolimskiej w święto Paschy (J 2,13-25). Jest zbulwersowany tym, jak bardzo panująca w niej atmosfera została skażona komercją. Krzyk, wrzawa. Sprzedawcy handlują zwierzęta­mi ofiarnymi. Bankierzy wymieniają pieniądze. Jedni i drudzy korzystają z tego, że pobożni pielgrzymi chcą złożyć Bogu należne ofiary świąteczne. Ktoś wykonuje czyny pobożne przed Bogiem, a ktoś inny z tego korzysta, by zarobić. Znamy i dziś tego rodzaju spłycenie i zbrukanie świętości. Jezus reaguje ostro. A może przesadza? Może nie należy być zbytnim rygorystą? Może należy okazać tolerancję? 

Dlaczego reakcja Jezusa to nie przesada? Otóż jesteśmy w świątyni i gra toczy się o najwyższą stawkę - o to by nie tamować objawiania się Boga. Czym jest świątynia? Jest to miejsce na tym świecie, gdzie Bóg czyni siebie obecnym. Bóg jest istotą spoza tego świata. Jest nam całkowicie niedostępny. Wykracza poza porządek stworzony, nie tylko materialny ale i duchowy, do którego należą choćby aniołowie. Jest ponad wszystko. Dlatego stworzenie nie ma i nie może mieć do Niego przystępu, jeżeli On sam tego nie zechce, czyli nie zniży się do stworzenia, albo innymi słowy - objawi się mu. Bóg się objawia w kategoriach właściwych stworzeniu i w ten sposób staje się dla niego dostępny - uobecnia się mu. Bez tego byłby jakby czarną dziurą. Bóg żeby się objawić potrzebuje pośrednika na tym świecie. Rzeczą z tego świata, przez którą Bóg się objawia, niejako miejscem na tym świecie wybranym, by być obecnym, znakiem obecności i działania, jest właśnie świątynia.

Pierwszą, najszerszą świątynią jest całe stworzenie, ten świat. Mówi o tym tekst o stworzeniu w Księdze Rodzaju, a my doświadczamy tego patrząc na piękno przyrody, kiedy biegniemy myślą do Boga. Drugą, specjalnie wybraną świątynią objawiającego się Boga była świątynia jerozolimska. Trzecią, najpełniejszą świątynią Boga jest Jezus Chrystus, jedyny w historii człowiek, który jest Bogiem dosłownie, Bogiem wcielonym. Wreszcie czwartą, ostateczną świątynią Boga jest człowiek powołany, by po Zmartwychwstaniu Jezusa Duch Święty, Syn Boży i Ojciec zamieszkali w nim, by człowiek nosił Boga w sercu przez to życie i na wieczność. To jest zjednoczenie z Bogiem. 

Świątynia Boga jest zatem najwyższą wartością na tym świecie. Jest znakiem i obecnością nieziemskiej świętości w ziemskich warunkach. To dlatego Zbawiciel tak gorliwie walczy o jej czystość. Zanieczyszczona świątynia rani Boga i pozbawia człowieka bliskości z Nim. Bóg oczyszcza swoje świątynie, musi je oczyszczać, bo jest ktoś, komu zależy na tym, by je zanieczyszczać i burzyć. Jest nim zły duch, wróg Boga. Nie mogąc nic zrobić Bogu ani istotom, które są z Nim, zły walczy rozpaczliwie z obecnością Boga w świecie. Chce ją uczynić jak najbardziej nieczytelną dla nas, by wyrwać Bogu jak najwięcej ludzi, którzy nie odnajdą Go i zginą. Bóg odbudowuje nieustannie to, co zły duch nadwątlił. Kiedy w świątyni jerozolimskiej Chrystus atakuje ostro wszystkich przyczyniających się do jej zbrukania i pozbawienia siły oddziaływania, atakuje przede wszystkim złego ducha. Podobnie zwracając się do Piotra „idź precz szatanie” gromi to „miejsce”, głowę przyszłego Kościoła, który powinien być świątynią, a staje się rzecznikiem złego, próbującego nie dopuścić do Odkupienia świata. Komercjalizacją tego, co powinno być znakiem Boga, tak w czasach Jezusa jak i dziś jest istotnym narzędziem szatana, niszczącego obecność Boga w świecie. 

Bóg jest ostry i bezwzględny wobec złego ducha i ludzi za nim idących, łagodny zaś i miłosierny wobec człowieka dobrej woli. Dlaczego? Bo zły duch jest jednoznacznie zły i dokładnie wie, co robi, ma pełną jasność, człowiek zaś nie ma tej przenikliwości, łatwo go zwieść i zamydlić mu oczy. Człowiek nawet, kiedy czyni zło, bardzo rzadko jest jednoznacznie zły. Najczęściej czyni to, co wydaje mu się dobre, tylko się bardzo myli, bo nie potrafi przeniknąć i zrozumieć panującej w świecie sytuacji. Oto powód, dla którego Bóg kieruje się wobec człowieka przede wszystkim miłosierdziem.

Co zatem czyni miłosierny Bóg? Przede wszystkim demaskuje złego ducha. Zwraca się do niego i jego stronników ostro. Oczyszcza świątynię z grzechu i zła, a potem zapowiada, że jeśli nawet zło zniszczy świątynię, On we trzech dniach odbuduje ją na nowo. Tak postąpi z każdą świątynią, to znaczy zawsze przywróci obecność Boga w świecie. Bo obecność Boga, który raz do nas przyszedł, jest już nieodwołalna. Bramy piekielne nie zwyciężą jej, choć nadwątlają ją stale, a nawet burzą. Świątynie Boga na tym świecie stale niszczeją. Zły duch z przyjemnością zachęca człowieka, by przez swoją głupotę, niewiedzę, upór i egoizm niszczył tę świątynię, którą jest świat - własność nie nasza ale Boga. Ten sam zły z lubością, wspierał grzech Żydów i Rzymian, by w roku 70 n.e. zniszczyć świątynię jerozolimską. Z jeszcze większą zawziętością zło zabiło Jezusa, człowieka i Syna Bożego, zdając mu wyrafinowane tortury w odwecie za Jego świętość. To samo zło niszczy każdego człowieka, świątynię Boga, kusząc go do grzechu i doprowadzając do śmierci, której przecież nie chciał Bóg.

A jednak kto niszczy świątynię Boga, tego zniszczy Bóg. On jest nieubłagany wobec złego ducha i jego popleczników, a zły duch nie ma z Nim żadnych szans.

Natomiast człowiek poszukujący ma szansę, może mieć niezachwianą nadzieję, bo Bóg zapewnia, że każda świątynia we trzech dniach będzie odbudowana. Obecności Boga z nami nikt nam nie odbierze, nikt nie zniweczy.

Jak zatem działa Bóg wobec człowieka, by dbać o tę swoją obecność z nami, o odbudowywanie świątyń? Przede wszystkim daje nam wskazówki, jak dobrze będzie dla nas żyć (Wj 20,1-17). Przykazania, to nie rozkazy apodyktycznego Boga, to rady, jak postępować, żeby doświadczać dobra. Człowiek jest stworzony, jak ryba dostosowana do życia w wodzie. Wyjęta z niej dusi się. Podobnie dusi się człowiek pozbawiony Boga i odchodzący od Niego, postępujący według zasad sprzecznych z Nim. Dziesięć przykazań to wskazówki, jak nie wypaść wody, do której jesteśmy przystosowani.

Ale gdy człowiek nie zachowuje przykazań i traci to, czego potrzebuje do życia, Bóg spieszy mu na ratunek i oczyszcza jego wewnętrzną świątynię, żeby Bóg nadal mógł w nim mieszkać, a człowiek mógł Go mieć stale w sobie i ze sobą, i nosić Go, jak najukochańszą osobę na rękach. Bóg leczy poranione ludzkie serce. Zimny kamień przykazań zmienia w gorące serce, które chce czynić dobro, bo kocha. Bóg obiecuje że w ramach oczyszczenia swoich świątyń, także w naszej, osobistej zmieni wszystko, całą atmosferę i mentalność. Człowiek nie oczyszczony, gdy Bóg mówi: „nie będziesz miał innych bogów oprócz mnie”, słyszy ostry zakaz, bezwzględne polecenie, jakby ktoś groził palcem. Człowiek, zaś oczyszczony przez Boga, sam już nie chce innego boga, a słowa dekalogu brzmią jego uszach jak proroctwo: nie będziesz miał innego boga, zapowiadam ci to i obiecuję, bo cię oczyszczę i obdaruję sobą. Dokładnie tak samo jest z pozostałymi przykazaniami. Z rozkazów "będziesz miłował" przemieniają się w gorące obietnice, że będziesz miłował..

Nie będziesz już cierpiał z powodu zła, które sprowadza na ciebie niewierność przykazaniom. Zapragnij oczyszczenia i pozwól mi się oczyścić. Ja cię oczyszczę.

Diakon Jan, marzec 2012






WIEJADŁO

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie. (Flp 4:4-7) 

Pytały go tłumy: Cóż więc mamy czynić? On im odpowiadał: Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: Nauczycielu, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Pytali go też i żołnierze: A my, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie. Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę. (Łk 3:10-18) 

Ducha Ewangelii charakte­ryzuje wyrozumiała łagodność. Głosi ją Apostoł Paweł i zaleca swoim podopie­cznym w Filippi. Człowiek nie mógłby być wyrozumiale łagodny, gdyby pierwszy nie pokazał tej postawy Bóg przez swojego Syna Jezusa Chrystusa. Bóg zna czło­wieka. Wie jak głęboko i boleśnie zranił go grzech, który rozpanoszył się w świecie. Sam Jezus też zna ten grzech, nie dlatego żeby miał go popełniać, ale dlatego, że jest to nasz grzech, a Jezus wziął go na siebie. Czasem może myślimy - Jezusowi było łatwiej. On był Bogiem, On był czysty, nie miał poranień. Otóż wcale nie! Jezusowi nie było łatwiej, bo te poranienia, które spadły na nas od świata i na skutek naszych osobistych grzechów, On też miał w sobie w całej pełni, przyjął je od świata. Jezus doznał wszystkich skutków zła, które czynią ludzie i dlatego był też poddany słabości i podatny na pokusy. Tyle że tylko On - On jeden - przeciwstawił się tej presji grzechu i nie uległ jej w najmniejszym stopniu. Za to żyjąc i cierpiąc z powodu zła, okazał światu, każdemu z nas i mnie osobiście wielką dobroć i właśnie wyrozu­miałą łagodność. Jezus od siebie wymagał dużo, a dla nas miał miłosierdzie. 

Z ducha tej łagodności Bożej są zalecenia poprzednika Jezusa, Jana Chrzci­ciela. Kto ma dwie suknie, niech podzieli się ze swoim bratem. Nie musi pozbywać się wszystkiego, ma nadal troszczyć się o siebie, ale powinien pamiętać o innych. Podobnie celnik. Nie musi porzucić swego zawodu. A przecież celnicy to byli poborcy podatków dla Rzymu. Okupant nie wyzna­czał dla nich specjalnego wynagrodzenia, ale pozwalał im pobierać więcej, niż się należało i tym sposobem „łupić” swoich ziomków, by żyć kosztem nich. Żydzi po­gar­dzali celnikami, ale Bóg nie pogardzał nimi. Jego prorok był wyrozumiały i wzy­wał tylko, by nie brali nic ponad to, co im wyznaczono. Gdyby nie taka była także postawa Chrystusa, nie nawróciłby się do Boga celnik Zacheusz, ten, który wspiął się na sykomorę a potem połowę swojego majątku rozdał ubogim. Podobnie Jan nie nakazywał żołnierzom, by porzucali swoją służbę na rzecz okupanta, ale kazał im, żeby nikogo nie okradali, ale poprzestawali na swoim żołdzie.

Tak właśnie rozszerzało się w pierwszym wieku chrześcijaństwo. Nie przeciwko ko­mu­kolwiek, ale dla każdego. Z delikatnością i zrozumieniem najgłębszych ludzkich potrzeb. Bóg pokazuje wyraziście, co jest złe, a co dobre w człowieku, a pokazując to nie forsuje niczego, ale zachęca łagodnie, ponieważ kocha i zależy mu na człowieku.

Wiedząc to będziemy mogli lepiej zrozumieć Jana, kiedy zapowiadając Chry­stusa, ogłasza, że przychodzi on z misją oczyszczenia człowieka - ma w ręku wiejadło, które swoim podmuchem wywie­wa plewy spośród ziarna. Podobnie Bóg podmuchem Ducha Świętego wywiewa plewy z naszego życia, a nasze życie zaczyna się od naszego serca. Podmuch ten jest łagodny jak szmer powiewu, którego doświadczył Eliasz na górze Horeb, ale przy tym jest on skuteczny. Dlaczego? Ponieważ zło doprowadza człowieka do takiej ruiny, że nawet najoporniejszy, kiedy jest zbolały i przebywa na dnie, gdy poczuje łagodny powiew wiejadła, nie oprze się mu - przyzna się, że tego mu właśnie potrzeba. Bo dokąd pójdzie czło­wiek, jeśli nie do Boga? A jakże spotka Boga inaczej, jak tylko przez Chrystusa. 

Nie trzeba patrzeć na letnich, ale na świętych. W nich wspaniale zadziałało Boże wiejadło. Dziś bardzo widać, jak świat potrzebuje oczyszczenia, bo dostał się pod wpływ tych, którzy kierują się wyłącznie swoim wąskim, materialnym interesem. I to wielkim interesem, liczonym w miliardach. Ta idelogia interesu kiedyś runie. Ale, póki co, ocaleje tylko ten, kto dopuści do siebie wiejadło Ducha Bożego i stanie się ewangeliczny - wyrozumiale łagodny, święty.

Na czym polega oczyszczające działanie Boga? Grzech przejawia się w ludzkich czynach, które są destrukcyjne dla życia wszystkich. Ale jego źródłem jest zdemoralizowane serce ludzkie. Kto się zorientuje, że ma w sobie coś z tej demoralizacji, może się nawrócić, powie­dzieć Bogu - zgrzeszyłem, przepraszam i podjąć nawrócenie. Wyznać grzechy przed Chrystusem i uzyskać przebaczenie. Ale to jest dopiero pierwszy etap Boskiego oczysz­czającego działania. Drugi to - wyleczenie zdemoralizowanego serca, które ma złe skłonności i przyzwyczajenia, które od lat nawykło do dogadzania sobie, a nie liczenia się z innymi. Takie serce nawet zyskawszy przebaczenie zaraz powraca do swoich daw­nych nałogów. Takiemu sercu właśnie pot­rzeb­ne jest wiejadło - działanie oczyszcza­jące Boga, który swoim Duchem wywieje złe nawyki i ukoi rany pozostałe po grzechu. Łagodnie uciszy grzesznika. Taki jest duch Ewangelii, taki jest Chrystus, taki jest pokój od Niego, który może być naszym udziałem. Pan jest blisko.

Potrzebuję tylko chcieć tego ducha, pra­g­nąć podmuchu wiejadła, zgodzić się na Boże oczyszczenie, poczuć, że z tym moim rozkojarzonym, żyjącym pod przymusem i w niepokoju sercem żyć się nie da. Bóg ma dla tych, którzy docenią dar wiejadła wielkie uspokojenie. W miejsce dogadzania sobie pustymi, przemijającymi dobrami, w miejsce satysfakcji z tego, że wygrywa z innymi mój własny interes, że inni się nie liczą, w miejsce herodowej władzy, marnej bo pełnej lęku i zbrodni, pojawia się praw­dziwy pokój, który przewyższa wszelki umysł.

Ten pokój jest zupełnie inną jakością życia. Bóg ją proponuje, namawia nas, byśmy poszli Jego drogą, przyjęli wiejadło i poznali Go, ale ludziom jakże trudno to przyjąć i w to uwierzyć zwłaszcza, kiedy nigdy w życiu nie doświadczyli, jak piękne jest życie Boże, jak jest nieporównanie bardziej ludzkie niż życie według norm tego świata, jak głębokie daje ono spełnienie.
Diakon Jan, grudzień 2012



        





NAWRÓCENIE NA ODPUSZCZENIE GRZECHÓW

Podnieś się, Jeruzalem! Stań na miejscu wysokim, spojrzyj na Wschód, zobacz twe dzieci, zgromadzone na słowo Świętego od wschodu słońca aż do zachodu, rozradowane, że Bóg o nich pamiętał.[...] Albowiem postanowił Bóg zniżyć każdą górę wysoką, pagórki odwieczne, doły zasypać do zrównania z ziemią, aby bezpiecznie mógł kroczyć Izrael w chwale Pana. (Ba 5,5.7) 

Obchodził więc Jan całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza: Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego! Każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech się staną prostymi, a wyboiste drogami gładkimi! (Łk 3,3-5) 

Mam właśnie ufność, że Ten, który zapoczątkował w was dobre dzieło, dokończy go do dnia Chrystusa Jezusa. [...] A modlę się o to [...], abyście byli czyści i bez zarzutu na dzień Chrystusa, napełnieni plonem sprawiedliwości, nabytym przez Jezusa Chrystusa ku chwale i czci Boga. (Flp 1,6.9-10) 

Dzieje Starego Testamentu to dzieje wezwań, które kieruje do ludzi Bóg: bądźcie w więzi ze Mną, przestrzegajcie moich wskazań, a będzie to służyło waszemu życiu. Jeżeli jednak zlekcewa­życie Mnie, to nie Ja sprawię, że zgniecie, ale zło, które czyniliście, ono samo was zgubi. Tak ostrzega Bóg, a człowiek z reguły Go nie słucha i wtedy spada na świat cierpienie za cierpieniem. Historia biblijna jest pełna takich doświadczeń. W obliczu nich ludzie próbują coś zmienić w swoim życiu, zacząć inaczej postę­pować, nie grzeszyć, ale ich wysiłek staje się słomianym zapałem i nie przynosi trwałych efektów. Człowiekowi nie udaje się zmienić samego siebie! Zauważenie tego ma kluczowe znaczenie. 

Izrael Starego Testamentu wskutek od­stępstw od Boga stracił swoją tożsamość i dostał się pod panowanie Babilończyków. Wtedy prorok Baruch posłał do niego krzepiące słowo zapowiedzi powrotu. Nadejdzie dzień, że wró­cicie z wygnania, w które poszliście wskutek waszych grzechów i powrócicie do waszego Jedynego Boga. Będzie to dzień pełen chwały, sam Bóg wyrównywać będzie przed wami drogę powrotu... 

Tyle obietnicy Bożej w Starym Testamencie. Potrzebujecie POWROTU z niewoli, w którą sami zabrnęliście i ja wam ten powrót umożliwię. Jak to się jednak dokona i jakie będą tego szczegóły, to wyjaśni się dopiero w Nowym Testamencie. 

Nawrócenie to właśnie powrót. To decyzja tych, którzy oddalili się od Boga i brną przez pustynię bez środków do życia. To decyzja przełomowa. Koniec! Stop! Zatrzymuję się! Prze­s­taję ignorować Boga! Zawracam! Zaczy­nam iść w przeciwnym kierunku! Do Niego! Nawrócenie więc to nie usunięcie zła, zaprzestanie grzeszenia, przemiana serca włas­nym wysiłkiem, transformacja grzesznika w świę­tego. Nie! Dlaczego? Ponieważ samemu nie dam rady tego zrobić. To decyzja, że dłużej nie mogę żyć, jak żyję i postanawiam zmienić sposób życia. 

Ale po co? Jaki jest cel nawrócenia, jeśli nie usunięcie zła. Celem nawrócenia jest... Najpierw jednak posłuchajmy Jana Chrzci­cie­la, jego głosu wołającego na pustyni judzkiej: Przygotujcie drogę PANU, prostujcie ścieżki DLA NIEGO! Każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech się staną prostymi, a wyboiste drogami gładkimi! Celem nawrócenia jest zatem uporządkowanie drogi, po której BÓG mógłby przyjść do mnie nawracającego się i zacząć mnie przemieniać. Jan głosi czasy Mesjańskie, zapowiada, że niedługo przyjdzie obiecany wysłaniec Boży. To On pomo­że ludziom dokonać powrotu do Boga z niewoli. Dlatego, gdy Baruch zapowiadał, że nastąpi ten powrót i Bóg uporządkuje drogę przed wygnań­cami, Jan tymi samymi niemal słowami zapo­wiada, że Bóg właśnie się zbliża, by umożliwić nam powrót do Siebie, a wy MACIE UPORZĄD­KOWAĆ DROGĘ PRZED NIM. Bóg przyjdzie w Chrystusie, by nas zbawić, my możemy dopuścić Go do swojego życia i pozwolić Mu działać, bo bez naszego przyzwolenia, bez otwarcia drogi do naszych serc, moc Boża nie będzie skuteczna. Bóg jest wszechmocny, ale człowiek jest wolną istotą podobną do Boga i dopiero spotkanie się tych dwóch wolności będzie prawdziwie owocne.

Bóg czyni wszystko co może ze swej strony, łamie niebiańskie zasady, zniża się... On, pełen majestatu schodzi do nas, na pustynię, zdaje się na poniewierkę, umiera na Krzyżu. A jednak nawet, gdy zakrwawiony, zdrożony staje przed nami na odludziu i mówi - jestem, chodź ze Mną - do niczego nie zmusza. Kocha, pragnie, chce naszej bliskości, a jednak dopóki nie dojrzejemy do niej nic głębokiego się w nas nie dokona. Potrze­bujemy spojrzeć na kochającego Boga, na siebie i zastanowić się, co zrobić w sercu, by Jego Krew i pot nie poszły na marne.

Tym właśnie jest owe prostowanie przez nas drogi Panu, który mozolnie wędruje ku nam i cierpi niewinnie razy zła. Na tej drodze napotyka doliny, w które się musi zanurzyć, góry, na które się musi wspiąć, pokonuje zakręty i z trudem idzie po wybojach. To wszystko pokazuje na Krzyżu. Ale my możemy się teraz zastanowić, co takiego robimy, że Bogu aż tak trudno jest do nas dotrzeć.

Po pierwsze ulegamy zwątpieniu i zapadamy się w ciemne doliny niewiary. Ulegamy pokusie, by Boga lekceważyć. Te do­liny trzeba zasypać, wypełnić Bogiem, wpuścić Jego w zakątki naszej ciemności, zwątpienia i lęku. Dopuścić Go wszędzie, niczego nie robić samemu, ale i dostępu do niczego Mu nie od­mówić.

Po drugie są w naszym życiu góry pychy, przekonania, że sam sobie wystarczę, dam sobie radę, nie potrzebuję Boga. Te góry są największą przeszkodą na Jego drodze do nas. Pyszny nie znajdzie Boga, bo sam zaspokaja siebie i nie wie, jak mizerne jest to zaspokojenie w porównaniu ze wspaniałościami, które chce dać Bóg. Jak poruszające są Jego dary w porównaniu z mier­notą naszych wyrobów. Pycha stanowi wielkie zmarnowanie ludzkiej szansy. Potrzebuję przeżyć wstrząs. Zniżyć wygórowane myślenie o sobie. Ustabilizować wahania między zachwytem nad sobą, a zwątpieniem w swoją wartość. Zobaczyć swoje góry i zniżyć je.

Po trzecie potrzeba zawstydzić się, że chodzę takimi zakrętasami, że nie jestem szczery i prostolinijny, że kłamię w życiu publicznym i prywatnym, że Bóg, idąc do mnie, zmuszony jest przemierzać takie labirynty fałszu.

Wreszcie, po czwarte, trzeba zobaczyć swoje wyboje grzechu, które czynię, a które wstrząsają Bogiem idącym do mnie i ranią Go. Zobaczyć to wszystko i zakwestionować. Wyrzec się tego, czyli nawrócić z drogi.

A kiedy to zrobię, wtedy wreszcie Bóg do mnie przyjdzie i dostanie się do mojego prywatnego sejfu, do wewnętrznego skarbca, do intymnego wnętrza. I zacznie koić je, wnosząc pokój. To będzie ratunek, odblokowanie, otwarcie szeroko oczu.

Pan Bóg to dzieło już rozpoczął. Już coś się w nas dokonało. Zapoczątkował w nas dobre dzieło, ale nie dokonało się ono jeszcze do końca. Do końca jest daleko. Paweł pisze, co się zaczęło i czego potrzebujemy. Potrzebujemy napełnić się plonem sprawiedliwości nabytym przez Jezusa. On jeden jest sprawiedliwy, On postępuje jak należy, On będąc na ziemi postępował dokładnie w zgodzie z ładem Bożym. Tym swoim wzorowym postępowaniem wypraco­wał dla nas dary, którymi się możemy teraz napełniać. Możemy je wziąć od Niego i się nimi nasycać. Z domu Ojca przyszedł do nas przez góry i doliny grzechu i doniósł nam ogromny bagaż darów. Jeżeli zechcemy, możemy je od Niego wziąć i się nimi karmić. I dopiero przyswojenie tych darów będzie nas oczyszczać, będzie odpuszczać nam grzech i skutecznie zmieniać nas aż do wydoskonalenia. Dopiero wtedy pojawi się owoc, za sprawą tego, co z mozołem dał Chrystus. 

Dlatego warto było podjąć decyzję nawrócenia: wyrównać Chrystusowi drogę. Warto było! A gdy się plan Chrystusowy doprowadzi do uporządkowania nas, do pokonania grzechu w naszym sercu, wówczas Bóg będzie się radował. Jego chwała w tym się objawi, że wysiłek Boży nie poszedł na marne. 

Oto dlaczego Jan Chrzciciel głosił na pustyni grzechowej chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów czyli na oczyszczenie ludzkiego serca. Co innego jest NAWRÓCENIE, a co innego ODPUSZCZENIE i OCZYSZCZENIE. Nawrócić się możemy my - oczyścić nasze serca może tylko On - Bóg miłości. 

Diakon Jan, grudzień 2012










WIDZENIE

Potrzeba nam pełnić dzieła Tego, który Mnie posłał, dopóki jest dzień (J 9,4). W świecie panuje pokój, jeżeli ludzie żyją pośród dnia, a w ich serca wnika światło. Światło widzialne dla oczu to tylko znak. Cho­dzi o ważniejsze światło, bardziej przenikliwe, oświetlające wnętrze człowieka i porządkujące jego życie. Chodzi o działanie Boga. Człowiek jest w świetle, gdy dociera do niego od Chrystusa działanie Boga. Jeżeli światło Boże nie działa w sercu ludzkim, człowiek pozostaje w ciemności. Dzieje się tak, bo Bóg nie może działać, gdyż człowiek nie wpuszcza do serca Jego światłości - ma zamknięte oczy, nie widzi. Bywa często, że oczy ludzkiego serca są zamknięte nie z wi­ny człowieka: ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale stało się tak, aby się na nim objawiły sprawy Boże (J 9,3). Wówczas Bóg może działać, bo napotyka ludzką dobrą wolę. Tak było w przypadku niewidomego z Ewangelii Janowej. Jezus jest światłością świa­ta, a człowiek ma dziecięcą wiarę, by światłość tę do siebie wpuścić. Wtedy z nie­widomego prędko staje się widzącym. Gorzej jest, jeśli stawia on przeszkody, nie wierzy, że Bóg jest światłością, tylko zamyka oczy. W takiej sytuacji znajdowali się faryzeusze. Jezus chciał otworzyć ich oczy ale nie mógł, ponieważ mieli oni głębokie up­rze­dzenia, których nie potrafili pokonać.

Dwie postawy niewidzenia: niezawinionego i zawinionego bywają naszym udziałem i ten ważny temat poruszamy ku naszej rozwadze w Wielkim Poście. Kto cierpi jakieś potrzeby, ale szuka Boga, może stać się uczestnikiem Jego wielkich dzieł. 

Dlaczego faryzeusze nie wierzyli? Znali Pisma i wiedzieli, że mają nadejść czasy Mes­jańskie, kiedy Pomazaniec Boży odmieni wszystko i zaprowadzi Królestwo Boże. Spodziewali się, że będzie kimś wyjątkowym, nieznanego pochodzenia (J 9, 29), przewyższającym władców, kimś za kim koniecznie należy pójść. A jednak, gdy konkretnie stanął przed nimi Jezus, który czynił wielkie znaki, pokazywał swoją wyjątkową władzę i domagał się wiary, oparli się Mu. Dlaczego? Ponieważ nie wystarczyło im zaufania i odwagi, by z Nim dokonać rewolucji w swoim życiu religijnym. Jezus nie namawiał ich do porzucenia wiary w Boga Izraela, a jedynie do uwierzenia w Niego jako obiecanego Króla religijnego - re­p­rezentanta Izraela przed Bogiem. Tymczasem oni, zwłaszcza najważniejsi spośród nich członkowie Sanhedrynu, panicznie bali się, że przyjmując Mesjasza sami stracą wszystko. Dlatego szczelnie zamykali swoje oczy na Jego światło, a uszy na Słowo. 

Tymczasem prosty człowiek, niewidomy żebrak czuł moc i prawdę bijącą od nauczającego Jezusa. Kiedy Ten otworzył mu oczy, biedak nie miał wątpliwości, że Jezus to Prorok działający w imieniu Boga. Faryzeusze dyskutowali o teologii uzdrawiania i tą dyskusją mydlili oczy sobie i innym, a biedak postrzegał świat prostolinijnie: Czy On jest grzesznikiem, tego nie wiem. Jedno wiem: byłem niewidomy, a teraz widzę  (J 9,25). Widzę, że uczyniono mi dobrze, więc działał Bóg. On posłał mnie słowami: Idź, obmyj się w sadzawce Siloam - co się tłumaczy: Posłany (J 9,7), a więc Jezus to Boży Posłaniec. Gdyby ten człowiek nie był od Boga, nie mógłby nic czynić (J 9, 33) - to było dla prostodusznego ludzkiego serca oczywiste. Jednak nie było to oczywiste dla ludzi zasklepionych, którzy szukali argumentów by usprawiedliwić swo­ją niewiarę. Wiemy, że Bóg przemówił do Mojżesza (J 9,29). A czy wiemy, że Ten, który przemówił do Mojżesza nie przemówił do Jezusa? Są pełni wahań, a człowiek wierzący tylko się dziwi: W tym wszystkim to jest dziwne, że wy nie wiecie, skąd pochodzi, a mnie oczy otworzył (J 9, 30). Wystarczyło otwarcie oczu, by zobaczyć, że Jezus jest Kimś zasługującym na wiarę i by pójść za Jego nauką. Do wiary potrzebne jest widzenie, jaki jest sens tego, co mnie spotyka w życiu. Ślepota na znaki działania Boga w codzienności zamyka człowieka na zbawienie, które przyszło i czeka w zasięgu ręki.

Bóg zatem posyłając Jezusa dokonał rewolucji w naszej religijności. Choćbym był niewidomy i zamknięty w głębokiej ciemności życiowego zaplątania, wystarczy proste przyjęcie bez zastrzeżeń Jezusowego prowadzenia, by stać się człowiekiem widzącym - pełnym głębokiej więzi z Bogiem. Kto zaś jest nawet człowiekiem wierzącym, lecz nie ma oczu zdolnych dostrzegać permanentne działanie Boga, nieustanne Jego przychodzenie wciąż na nowo, ciągłe zmienianie widoku i rozszerzanie horyzontu, prowadzenie raz tak, raz inaczej, ten popada w stagnację, a Bóg przerastający i zaskakujący przestaje być widoczny. Ślepnę.

Moc Boża płynąca od Jezusa porusza zatem ludzi nieustannie, aby ci , którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą stali się niewidomymi (J 9,39).

Proces ten zależy od wrażliwości na znaki działania Bożego. Czym jest znak? Nie musi być cudem, zawieszającym prawa przyrody. Za czasów Jezusa nie znano praw przyrody. Znakiem jest wszystko to, co dzieje się w sposób widzialny, a świadczy o niewidzialnym działaniu Boga. W jaki sposób świadczy? Tak, że człowiek patrzący na znak czuje, że coś się w jego ludzkim sercu zmienia. Coś co daje pokój! Aby mogło się we mnie coś zmienić pod wpływem znaku, potrzebna jest gotowość. Godzę się, że zbieżność zewnętrznego faktu i wewnętrznego przeżycia nie jest przypadkowa. Czy to możliwe, że zbieżność mojej prośby o uzdrowienie bliskiej osoby i następującego wkrótce jej powrotu do zdrowia jest przypadkowa? Jakie jest prawdopodobieństwo tego, że nagle moja wewnętrzna potrzeba znalazła zaspokojenie wśród ślepego świata pełnego zamieszania? Czy to możliwe, że mój głód pokoju i dobra podlega tylko władzy przypadków i nie ma na świecie nikogo, komu by na mnie zależało? Refleksję w takim duchu mają wywołać znaki. I wtedy, nagle czuję, że znak nie może być przypadkiem, że w świecie nic nie dzieje się przypadkowo, że wszystko, nawet sprawy najdro­b­niejsze mają swój sens i swoją wagę.

Bywa też tak, że przyjmujemy znaki, doznajemy ich Bożych skutków, Bożej pomocy i uzdrowienia, a jednak po pewnym czasie, gdy wrażenie mija, zapominamy o sensie znaku. Lekceważymy dotknięcie Boże, ponieważ życie niesie nam pośpiech i zamieszanie, a do tego nam, jak faryzeuszom, nie chce się niczego rewolucjonizować i nie mamy odwagi niczego głęboko zmieniać. Znak działał, ale krótko i pozostał bez długofalowych owoców. Bóg do­konał wobec mnie czynu mocnego, obdarował mnie hojnie, otworzył mi oczy, ale ja prędko się przyzwyczaiłem do widzenia. Poczułem się człowiekiem, który ma już wszystko trwale i nie ma powodu szukać niczego wię­cej. Zaczynam więc zajmować się czymś innym, korzyściami, wygodą, a zapominam o Bogu i Jego znaku. Powoli moje oczy na powrót zaciągają się bielmem niewiary. Już nieźle widziałem, a stopniowo znów staję się niewidomym. Znów aktualne jest dla mnie ostrzeżenie Jezusa. Gdybyście byli nie­wi­domi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: "Widzimy", grzech wasz trwa nadal (J 9,41).

Diakon Jan, kwiecień 2011











PRAGNIENIE

W Biblijnej symbolice, przez którą zostało pokazane człowiekowi, na czym polegają jego podstawowe życiowe problemy, do rozwiązania których niezbędny jest Bóg, poczesne miejsce zajmuje symbolika wody oraz jej braku i związanego z tym pragnienia. Ludzie mieszkający na Bliskim Wschodzie, gdzie część terenu stanowią pustynie i obszary, które w porze suchej stają się bezwodne, nieprzyjazne człowiekowi, doskonale rozumieli, jakie znaczenie mają zielone oazy w pobliżu źródeł wody oraz studnie i cysterny, gdzie można było zaczerpnąć jej dla siebie i swoich stad. Ludzie w tamtym klimacie doceniali wartość nawet kubka wody podanego spragnionemu. Pragnienie wody stało się więc znakiem braku samowystarczalności człowieka, jego największych i najgłębszych egzystencjalnych pragnień. Liczne takie pragnienia są w nas żywe, z czego łatwo sobie zdać sprawę.

Czego bardzo pragnie człowiek i w czym nie jest on zaspakajany na miarę swoich potrzeb? Po pierwsze pragnie choćby uwagi, zauważenia ze strony drugiego człowieka, potraktowania z szacunkiem i życzliwością, w sposób zważający na jego potrzeby i interesy a nie w sposób egoistyczny. Ponadto człowiek pragnie być kochany, znaleźć u innych choćby prostą serdeczność. Dalej jest on spragniony tego, by wykonywać w życiu rze­czy sensowne, mieć z nich satysfakcję i być docenianym. Dzieci i młodzi ludzie bywają chwaleni przez rodziców i wychowawców. Człowiek dorosły na ogół chwalony jest mało i mało doznaje emocjonalnego wsparcia. Wreszcie człowiek pragnie też być potrzebny, mieć satysfakcję z tego, że robi w życiu rzeczy potrzebne. Bardzo boi się sytuacji, kiedy niczego wartościowego zrobić nie może, nie jest potrzebny, nie ma pracy, nie ma celu w życiu, ani przed sobą żadnej życiowej perspektywy.

Wielki niedosyt, jaki nosimy przez całe życie, jest przejawem tego, że brakuje nam takiego życia, do jakiego jesteśmy stworzeni. Potrzebujemy znacznie więcej niż obecnie mamy. Dlatego ograniczamy się, przystosowujemy na siłę do realiów, w jakich przychodzi nam żyć i zawsze jest to jakiś gwałt zadawany naszemu duchowemu wnętrzu. Zawiedzeni tym, że nie znajdujemy u ludzi tego, czego byśmy pragnęli, zamykamy się i wycofujemy, pogrążamy się w nieufności i lęku. W poczuciu realizmu rezygnujemy z pragnień i zadowalamy się tylko tym, co jest możliwe.

Tymczasem możliwe jest znacznie więcej niż zwykle uważamy za możliwe. Kobieta z Samarii przystosowała się do życia w warunkach, w jakich się znalazła (J 4,5-42). Kiedyś miała męża, ale być może owdowiała bezdzietnie, więc co prędzej wyszła za mąż drugi raz, potem trzeci. Po stracie pięciu mężów pozostała sama i już nie miała z kim związać życia. Wciąż była niestara i bardzo samotna. Potrzebowała kogoś. Żyła więc z kimś poza małżeństwem i z dala od Boga. Miała wielkie pragnienia, ale nawet już o nich nie myślała. I dalej żyłaby tak w pragnieniach niezaspokojonych i starannie skrywanych, gdyby Ktoś też nie był spragniony - szukający wody przy studni w Sychar i szukający nie tylko wody ale jej.

Jezus też pragnął. Pragnienie to biblijny znak niedosytu, jaki na człowieka sprowadza życie pełne niedoskonałości i grzechu. Jezus był bez grzechu, ale przyszedł na świat, by wziąć w swoje życie trudny ludzki los i ciężar grzechu, jaki ludzie popełniają. Jezus był więc spragniony z powodu sytuacji panującej w świecie i naszych sercach, spragniony dobra, uzdrowienia człowieka, bliskości z nim i odwzajemnienia przez niego Bożej miłości. Najpełniej wyraził to swoje pragnienie Jezus, kiedy umierając na Krzyżu zawołał ostatkami sił - Pragnę. Pragnął nie tylko napoju, który zwilżyłby jego spieczone wargi, ale przede wszystkim pragnął ocalenia człowieka od zła i odkupienia go, by mógł spotkać się z Nim i z Ojcem. Pragnienie więzi z człowiekiem, pragnienie dobra dla niego, jest przejawem wielkiej miłości jaką ma Bóg, ale jaką też Bóg zaszczepia w sercach ludzi, którzy Go przyjmują. Im jestem bliżej Boga, tym mocniej odczuwam, jak ważne jest dobro, jak potrzebne sercu ludzkiemu i jak naprawdę warto walczyć o to, by dobro od Boga docierało do ludzi.

Współczesny świat, próbujący odsuwać człowieka od Boga niejako systemowo, w sposób zorganizowany, za pomocą mechanizmów ekonomicznych, środków przekazu a nawet prawa, nie odbiega wiele od społeczeństw przeszłości. A jednak dzięki znacznie efektywniejszym sposobom działania na człowieka, świat dziś tłamsi nas mocniej niż kiedykolwiek i pozbawia możliwości zaspakajania naszych pragnień. Owocuje to narastającym cierpieniem ludzkim, napięciami psychicznymi, frustracjami i chorobami.

Człowiek, który traci przekonanie, że jego pragnienia mogą być zaspokojone, traci przede wszystkim wiarę, w to, że jest Bóg, który się nim opiekuje i go prowadzi. Kiedy próbuję się wyzwolić z pozbawiającego mnie wszelkich perspektyw impasu i nie udaje mi się, wówczas zwykle rezygnuję i chce się wycofać z aspiracji, zawrócić, jak Izraelici na pustyni, z powrotem do Egiptu. Kobieta samarytańska nigdy w życiu nie myślała, że istnieje coś takiego jak woda, którą pijąc człowiek przestanie pragnąć, że jest możliwe definitywne zaspokojenie rozlicznych ludzkich pragnień, które sama boleśnie odczuwała, a o których z nikim nie miała nawet okazji porozmawiać. Bo i z kim?

Jezus był wyjątkowy. Był spragniony kontaktu z nią, jakby wręcz czekał na nią przy studni i miał dla niej niezwykłą wieść: jest woda żywa, po której już się nie pragnie, która staje się w sercu źródłem wody żywej wytryskującej ku życiu wiecznemu. Innymi słowy, kto napije się od Jezusa, w tym ożyje źródło tej samej wody którą ma Jezus. Wytryśnie ono ze mnie i popłynie do innych. W ten sposób będzie się rozszerzać wśród ludzi. Ludzie czerpiący od Jezusa staną się jak On dawcami wody żywej i będą się zmieniać, stając się gotowymi do dojścia do życia wiecznego.

Dar wody od Jezusa to dar Ducha Świętego, który spływa na człowieka, kiedy przyj­muje on chrzest, a więc nawraca się, wierzy w Jezusa i zaczyna żyć Jego darami. Ten Duch Święty zaczyna promienieć także od tych, którzy Go przyjmują na innych, którzy Go jeszcze nie otrzymali, ale Go otrzymają przez ludzi.

Jak będzie to przebiegało? Mówi o tym Jezus do Samarytanki, z którą nawiązał taki kontakt, że udało Mu się wciągnąć ją w bardzo poważną rozmowę. Myśląc z początku, że chodzi tylko o wodę, kobieta się zainteresowała kuszącą perspektywą, że nie będzie już musiała chodzić do studni. Ale Jezus pokazał wtedy, że dotyka jej serca. Odsłonił przed nią prawdę o niej samej, to, jak wygląda jej życie, jak może się ono odmienić. Wystarczy uwierzyć Temu, który daje wodę żywą i przyjąć prawdę o sobie. Jezus tę prawdę naświetla, ujawniając w ludzkim sercu pokłady nieporządku i grzechu. A kiedy człowiek uznaje tę prawdę, wówczas otwiera się przed nim możliwość zupełnie nowego życia z Bogiem, oddawania Bogu czci w Duchu i w prawdzie.

Co to znaczy? Znaczy to, że potrzebuję najpierw być spragniony. Potrzebuję jak Sa­ma­rytanka zaczerpnąć wody żywej, Ducha Świętego, który przemieni serce, uczyni je źródłem i przygotuje do życia wiecznego. Potem potrzebuję poznać prawdę o sobie. Uznać ją. Uznanie prawdy sprawia, że nie blokuję w sobie działania Ducha - wody żywej. Nie trzeba bać się prawdy. Jezus odnosi się do nas w sposób przy­jazny i delikatny. Zobaczmy, jak odnosił się do kobiety z Samarii. Złamał dla niej przyjęte w Izraelu zasady. Nie obchodziło Go, że pobożni Żydzi nie utrzymywali kontaktu z Samarytanami, że nie rozmawiali z publicznymi grzesznikami. Jezus okazał serce grzesznej ko­biecie na oczach wszystkich przechodzących licznie obok studni Jakuba. Nie miał problemu z kontaktem z taką kobietą. Jakże więc może mieć problem z miłością do nas? Chce nam pomóc, bo wie, że jak wody potrzebujemy Ducha Świę­tego i prawdy.

Dzięki darowi Jezusa będziemy mieli ot­warta drogę do Ojca. Będziemy mogli Go czcić i być z Nim blisko, nie związani miejscem ani ludzkimi obyczajami, czerpiąc tylko z Jezusa. To jest jedyny warunek - czerpać z Jezusa. Jezus daje Ducha Świętego, który dokonuje Chrztu i Bierz­mo­wania, Pojednania i Eucharystii. Z da­rów tych płynie przez Ducha Świętego nieustająca wielka bliskość z Jezusem i Ojcem. A początkiem tego wszystkiego jest pragnienie.

Mieć pragnienie! Pragnąć jak Jezus dobra dla ludzi i dla siebie. Nie przyzwyczaić się do zła, do pełzania po ziemi jak wąż, do braku aspiracji. Nie dać zabić w sobie marzeń i pragnień. Mieć pragnienia nie tylko te, które dają się zaspokoić. Pragnąć większego!
Diakon Jan, kwiecień 2011








POKUSA – PROBLEM CZŁOWIEKA

Aniołowie i ludzie - istoty osobowe, które Bóg stworzył z miłości, nie zostały skazane na życie w więzi z Nim, ale obdarzone wolnością wyboru, czy chcą przebywać w bliskości i przyjaźni ze Stwórcą, czy też nie. Rozmiar miłości, która przewiduje dla kochanych stworzeń miejsce nie tylko przy Sobie, ale jeśli zechcą z dala od Siebie, która dopuszcza je do działania wespół ze Sobą, ale także być może wbrew Sobie, budzi respekt i najwyższy podziw, ale czasem wydaje się aż niezrozumiały i wart zlekceważenia. Bóg, który tak zmniejsza dystans pomiędzy swoją najwyższą godnością Pana wszechrzeczy, a grzesznym stworzeniem, że czyni je swoim dzieckiem, objawia swoją wyjątkową pokorę, do której trudno nam dorosnąć. 

Sytuację tę pokazuje wyraziście rozdział drugi Księgi Rodzaju, według którego człowiek zostaje stworzony, aby żyć w ogrodzie rajskim, gdzie środek stanowią dwa drzewa rosnące niejako w jednym miejscu – drzewo życia, z którego człowiek powinien się karmić, aby podtrzymywać w sobie tchnienie życia dane od Boga oraz drzewo poznania dobra i zła, które nie jest dla człowieka - jego owoce stanowią wyłączną własność Boga. Oba drzewa wyrażają obecność Boga pośród ludzi – jedno Boga podtrzymującego życie, drugie Boga stojącego ponad, zastrzegającego dla siebie godność Pana. Godność tę człowiek powinien szanować. Jednak wstrząsającym fenomenem jest to, że drzewo poznania nie zostało przed ludźmi zagrodzone. Przeciwnie, przychodząc codziennie po pokarm z drzewa życia, muszą oni podchodzić do drzewa poznania i patrzeć na nie, wiedząc, że nie jest ono pokarmem dla nich, bo nie służy ich życiu. Bóg stworzył człowieka wolnym, czyli zdolnym, do pogwałcenie drzewa poznania, a jednak nie zabezpieczył się przed jego wolnością, a przeciwnie zachował bezgraniczną otwartość, posuwającą się niemal do bezbronności. Później Bóg, choć ufnie kochający, okaże się wcale nie tak bezbronny, a raczej przeciwnie, objawi swą niezwykłą skuteczność, jednak za niebotycznie wysoką cenę cierpienia Chrystusa.

Na skutek niezwykłej otwartości Bożej miłości staje się możliwe zło. Bóg je dopuszcza. Pierwszymi istotami, które korzystają z tej możliwości sprzeciwienia się Bogu i odrzucenia Jego zwierzchności jest część aniołów. Odtąd starają się one sprzeciwiać Bogu w dziele zbawienia świata i człowieka, Bóg zaś do czasu dopuszcza to ich działanie. Jednak, wbrew pozorom szatan nie ma żadnej władzy nad stworzeniem. Nie tworzy żadnego potężnego królestwa, tylko sam kreuje się na władcę, a tak naprawdę jego możliwości ograniczają się do prowadzenia dialogu z człowiekiem i wpływania na niego jako zły doradca. Szatan korzysta z tego, że zna dzieło Boże, widzi je wyraźnie, zaś człowiek nie ma takiej jasności i daje się zwieść. Jednak Bóg rozgłasza swoje Słowo: mówi, czego człowiek powinien się trzymać, a czego unikać. Człowiek zaś ulega pokusom i wikła się w zło tym łatwiej, im bardziej nie ufa Bogu i nie słucha Jego Słowa, a daje posłuch kłamliwym radom szatana. Na tym polega dramat człowieka. A przecież tak niewiele potrzeba, by szatan był bezradny.

Pokusy są wymierzane tam, gdzie zły duch widzi szansę, by człowiek poszedł za złą radą, a więc gdzie jest słaby punkt człowieka. Najważniejszym naszym słabym punktem jest słaba wiara. Sprawia ona, że nie słuchamy Boga, który mówi przez objawienie chrześcijańskie, a także, choć w mniejszym stopniu, przez inne religie. Jednak nasza słabość ma także wiele innych powodów: nosimy bolesne rany, a ból ten sprawia, że zły doradca, odpowiednio kłamiąc, podchodzi blisko nas i nas uwodzi.

Przyjrzymy się szeregowi biblijnych przykładów. W dialogu rajskim Ewy z wężem widać, że człowiek ma problem z zakazem dotyczącym drzewa poznania: dręczy go myśl, dlaczego nie powinien spożywać owocu. Wąż sugerując ludziom, że nie jest niemożliwe, by Bóg zakazał spożywania wszelkich owoców w raju, łatwo uzyska od człowieka wyznanie autentycznego niezadowolenia z powodu zakazu czerpania z drzewa poznania. W ten sposób ujawnia się, jak bardzo człowiek Boga nie rozumie, ale i nie jest skłonny Mu zaufać. Będąc spokojnym człowiek by się zastanowił, że Bóg mówi prawdę, gdy ostrzega przed owocami drzewa poznania, ale gdy dochodzi do głosu emocja i niezadowolenie, człowiek staje się rozdrażniony i sam nie wie kiedy łamie przestrogę. W emocji przykazanie Boże urasta do nierzeczywistych rozmiarów, a samo drzewo czyli Bóg budzi lęk i dlatego nie można Go nawet dotykać. Bóg w oczach ludzkich przestaje być dobrym Ojcem, a staje się wyrachowanym Panem, który czegoś ludziom niesłusznie odmawia. Wąż, widząc tak wielką nieufność człowieka, łatwo skłania go do zła­ma­nia przykazania.

Podobny problem, ma starszy brat syna marnotrawnego z Ewangelii. Przyzwyczaił się, że jego brat jest zły, że wyjechał, a on, brat dobry, wiernie trwający przy ojcu, ma wszystkie jego względy. I nagle zły brat wraca skruszony, a ojciec przebacza mu. Dobry brat nie może ścierpieć, że ojciec jest aż tak pokorny, miłosierny, otwarty i to staje się głęboką zadrą w jego sercu, tak wielką, że złemu duchowi łatwo przychodzi skusić go, by odciął się od ojca, nie przebaczył przybyłemu bratu i nie chciał wejść do domu, skalanego, jego zdaniem, obecnością wyrodnego grzesznika. Ojciec jest dobry, ale dla starszego syna nie jest to dobroć, podobnie jak dla Żydów i dla robotników pracujących w winnicy. Dla pracujących od rana nie jest dobrocią, że również całą dniówkę dostają ci, którzy pracowali godzinę. Bóg mówi: czemu złym okiem patrzysz, że Ja jestem dobry, a szatan podpowiada, by nie akceptować takiej dobroci, takiego pokornego Boga, który zniża się do ludzi, przyjmuje ludzkie życie i ludzką śmierć, przebacza wszystkim i otwiera swój dom całej ludzkości. Bóg zaprasza na ucztę, a kusiciel podpowiada, żeby nie skorzystać, bo są przecież ważniejsze rzeczy na tym świecie.

Kwintesencją wszystkich pokus jakie dotykają ludzi są pokusy, jakim poddany był Jezus na pustyni, u początku publicznej działalności zbawczej. Pierwsza dotyczyła sytuacji głodu człowieka. Skutkiem opuszczenia raju stało się w trudzie zdobywanie pokarmu i śmierć. Przetrwanie na ziemi urosło do największego problemu, życie stało się walką, na dnie serca zakorzenił się syndrom lęku o siebie: by nie być głodnym i obronić się przed wrogami. Dlatego tak bliskie nam stało się myślenie, że jeśli potrzeba jakiegoś zbawienia, to tylko zaspokojenia potrzeb tego świata. I taką pokusę przedstawia szatan. Niech Zbawiciel zaspokoi ludzkie materialne głody. A wtedy sprawa zbawienia zostanie oderwana od sprawy grzechu i odejścia od Boga, a zredukowana do usuwania skutków materialnych tego braku Boga. Oczywiście Zbawiciel, odpierając tę po­ku­sę, przypomni, że nie samym chlebem żyje człowiek, a jego problemy nie zaczynają się od głodu, ale od rozejścia się z Bogiem, czego głód jest jednym ze skutków.

A co jeżeli człowiekowi uda się oprzeć tej pierwszej, najbardziej materialnej pokusie? Co jeżeli zgodzi się, że do życia przede wszystkim potrzebny jest Bóg? Wtedy szatan próbuje drugiej pokusy, bardziej duchowej, choć bazującej na tym samym problemie zachwiania w nas przez grzech poczucia bezpieczeństwa. Człowiek wierzący szuka bezpieczeństwa w Bogu, ale Ten nie niweczy wszystkich jego zagrożeń i cierpień. Rodzi się więc potrzeba Boga, który by spełniał każde ludzkie życzenie, nie był Bogiem o wzniosłych zamysłach, który prowadzi ludzi do przewyższającego ich Boskiego świata, nie był Bogiem, któremu warto się ufnie poddać, ale był raczej kimś spełniającym przedłożone życzenia, wyręczającym ludzi w ich aktywnej ze Sobą współpracy i dającym sobą kierować. Kusiciel proponuje, żeby Zbawiciel podyktował Ojcu swoje reguły zbawienia i zmusił Go do ich spełniania w imię ojcowskiej miłości. To samo szatan podsuwa nam, a my łatwo ulegamy dużo mówiąc do Boga, a mało słuchając i wątpiąc w Niego, gdy postępuje nie tak, jak chcemy. Brak nam pokory i otwartości na wolę Bożą.

Jeżeli człowiek oprze się i tej pokusie, nauczy się pokornie wsłuchiwać w wolę Bożą, chytry kusiciel podchodzi go jeszcze trudniejszą sugestią. Świat jest pełen zła i cierpienia, a Bóg zdaje się z taką pokorą zło to dopuszczać w sposób kompletnie dla człowieka niezrozumiały. Mamy wielki problem ze złem i nieraz zdaje się nam, że Bóg jest jakby za słaby, jakby nie panował nad sytuacją. Taka chwiejność wiary jest częsta. Szatan, wiedząc o niej, sugeruje kłamliwie, że on sam jest panem świata, bo mocy Boga jakby w świecie nie widać. Dlatego szatan proponuje, by Zbawiciel dogadał się z nim i podporządkował jemu, nie Ojcu. Wtedy zły jakoby odda świat Bogu. Przerażająca to pokusa. Gdyby Bóg ukorzył się przed złym duchem, ten oczywiście niczego by nie oddał, bo niczego nie posiada, a dopiero wtedy wszystko by posiadł, bo stanąłby ponad Bogiem i całe Królestwo Boże wpadłoby w jego ręce. Na szczęście Zbawiciel nie ulga szatanowi, ale przypomina mu, kto jest panem, a kto sługą. Ludzie jednak często ulegają, idąc na kompromis ze złem w różnych sprawach swego życia. Prowadzi to do katastrofy, bo jeżeli człowiek traci orientację, kto jest Panem i Ojcem, a kto tylko złym sługą oraz co jest dobre, a co złe, jego los staje się tragiczny. 

Diakon Jan, marzec 2011




 







STABILIZACJA

Abraham jest bogaty. Mieszka w Charanie, w ziemi Chaldejskiej. Tam ma dom, rodzinę, względny spokój i stabilizację. Ale nie o taka stabilizację chodziło Bogu, kiedy powoływał człowieka do istnienia. Autor Księgi Rodzaju pokazał, do jakiego życia zaprosił wówczas Bóg człowieka. Było to życie w Raju - oazie na pustyni, w środku której, pod znakiem dwóch biblijnych drzew mieszkał sam Bóg - Dawca życia, jedyny Pan dobra i zła. Tam w Raju człowiekowi niczego nie brakowało. Bóg dzielił się z nim swoim życiem. Dał mu życie, udzielając swojego oddechu i podtrzymywał je, karmiąc owocami z drzewa życia. To była prawdziwa stabilizacja. Do takiej stabilizacji stworzony został człowiek. Stabilizacją człowieka jest bowiem wieczne życie w bliskości z Bogiem. Gdy człowiek, skuszony, pogardził tą stabilizacją, wyciągając rękę po władzę nad dobrem i złem, sam skazał się na utratę Raju i nieustanne koczowanie po bezwodnych pustkach. Ten biblijny obraz, zaczerpnięty z realiów Bliskiego Wschodu, jest kapitalnym znakiem autentycznej sytuacji materialnej i duchowej, w jakiej przychodzi żyć ludziom wszystkich pokoleń. Nie ma już spokoju i stabilizacji. Choć rodzi się pragnienie, by stawiać sobie prowizoryczne domy, susza i wiatr, i tak zmiata je z powierzchni ziemi. Wszystko przemija. Mała stabilizacja Abrahama w Charanie jest także cząstką tych pozorów spokoju. Ale Bóg zaczyna zbawcze dzieło i jako pierwszego wprzęga w nie Abrahama. Powie mu - nie ulegaj pokusie małej stabilizacji, spokoju i wygody. Posłuchaj mnie i ruszaj w drogę. Będzie to droga wyjątkowa, droga, w którą zapraszam ciebie Ja, twój Bóg, chcący doprowadzić cię z powrotem do Ziemi Obiecanej - Raju, który utraciłeś. Wzywam cię w drogę, w której będę ci towarzyszył. Doprowadzę cię do celu. Bóg przestrzega - zbawienie, które chcę dać - Dom Ojca, wymaga mojego prowadzenia i mojego błogosławieństwa. Będę błogosławił, kiedy ty będziesz wędrował. Już nie możesz spoczywać na laurach w wygodnym Charanie. Bóg w tym naszym przejściowym, ziemskim życiu, chce nas wyrwać ze złudnej stabilizacji, zachęca, by odważyć się i posłuchać Jego słowa. Na serio wyruszyć w drogę. A w tej drodze towarzyszyć nam będzie On sam, jego pomoc i błogosławieństwo, którego nie ma w marazmie ziemskiego odpoczynku.

Nowy Testament przynosi ciąg dalszy tego Bożego wezwania. Syn Boży przychodzi na świat i nie zamieszkuje nigdzie na stałe. Nieustannie wędruje i każe iść za Sobą swoim uczniom. Uczniowie przez cały czas spodziewają się, że ta ich tułaczka wkrótce się skończy, że zaraz dojdą do Jerozolimy, gdzie Mesjasz ostatecznie zatriumfuje. Marzą o karierze i stabilizacji w Królestwie Izraela. Jednak Jezus nie zatrzymuje się. Wciąż prze przed siebie. Przychodzą pod górę Tabor. Zostawia wszystkich i oddala się na szczyt tylko z trójką najbliższych uczniów - Piotrem i synami Zebedeusza, Jakubem i Janem, tymi samymi, którzy, jak notuje Ewangelia, tak bardzo spodziewali się ziemskiego triumfu Mesjasza, że aż prosili dla siebie o zaszczytne miejsca przy Nim. Na górze Jezus oddaje się modlitwie. Niespodziewanie uczniowie doznają olśnienia. Widzą w duchu, że Jezus nosi w sobie ukrytą chwałę Bożego Syna. Widzą, że został posłany na świat przez Boga, który jest Jego Ojcem. Wreszcie widzą, że jest On obiecanym Mesjaszem, a wielcy Mojżesz i Eliasz potwierdzają, iż całe Pismo Święte to przygotowywało ludzi na Jego przyjście. On spełnił wszystkie prorockie zapowiedzi. To właśnie poznają i są oszołomieni. Wstrząśnięci tą prawdą i bliskością samego Boga. On napełnia ich życie nieopisanym pokojem. Odkrywają, że tam, gdzie jest ten pokój, gdzie jest jasność bijąca od Syna i głos Ojca, tam obecny jest Najwyższy Bóg, cel ich wszystkich oczekiwań i wędrówki. Są pewni, że zakończyli tułaczkę, doszli do kresu i muszą to ostateczne spotkanie z Bogiem utrwalić. Już są gotowi stawiać trzy namioty, by móc trwale przebywać wobec chwały Boga i jego wysłanników. Jednak Jezus, ten którego Ojciec daje im jako przewodnika, wyrywa ich z tego złudzenia. Jeszcze nie doszli do celu. Dopiero cel ten zobaczyli. A zanim zostanie on osiągnięty, potrzebne będzie dalsze, mozolne wędrowanie i dotarcie do Jerozolimy, gdzie niestety wydarzy się coś bardzo trudnego. Dopiero potem nadejdzie zmartwychwstanie i przybliży się ostateczny cel, który proroczo ujrzeli na górze.

Zatem człowiek dopóki naprawdę nie dotrze tam, gdzie stoją namioty Boga, nie powinien ustawać w drodze, chociaż mamią go pokusy. Chęć zatrzymania się, nawet na tak zacnej górze jak Tabor, to także pokusa. Bóg przez Jezusa mobilizuje do drogi - jak kiedyś Abrahama, tak teraz uczniów. Nie pozwala się zatrzymać. Każe iść. W drodze wspiera, karmi, pozwala przez chwilę odpocząć, ale zaraz potem znowu wzywa, by zwijać namioty i ruszać dalej w drogę. Uczeń Chrystusa na tym świecie nie znajduje stabilizacji. Kusiciel natomiast intensywnie pracuje nad tym, by człowieka zatrzymać. Kusi go stabilizacją, o której w głębi duszy każdy marzy. Przecież dla stabilizacji zostaliśmy stworzeni, chociaż nie dla takiej stabilizacji, jaką daje świat. A jednak szatan mami, że możemy się zadowolić nawet pustynią, chociaż to miejsce suche i bezwodne, że nie warto się zbyt wysilać, bo cel wędrówki mglisty, a trud dojścia ogromny. Lepiej zadowolić się rzeczami małymi, niezbyt pięknymi, ale za to gotowymi. Szatan więc zachęca do pospiesznej stabilizacji. Może mieć ona dwojaki charakter - materialny lub duchowy. Tych mniej ukształtowanych, zły namawia, by zajęli się tym, co daje świat. Kto wciąż jest w niewoli uwikłań, pochłonięty pragnieniami materialnymi, ten słyszy - Tego się trzymaj! Tego nie zostawiaj! Kto już to zostawił, wyszedł na pustynię i kroczy trudną drogą ku czemuś większemu, słyszy z kolei pokusę, by zawrócił i nie ryzykował. - Tam, skąd wyszedłeś, miałeś wszystko. Chleb, wodę! A tu? Kto mimo wszystko nie da się już zawrócić z drogi, będzie zwodzony zachętą, by stanął, nie szedł dalej. Tu masz dobre warunki, a przyszłość jest taka mglista. Kusiciel straszy niepewnością wędrówki, a nas łatwo nastraszyć. Byle czego się boimy. Wreszcie, jeśli ktoś nie da się zwieść sprawami materialnymi, może usłyszeć pokusy duchowe. Już dostatecznie poznałeś Boga. Nie szukaj więcej. To może być za trudne. Za dużo będzie kosztowało. Albo zły powie inaczej - Jeśli pójdziesz dalej, Bóg zaprowadzi cię na taki krzyż, którego nie udźwigniesz. On jest Bogiem ludzi twardych i mocnych.

Nie daj się zwieść! Nie bój się Ziemi Obiecanej, do której Bóg cię prowadzi! On jest Bogiem kochającym. Przyszedł jako bardzo dobry pasterz. Jeśli krzyżuje twoje plany osiadania na laurach, zachęca cię do wysiłku i wyruszania wciąż na nowo w drogę, to tylko dobrze. Mała stabilizacja w świecie to twoje przekleństwo. Zobacz, jaka jest ta prawdziwa, pełna pokoju wielka stabilizacja. Ona ma kształt Przemienienia. Do takiej rzeczywistości prowadzi cię Chrystus. Dla niej poszedł z Taboru do Jerozolimy, na Krzyż i do Zmartwychwstania. Zatęsknij za taką stabilizacją.
Diakon Jan,  marzec 2011








JĄDRO GRZECHU I WYZWOLENIA

Pan rzekł wówczas do Mojżesza: Bardzo szybko odwrócili się od drogi, którą im nakazałem, i utworzyli sobie posąg cielca ulanego z metalu i oddali mu pokłon, i złożyli mu ofiary, mówiąc: Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej. I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem. (Wj 32,7-10) 

Dzięki składam Temu, który mię przyoblekł mocą, Chrystusowi Jezusowi, naszemu Panu, że uznał mnie za godnego wiary, skoro przeznaczył do posługi mnie, ongiś bluźniercę, prześladowcę i oszczercę. Dostąpiłem jednak miłosierdzia, ponieważ działałem z nieświadomością, w niewierze. (1 Tm 1,12-13) 

Zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła. (Łk 15,1-6)

Przytoczone teksty biblijne prowadzą w świat ludzi wpadających w pułapkę grzechu oraz Boga, wydobywającego ich z tej pułapki. Zasadniczym ludzkim doświadczeniem wydaje się doświadczenie niewoli i wolności. Jest ono bardziej podstawowe, niż doświadczenie pragnień, ludzkiego spełnienia lub niespełnienia i związanego z tym szczęścia lub jego braku. Zobaczenie naszych uwikłań w uzależnienia, nie tylko od innych ludzi, ale także od czegoś w nas i odkrycie w sobie tęsknoty za tym, by być naprawdę sobą, by być wolnym, jest najważniejszym ludzkim dobrem, a tak mało znanym i cenionym. Nie wiemy, jak to jest być istotą duchowo wolną. Nasza wiecznie niespełniona gonitwa za wolnością jest gonitwą psa uwiązanego przy budzie na łańcuchu i rozlewającego swoją pełną miskę. Gdyby łańcuch pękł, pies zyskałby wolność, mógłby biegać po całym podwórku i wracać do budy, kiedy tylko chce, by odpoczywać i zaspakajać głód ze swojej miski. W kwestii ludzkiej wolności ma miejsce największe nieporozumienie pod słońcem. Jest ono związane z trudnością odpowiedzi na pytanie, czym jest i skąd się bierze moja, ludzka wolność.

Odpowiedź ta wymaga dwóch źródeł: Bożego Objawienia oraz duchowego doświadczenia człowieka. Zbieżność tych dwóch odpowiedzi jest miarą tej prawdy, którą potrafię zrozumieć. Objawienie mówi, że sam człowiek nie jest w stanie zapewnić sobie wolności, ja potrafię to przyjąć dopiero wtedy, gdy przekonam się, że moje samodzielne próby wyzwolenia do niczego mnie nie doprowadziły. Objawienie mówi, że wolność bierze się z zażyłej więzi z Bogiem, ja rozumiem o czym mowa, dopiero gdy doświadczę, czym jest zażyłość z Najwyższym. 

Przytoczony tekst z Księgi Wyjścia, mówił o zmaganiu człowieka z pytaniem, skąd się bierze jego wolność, kto może dać wyzwolenie. Izrael przeżył wyjście z niewoli egipskiej, ale nie był wolny i nadal się zmagał, dopóki nie odkrył, który to bóg wywiódł go z tej niewoli. Różne siły przychodziły do niego, kłaniały się mu i mówiły: oto ja, twój Bóg, który cię wywiodłem z niewoli. I nie znalazł wolności ani pokoju, dopóki nie rozpoznał tego prawdziwego Wyzwoliciela. Nieświadomość Wyzwoliciela jest tragedią człowieka.

Niewola, wpadnięcie w szpony Egipcjan było skutkiem zła, które miało miejsce wcześniej. Trudno powiedzieć, że jestem za to zło do końca odpowiedzialny, skoro w niewoli tej już się urodziłem. Ale jeśli nawet sam uwikłałem się jakoś w tę niewolę, poddając się wrogim siłom, to nie to jest największym grzechem. Jądrem grzechu, o którym mówi Księga Wyjścia, nie jest wpadnięcie w niewolę, ale nierozpoznanie wyzwoliciela. Wyzwolenie zostało dane, z Egiptu wyszliśmy i jesteśmy w drodze do wolności, ale tej wolności nie przeżyjemy, nie stanie się ona naszym udziałem, dopóki nie poznamy tego Boga, który ją nam daje. Brak znajomości z Nim oznacza nadal pozostawanie w starej niewoli. Dlatego jądrem grzechu nie jest popełnianie grzechów, ale rzecz fundamentalna, życie w oderwaniu od więzi z Nim. Prowadzi ono do śmierci, co pokazuje rozmowa Jahwe z Mojżeszem. A niepopełnianie grzechów bez Boga to wielkie złudzenie. W Egipcie Izrael czuł niewolę, ale nie ginął, bo był przedmiotem troski Jahwe, szykującego wyzwolenie. Teraz, po wyzwoleniu, znajduje się on w śmiertelnym zagrożeniu, gdy nie przyznaje się do Tego, który go wyzwolił. Co mu w tym przeszkadza? Jaki grzech leży u podstaw jego ślepoty? Grzech twardego karku. 

Twardy kark nie pozwala mi się skłonić przed władcą, zbliżyć się do Tego, który zaoferował mi wolność. Okazuje się jednak, że gdy nie zbliżam się do prawdziwego Wyzwoliciela, nieuchronnie wpadam w zależność od fałszywych wyzwolicieli. Grzech twardego karku nie pozwala mi pokochać Tego, który tyle dla mnie zrobił a cena za to jest ogromna: twardy but innych sił przydeptuje mój dumny kark do ziemi, but wielorakich przywiązań i uzależnień. I nic nie mogę na to poradzić, jestem w niewoli. A niewola ta sprowadza śmierć duszy.

W tej sytuacji dopiero ujawnia się największe dzieło Wyzwoliciela. Zniewolony odłączeniem od Boga, zostaję ocalony od nieuchronnej w tej sytuacji śmierci. Co mi potrzeba, by skorzystać z tego wyzwolenia? 

Paweł w przytoczonym tekście pisze o swoim wyzwoleniu z niebagatelnych grzechów za sprawą Bożego miłosierdzia, z zastrzeżeniem, że genezą jego złego postępowania była niewiara i nieświadomość. Czym jest niewiara? Nieświadomością, że jestem w niewoli i niewiedza, kim jest wyzwoliciel. Wiara to widzenie, świadomość tych dwóch rzeczy: realności zniewolenia i wolności, jaką daje zażyłość z Bogiem. Wiara to oczy widzące wolność. Jej brak nieuchronnie każe mi żyć z twardym karkiem pychy, w nieświadomości niewoli i oczekiwaniu wolności od fałszywych bogów, nie wiedząc i nie czując, że wpędzają mnie w śmierć. Pycha to bolesny brak zrozumienia, że do wyzwolenia potrzebuję Boga, to nieświadomość, jak ważne jest serdeczne związanie się z Nim. Pycha blokuje wiarę. 

Bóg wyzwolił grzeszny świat od całkowitego odseparowania od Siebie, ale pozostawił na nim zło, by ludzie, dzięki jego skutkom, nabierali świadomości, co jest im potrzebne do wolności i by nauczyli się pokory otwierającej ich na Wyzwoliciela. Kto bardziej poddał się oczyszczeniu z pychy, ten mniej cierpi z powodu niewoli i bardziej potrafi kochać swego Wyzwoliciela. Pokorne serce łatwiej znosi cierpienie, nieuniknione z powodu pozostawionego na świecie zła. Wyzwoliciel, Chrystus cierpienie naszej bezkresnej niewoli, pychy i niewiary wziął na siebie i przeżył je w swoim wcieleniu, ziemskim życiu, męce, śmierci i zmartwychwstaniu. 

Tak dochodzimy do konkluzji. Wyzwoliciel z miłości podjął działanie wyzwoleńcze w stosunku do nas. Ta Jego miłość ma dwa oblicza: oblicze sprawiedliwości i oblicze miłosierdzia. Sprawiedliwość wyzwala, bo pokazuje, że owocem każdego grzechu jest zniewolenie, a każdego zniewolenia śmierć, zaś owocem każdej wolności jest życie. Miłosierdzie natomiast wyzwala, bo pokazuje, że gdy śmierć w niewoli jest nieuchronna, Bóg ma dla nas w prezencie życie. Ilustruje to przypowieść o pasterzu i owieczce.

Owieczka zabrnęła w cierniste bezdroża. Zaprowadziła ją tam twardość karku. Stała się zupełnie bezradna, cierpi z powodu kłujących krzewów. Pasterz idzie za nią krok w krok i cierpi tak samo jak ona. Ale ona nie zatrzymuje się, lecz brnie dalej. Staje dopiero wtedy, gdy rozumie, że jest w impasie i gdy mięknie jej kark. Wtedy pozwala się dotknąć Pasterzowi, wziąć na ręce i wynieść na wolność. Pasterz okazuje jej miłosierdzie, ponieważ czuje się z nią związany miłością. Jest ona Jego umiłowaną oblubienicą i tylko pycha popycha ją do unikania tej miłości. Przez to Pasterz ma nieustający problem szukania owieczki: od dnia stworzenia po kres czasów. Stał on się treścią Jego życia, życia dla niej.
Oto Ja jestem jak ten, który służy! 

Diakon Jan, 2008




FARYZEUSZ I CELNIK

Powiedział też do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony. (Łk 18:9-14)

Sądzenie o sobie i innych
W życiu każdego człowieka, nawet najbardziej obojętnego na losy świata i innych ludzi zawsze istnieje ktoś, wobec kogo nie potrafi być obojętny, kim nie może się nie interesować. Myśli o nim z troską, z lękiem patrzy na stan jego zdrowia, niemal odruchowo staje jak lew w obronie jego godności. Tym kimś jest on sam. Cokolwiek bym o sobie nie sądził, że jestem ósmym cudem świata, albo że jestem najgorszą szmatą, mam jednak przed oczyma własną wartość, która zawsze jest mi niezbędna. Jej akceptacja, objęcie przez innych serdecznością sprawia, że zaraz zaczynam ich postrzegać jako dobrych i miłych. Jej poniżanie albo niedocenianie boli mnie jako zło i wielka niesprawiedliwość i każe myśleć z niechęcią, a nawet wrogością o osobach, które tej wartości nam odmawiają. Jeżeli zaś wartości odmawiamy sami sobie, co zdarza się nierzadko i nosi miano kompleksu, wtedy rodzi się w nas niechęć do samych siebie. Człowiek kocha siebie zawsze i jednocześnie bywa, że siebie nie akceptuje, a przez to nienawidzi i tak żyje w rozdarciu, przed którym nie ma dokąd uciec. 

Gdy sądzę, że nie jestem nikim wartościowym, często wypieram tę przykrą myśl do podświadomości, a z zewnątrz pokrywam maskami różnych pozytywnych póz, a tymczasem na dnie serca noszę niechęć czy nawet pogardę do siebie. Przyjmowaniu póz sprzyjają zwłaszcza zawody, w których ważny jest zewnętrzny image, a zawodów takich we współczesnym świecie robi się coraz więcej, np. w świecie biznesu czy mediów.
Gdy sądzę z kolei, że jestem wspaniały, mam z siebie zadowolenie. Jednak to zadowolenie jest bardzo chwiejne, nieustannie zagrożone, rodzi się konieczność podtrzymywania go, udowadniania swej wartości, parcia stale do przodu. Bowiem, gdy konfrontuję się z życiem, wielu ludzi zdaje mi się wspanialszymi niż ja, radzącymi sobie lepiej. Walczę więc o swoją pozycję i raz zwyciężam, co podtrzymuje moją euforię, a raz przegrywam i wpadam w niepokój, złość, smutek, zazdrość. Pragnąłbym wreszcie dobiec do mety, stanąć wyżej od innych i wreszcie mieć spokój. Ale ten spokój jest złudny, bo stanąwszy na podium, zaraz znów będę musiał o nie walczyć, albo spadnę w dół. Człowiek przypomina wagę, która poruszona zaczyna oscylować pomiędzy wyższością a kompleksem. Te oscylacje są znamieniem głęboko ukorzenionego wewnętrznego nieporządku - pychy. W pysze człowiek gorączkowo siebie i innych bada, ocenia, porównuje, doszukuje się zagrożenia swej wartości i walczy z tym. 

Co zatem robić? Co się dzieje, gdy te dwie skrajne postawy, całe owe miedzy nimi wahanie, słowem pycha, staną przed Bogiem, jak faryzeusz i celnik. Jest wówczas szansa, że nie będę nadmiernie zajmował się ani sobą ani innymi, nie będę sądził, oceniał, porównywał. Nadmiernie to znaczy w bólu i zazdrości z powodu własnych niedostatków i bez euforii z powodu własnej wspaniałości. Zmniejszenie pychy sprawia, że spokojniej patrzę na swoje wady i niedostatki, ale i zalety, i mocne strony, na wady i niedostatki, zalety i mocne strony innych. I cieszę się tym wszystkim, bo w żaden sposób nie stanowi to dla mnie zagrożenia; przyjmuję spokojnie, bo wiem, że nie decyduje o mojej wartości. Bo o mojej wartości decy­duje Bóg, który mieszka we mnie. Gdy ustawię Go na pierwszym miejscu i będę się najpierw zajmował Nim, a nie sobą i innymi, otrzymam wielki pokój.
Chodzi tu zatem o to, by nie roztrząsać i nie oceniać siebie, do czego mam skłonności, nie ważyć też innych, ale wszystkich brać jak są, z pokorną akceptacją, a zagłębiać się jedynie w Bogu. Bóg, mocny punkt ogniskujący mnie poza światem, fantastycznie odciąża, uwalniając od ciężaru światowej gonitwy i głodu miłości – staje się źródłem wewnętrznego porządku, tak upragnionego. Zatem dobrze jest, gdy nie zajmuje się zbytnio sobą i innymi ludźmi, a w miejsce to wprowadzam Boga, na którym skupiam się przede wszystkim. To prowadzi do fantastycznej równowagi - pycha słabnie, wewnętrzna, duchowa waga mniej się kołysze. Nikomu nie mam nic za złe, przestaję być w centrum - w centrum staje mój Bóg. 

Faryzeusz i celnik
Faryzeusz żyje w wielorakim fałszu. Mówi o obdarowaniu przez Boga, wydaje mu się, że szczerze dziękuje, ale w istocie przyznaje, że osiągnął to wszystko sam, dzięki modlitwie, dziesięcinom i postom. Łudzi się więc, że jest blisko Boga, chciałby być wdzięczny, bo taka jest potrzeba serca, ale tak naprawdę nie ma za co dziękować, bo nie opiera się na Bogu i nie szuka w Nim Zbawiciela. I to jest jego dramat - Boga nie potrzebuje i nie ma głębokiej więzi z Nim. Chrystus pokazuje, że więź z Bogiem ma ten, kto czuje, że potrzebuje zbawienia i oczyszczenia z nieprawości. Wydaje mu się, że Bóg wywyższył go ponad innych, a nie widzi, że Bóg obdarowuje każdego równo w dary potrzebne do związania się z Nim, te atrakcyjne, czasem te trudne. Wszyscy mają te same możliwości. Faryzeusz zna prawo, maluczcy prawa nie znają, ale jedni i drudzy mają do poznania o wiele więcej – Boga. Sic! 

Celnikowi jest łatwiej, bo widzi, że jest grzesznikiem, ale wielu grzeszników też sobie nie radzi, bo wikła się w swojej grzeszności, zżymając się na swoje słabości, bolejąc nad swoją małością i marząc tylko o wielkości. Ten zaś celnik jest mądrym grzesznikiem, który nie roztrząsa siebie jako grzesznika, ale przyznaje się do grzechu i dalej nie zajmuje się sobą. Bo przyszedł do świątyni, by zajmować się Bogiem i zbliżyć do Niego. Będzie to możliwe, gdy Jego postawi na pierwszym miejscu, a siebie, swoją grzeszność i złudny świat na drugim. Uniknie w ten sposób wielkich emocji na swoim punkcie i na punkcie świata, emocji jakby wszystko w życiu zależało od niego i od świata. A pieniądze, słowem wszystkie dobra świata tylko pozornie decydują o życiu człowieku. Tak naprawdę decyduje to, co jest w nim i czym on potrafi światu odpowiedzieć. Jeżeli na świecie rezygnuje się z Boga, jest się bezbronnym, jak faryzeusz. Jeżeli zaś nie zajmuje się zbytnio sobą, ani pozytywnie, ani negatywnie, nie sądzi się, że wszystko spoczywa na nas, a raczej zajmuje się Bogiem, wtedy zyskuje się siłę. 

Będzie to siła nie tyle do oparcia się światu, ile do pozostania w równowadze, pokoju i więzi z Bogiem mimo upadków. Tę siłę daje zajmowanie się Bogiem w życiu, polegające nie tyle na stałym mówieniu i myśleniu o Nim, ile na przekonaniu, że On jest najbliższy, najważniejszy, najbardziej pociągający. 

Dla wielu zwłaszcza młodych, życie jest bezkreśnie piękne, a przynajmniej łatwo je do takich ram zawęzić. Jeśli uznamy w porę, że Bóg dał to piękno, to refleksja nad życiem zbliży nas do Boga jeszcze zanim obraz ten się nam rozmaże. Bo doświadczenie piękności życia jest kruche - świat zawodzi człowieka. Jeśli przed zawodem zdążyłem zbliżyć się do Boga, obrałem Go jako pierwszego, wtedy zawód ten nie będzie wcale bolesny. Jeśli jednak nie zdążyłem, mogę stracić tę posiadaną jeszcze wobec Boga odrobinę dobrej woli i zacznę samotnie zmagać się z „niedobrym” światem. Trudno mi odkryć to, co odkrył św. Paweł, że nawet, gdy wszyscy odstępują nas, Bóg przy nas pozostaje - pozostaje, gdy był ustawiony na pierwszym miejscu. Gdy jednak nie był – teraz nie potrafię uchwycić się Go i zapadam się w pustkę. Coraz bardziej odchodzę od Niego i jestem coraz bardziej Nim zawiedziony. Jeżeli zaś cały opieram na Nim i w Nim zanurzam, tak, że w życiu poza Nim nie mam niczego na swoją obronę, wtedy choćbym nie wiem jak pobłądził, czuję Jego towarzyszenie i jest to niegasnący pokój wewnętrzny więzi z Ojcem, dany na drogi proste i kamieniste drogi krzyżowe. 

Diakon Jan, 2008 





POKORA I PYCHA

Bogaty młodzieniec (Łk 18,18-23).
Bogaty młodzieniec przychodzi do Chrystusa pewny, że sławny Rabbi ma rozeznanie co do tego, jak Bóg patrzy na człowieka. Pyta, jak należy postępować, aby osiągnąć życie wieczne, ową ostateczną aprobatę ze strony Boga. Ze wszystkich możliwych pytań nękających człowieka wybiera akurat to, nie można powiedzieć, że nie traktuje poważnie swojego życia. Nie można też powiedzieć, że nie ma najwyższego uznania dla Chrystusa. Kto może wiedzieć, co jest dobre, a co złe, jak nie sam tylko Bóg.

Czemu pytasz Mnie o dobro? – zauważa Chrystus. - Czy wiesz, że pytając o to Mnie, powinieneś najpierw wiedzieć, kim Ja jestem. Rozmówca Chrystusa jest wyjątkowo dojrzały, zna Prawo Boże i przestrzega go gorliwie. Jego poziom moralny jest bodaj najwyższy wśród rozmówców Jezusa na kartach Ewangelii. Kimże musi być, skoro jego wyznanie zostaje przyjęte z aprobatą. Chrystus wykorzystuje sytuację, by pokazać największy paradoks życia duchowego: mówi, czego takiemu człowiekowi brakuje, a on nie jest wstanie tego wykonać.
Paradoks ten jest niezwykle ważny, gdy chodzi o przełom dokonujący się miedzy Starym Testamentem a Nowym. Zrobienie przez człowieka wszystkiego, co możliwe, nie jest jeszcze wszystkim: jest małe i nie stanowi doskonałości. Doskonałość w Nowym Testamencie to uczynienie czegoś innego, niż mówiło Stare Prawo. Nie zaczyna się ona od zachowania Prawa, ale na nim się kończy. A zaczyna się od więzi grzesznika z Bogiem. Dopiero ta więź prowadzi do doskonałości, której częścią jest pełnienie woli Bożej.

Chrystus w rozmowie z młodzieńcem odwołuje się do pojęcia skarbu. Skarb jest czymś najważniejszym w życiu. Gdzie jest mój skarb, tam będzie i moje serce, bo to, do czego ono lgnie, jest tym, co dla mnie najważniejsze. Aby odkryć, co jest moim skarbem, wystarczy przyjrzeć się uważnie swemu życiu: wokół czego ono się obraca, do czego biegnie pierwsza myśl po przebudzeniu, co pochłania najwięcej czasu, czego bronimy najzacieklej w sytuacji zagrożenia. Chrystus mówi, że można mieć skarb w niebie albo na ziemi. Większość ludzi ma skarb na ziemi: majątek, pozycję, profesjonalizm, wiedzę, zaradność życiowa, a nawet rodzinę, czy własną pobożność. Tym wszystkim skarbom ziemskim, o które potrafimy zabiegać, przeciwstawia Chrystus skarb w niebie, nad którym my, ludzie nie mamy władzy.

By mieć skarb w niebie trzeba wyzbyć się skarbu ziemskiego. Jednak sens owego wyzbycia się nie jest prosty. Może ono oznaczać życie w dosłownym ubóstwie. Jeżeli zostanę pozbawiony skarbu na ziemi przez jakąś katastrofę, albo zostanie mi tylko uzmysłowione, jak łatwo mogą one zostać przekreślone jedną chorobą, wypadkiem, śmiercią, wtedy zaczynam rozróżniać skarby trwałe od przemijających. Kto zrozumie, jak łatwo świat mami skarbami przemijającymi, może zapragnąć wyrzec się ich dobrowolnie i żyć w materialnym ubóstwie. Jednak można być materialnie ubogim i nie akceptować tego, ale w głębi duszy tęsknić za ziemskimi skarbami i przez to nadal upatrywać swego skarbu na ziemi. Istotą sprawy, gdy chodzi o skarby na ziemi nie jest więc ich nieposiadanie (ono może być co najwyżej istotną do tego celu pomocą), ale wolność od nich czyli dystans – widzenie, że tak naprawdę są one drugorzędne, potrzebne o tyle, o ile pomagają w zdobywaniu skarbu nieprzemijającego, skarbu w niebie. Tym skarbem jest Bóg oraz wszystko to, co serdeczna wieź z Nim daje człowiekowi – owe subtelne duchowe szczęście (wcale nie równoznaczne z brakiem cierpienia). Kto przylgnie całym sercem do skarbu w niebie, ten uwalnia się tym samym od wszystkich skarbów na ziemi, które mogą być potrzebne tylko o tyle, o ile nie przeszkadzają, ale pomagają w szukaniu skarbu niebieskiego. I odwrotnie, kto dostrzeże, że nic na ziemi nie jest w stanie zaspokoić jego serca, wkracza na drogę do skarbu z nieba, jedynego który radykalnie zmienia na lepsze jakość ludzkiego życia.

Roślina nad wodą. 
Dlaczego tak jest, że to skarb w niebie, a nie skarby ziemskie mają kluczowe znaczenie dla ludzkiego życia. Dzieje się tak dlatego, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Bożego Syna. Być stworzeniem podobnym do Syna znaczy być spokrewnionym z Synem, w szczególny sposób związanym z Nim wspólnym życiem. Bóg nie dał człowiekowi „jakiegoś tam” życia, które przebiegałoby obok Niego. Dał życie polegające na posiadaniu stale Bożego Syna w sobie, na byciu Jego nieoddzielną częścią, na zjednoczeniu z Nim. Co znaczy owo zjednoczenie? Nie da się tego opisać, bo brakuje ludzkich kategorii pojęciowych, gdyż Bóg jest większy od człowieka, jednak da się to przeżyć. Objawienie Boże ilustruje zjednoczenie z Bogiem obrazem raju, gdzie człowiek żyje karmiąc się stale owocem z drzewa życia – samym Bogiem. Inaczej życie ludzkie można zilustrować obrazem rośliny dostosowanej do stałego czerpania wody korzeniami. Jeśli roślina ta nie dosięgnie wody – uschnie. Moglibyśmy zaproponować jeszcze jeden obraz zaczerpnięty z realiów wspinaczki wysokogórskiej - człowiek zawieszony na linie, która sama trzyma cały jego ciężar. Trzeba zrozumieć sens tych obrazów. Nie znaczą one, że człowiek nie ma nic do działania, przeciwnie jest stworzony na istotę aktywną. Ale roślina może być aktywna: rosnąć i zwracać liście ku słońcu tylko wtedy, gdy czerpie wodę. Ale człowiek może być aktywny tylko, kiedy się odżywia.

Pycha i pokora. 
Najpierw trzeba zrozumieć, czym one nie są. Pycha to nie wysokie, a pokora to nie niskie mniemanie o sobie. Pycha to nie megalomania, a pokora to nie kompleksy. Pycha polega na tym, że staram się żyć tak, jakbym był rośliną, która nie potrzebuje wody, jak wspinacz, który nie potrzebuje liny, jak człowiek, który nie potrzebuje pokarmu. Do przejawów pychy należy przekonanie o ludzkiej samowystarczalności, uparte dążenie do takiej samowystarczalności i zamykanie oczu na wszelkie przejawy jej braku. A objawów tych jest dużo: brak władzy nad biegiem wydarzeń w świecie, nad własnym życiem i śmiercią, przypadkowością, przyszłością. Tego wszystkiego nie jest w stanie zmienić posiadanie żadnych dóbr materialnych. Pokora natomiast polega na tym, że czuję się właśnie istotą potrzebująca Boga, istotą, która dopiero dzięki Bogu zyskuje radykalnie na wartości.

Faryzeusz i celnik (Łk 18,9-14). 
Do świątyni przyszli na modlitwę faryzeusz i celnik. Faryzeusz widzi, że zachowuje przykazania i z Bogiem rozmawia o swoich sukcesach. Uważa Boga za swego świadka swej doskonałości, który powinien go tylko pochwalić i wynagrodzić życiem wiecznym. Faryzeusz nie szuka Boga, zbawiciela od grzechu, taki Bóg nie jest mu potrzebny. Faryzeusz także nie dziękuje, bo nie widzi wcale Boskiej roli w swoich sukcesach. On wszystko wykonuje sam. Jego pycha polega na tym, że nie ma więzi z Bogiem. Gdyby ją miał zobaczyłby najpierw swoją grzeszność, że w istocie wcale nie zachowuje Prawa tak doskonale, a potem, że wszystko, co dobrego czyni, zawdzięcza Bogu i nie może uważać za swoje tylko osiągnięcie. Nie widzi jak bardzo Boga potrzebuje i jak małą ma z Nim więź. Tylko Syn Boży może zrobić taki wyrzut człowiekowi, nikt inny nie miałby do tego prawa.

Tymczasem celnik widzi, że wcale nie ma się czym pochwalić. Jest grzeszny. Widzi to, dzięki temu, że dopuszcza do siebie Boga. Wie, że Bóg daje zdolność do przeciwstawiania się złu, a on, człowiek z Bogiem w tej kwestii nie współpracuje. A jednak to celnik ma autentyczną więź z Bogiem. Choć czuje się niegodny, Bóg przychodzi właśnie do niego, gdyż to on nie stawia Bogu przeszkód. Okazuje się, że to nie grzech stanowi przeszkodę dzielącą człowieka od Boga, ale pycha, szepcząca, że na Boga zważać nie potrzeba, bo grzechu nie ma i zbawienie jest nieaktualne. Dopóki człowiek widzi swoją niegodność, jest pokorny i drogę do Boga ma otwartą. Gdy traci ją z oczu, traci Boga i pozostaje sam w swej pysze, na pastwę zła, wobec którego jest ślepy i bezbronny. Pokornemu Zbawiciel zapowiada usprawiedliwienie, które nie polega na bezgrzeszności, ale na dojściu do autentycznego oczyszczającego spotkania między grzesznikiem, a Bogiem, który nie odsuwa się, jak faryzeusze odsuwali się od grzeszników, ale przeciwnie obcuje z nim i ofiarowuje mu odpuszczenie grzechów. Celnik, ze względu na nadmiar swoich grzechów nie ma złudzeń co do siebie i nie czuje się z siebie zadowolony, bo wie, że jeżeli może go spotkać coś dobrego, to tylko od Boga. Ludzie źli mu nie pomogą, a sprawiedliwi odwrócą się z obrzydzeniem. Pozostaje tylko Bóg.

Pokora jest jedynym stanem wolnej istoty, w którym pozwala ona działać Bogu. Pycha wiąże Bogu ręce. Osoba pyszna jest hermetyczna na łaskę. W świecie obserwujemy postawy pokorne do granic świętości i skrajnie pyszne w swej bezbożności, a pomiędzy nimi szeroką strefę zwykłej grzeszności. Jednak to, co obserwujemy na przestrzeni dziejów, jest jakby coraz silniejszą polaryzacją: zwykli grzesznicy przechodzą na pozycje pokory albo pychy, strefa grzeszności kurczy się, a rozrasta się do monstrualnych rozmiarów strefa pychy. Kto wie, czy nie taki porządek dziejów zaplanował Bóg, że grzesznicy albo się nawrócą, albo utwierdzą w swej pysze. Taki byłby efekt sądu dokonującego się nad światem. Dokładnie taka sytuacja panuje w świecie aniołów: jedni są doskonali, a inni do końca zasklepieni w pysze. Bóg, który stworzył istoty wolnymi pracuje nad nimi swoją łaską tak długo, aż doprowadzi je do doskonałości. Tylko pycha może taką istotę zamknąć przed Bogiem, nie dopuścić do upodobnienia do Boga ale pozostawić na pozycjach Bogu wrogich. Polaryzacja taka musi być skutkiem działającej łaski. A ona prowadzi w sposób nieunikniony, do coraz większych napięć między dobrem a złem, między pokorą a pychą, zapowiadanych na czasy ostateczne.

Jak dziecko (Łk 18,17). 
Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten do niego nie wejdzie. Właśnie to zdanie, wśród kilku zapisanych w Ewangelii wypowiedzi Chrystusa na temat postawy dziecięcej, najjaśniej pokazuje, jak rozumieć owe dziecięctwo. Dotyczy ono sposobu przyjmowania Boga w życiu. Człowiek znajduje Boga, gdy ma do spraw Bożych taki stosunek, jak dziecko do świata. Dziecko rodząc się wszystko ma za darmo. Do rozwoju potrzebuje miłości i bezpieczeństwa, których samo nie jest w stanie sobie zapewnić, ale dają mu je rodzice. Oni chronią i kochają. Dziecko wyrasta ze swojego dziecięctwa, ale człowiek nigdy nie wyrasta z dziecięctwa wobec Boga. Bóg jest jego oparciem jako Ojciec, On właśnie jest skarbem, źródłem niewyczerpanej miłości i bezpieczeństwa. Nikt inny nie jest w stanie zapewnić mu tego, by mimo licznych zagrożeń, jakie niesie życie, mógł być pewien, że jego choroba nie zmierza ku śmierci ale do życia. Dziecko nie musi samo dawać sobie samo rady, za normalne uważa ufne przylgnięcie: wpatrywanie się, jak mały w kogoś wielkiego i dobrego, wyciąganie rąk i rozkoszowanie się pozycja kochanego za nic, pewność, że nawet nic nie mając, ma się wszystko, dziecięcą pokorę. Dziecięctwo jest szczytem pokory. Brak dziecięctwa jest pychą, która zamyka człowieka na opiekę ze strony Boga.

Sednem pokory i pychy jest stosunek do Boga, nie do siebie. Człowiek pokorny cały jest w Bogu, ma u Niego wszystko. Jest to szczyt szczęścia. Wówczas czuje się bardzo wartościowy. Nie tylko nie ma o sobie niskiego mniemania, ale przeciwnie czuje wielką godność, królewską krew Boga, jak mówiła s. Faustyna. Jestem dzieckiem Ojca, bratem Pana świata i to nie jest megalomania, bo wiem, że nie jest to owoc mojej zaradności, ale niezasłużony dar.

Chrystus mówiąc o własnej godności Boskiej, powołuje się na słowa Psalmu, w którym Bóg mówi do ludzi: bogami jesteście. Już Stary Testament wie, że człowieczeństwo jest synostwem Bożym i mieszka tak bardzo blisko Bóstwa. Dzięki tej bliskości Syn Boży może stać się człowiekiem, a człowiek - zjednoczyć się z Bogiem. Jednak do tego potrzebna jest pokora: nie zamykać się w twardej skorupie, ale pozwolić Bogu wchodzić w nas. Nie być sztywnym, jakbyśmy połknęli kij, pochylić przed Bogiem giętki kark. Wyzbyć się serca kamiennego, a poczuć w sobie serce z ciała: miękkie, żywe, tętniące.

Pokora to połowa sukcesu. Może i trzy czwarte.

Jedna czwarta należy do ludzkiej współpracy.

Diakon Jan, 2008




DUCHOWY SENS NAWRÓCENIA

Nawrócenie to zawrócenie z drogi. Taki jest biblijny sens słowa, które występuje powszechnie w Starym i Nowym Testamencie. Do proroka Ezechiela i przez jego usta Bóg mówi: Jeśli ostrzegłeś występnego, aby odstąpił od swojej drogi i zawrócił, on jednak nie odstępuje... (Ez 33,9). O jaką drogę tu chodzi? Czy należy zawrócić z każdej drogi? 

Droga. W Biblii życie ludzkie to droga. Tak ukazano je prawie od początku. U początku jednak życie nasze drogą nie było. Jak Księga Rodzaju rysuje nasze początki. Kiedy świat był bezładem i pustkowiem, nie nadającą się do życia pustynią, Bóg stworzył na tej pustyni oazę. Dał wodę, zasadził rośliny i umieścił tam człowieka. Założył raj, ogród na wschodzie, w miejscu, gdzie sam mieszka i gdzie przechadza się w porze, kiedy jest powiew wiatru. Cała ziemia jest nie nadającym się do życia odludziem, a w raju kwitnie życie, bo tu żyje Bóg i Jego drzewa – drzewo życia i drzewo poznania dobra i zła. W takim to raju Bóg umieścił ludzi i zapewnił im wszystko. Stąd człowiek nie musi donikąd wędrować, bo tu ma źródło życia – Boga, swojego Ojca, którego może być dzieckiem. Jest bezpieczny.

Jednak człowiek traci ten raj. Za namową złego ducha wypowiada Ojcu zaufanie i tak zmienia się diametralnie jego stosunek do Boga. Zaczyna od Niego uciekać, opuszcza raj i trafia na bezwodną pustynię. Musi się przestawić na całkowicie nowy styl życia. Staje się duchowym wędrowcem, który jest nieustannie w drodze. Kolejne pokolenia już nie wiedzą ani skąd idą, ani dokąd zmierzają. Obciążone grzechem pierworodnym są w niekończącej się wędrówce, a raczej beznadziejnej ucieczce – z raju od Boga. Zatraciły swoje wobec Boga dziecięctwo, a nabrały mentalności uciekiniera – niewolnika. Tę sytuację na nowo ukazuje jeszcze wyraziściej przypowieść o synu marnotrawnym. Opuścił dom ojca i pasa świnie w obcej krainie. Jednak ojciec czeka, a syn może powrócić. To jest istota nawrócenia - zawrócić z drogi ucieczki od Boga i zacząć do Niego wracać.

Mentalność niewolników. Człowiek – wygnaniec w dalekiej krainie, uciekinier na pustynię, nie pamiętający już raju i z pokolenia na pokolenie zmagający się z udręką życia z dala od Boga – jakże nie przypomina już owego Bożego dzieciaka, który żył w raju i codziennie karmił się owocami drzewa życia. Ma całkowicie odmienną mentalność. Mentalność człowieka skażonego grzechem pierworodnym to mentalność niewolnika, który ma głęboko wryte w serce myślenie kompletnie odmienne od zamierzonego przez Boga. Takie myślenie uniemożliwia mu normalne życie w bliskości z Bogiem. Jakie są cechy takiego człowieka – niewolnika i wygnańca? 

Pierwszą cecha mentalności niewolników jest to, że czujemy się poddanymi Boga, Jego służącymi. Jakże charakterystyczne jest to, co mówi syn marnotrawny, po powrocie do ojca – uczyń mnie jednym ze służących. Patrzymy na świat, na zło, na siebie zagubionego wśród zagrożeń pustyni i myślimy sobie – Bóg jest wielkim Panem, a ja w najlepszym razie Jego małym sługą. I lękam się Go. Bóg bowiem obiektywnie jest Najwyższy, a ja jestem Jego stworzeniem. Jednak mogłem być dzieckiem i żyć w wyjątkowej bliskości, niwelującej nierówność. Skoro teraz nie jestem dzieckiem, pozostaje mi życie uniżonego sługi. Taka jest konsekwencja braku serdecznej więzi z Bogiem. Czuję się Bożym poddanym, wydaje mi się, że mój Pan mnie ogranicza i lękając się Go, buntuję się przeciwko Niemu i uciekam. Wolę być sam niż mieć nad sobą Kogoś wielkiego, kto nie budzi we mnie uczuć przywiązania. Takie jest podłoże i taki obraz stosunku do Boga, jaki ma ludzkość przez wieki i do dziś. Człowiek woli zanegować Boga niż mieć nad sobą Kogoś, kogo tak nie lubi i tak się boi.

Drugą cechą mentalności niewolników jest nasze poczucie zagrożenia. Nie mamy Boga po naszej stronie jako Ojca, więc jesteśmy zdani tylko na siebie. Sami musimy walczyć o swoje bezpieczeństwo, zapewniać je sobie tylko za pomocą środków dostępnych w świecie. 

Trzecią cechą mentalności niewolników jest to, że mamy poczucie, jakbyśmy żyli w nieustannych brakach. O wszystko walczymy i niczego nie mamy, bo wszystko stale tracimy. Przemijanie odbiera nam dobra świata i w końcu nasze życie. Zdaje się nam, że jeśli jest Bóg, to On ma wszystko, a my nie mamy niczego. I On niczego nie chce nam dać. Utrzymuje nas w nędzy, każe żyć na pustyni, stale głodnym i nienasyconym. 

I wreszcie czwartą cechą mentalności niewolników jest to, że w istocie czujemy się całkowicie sami, samotni, przez nikogo nie kochani, nie mający w potężnym Bogu nikogo bliskiego, bo Bóg jest daleki, obojętny i nieosiągalny. Jeżeli zanegujemy Go, to nasza samotność staje się jeszcze większa - bezgraniczna - absolutna. 

Nawrócenie sercem. Biblia pokazuje, że gdy człowiek opuszcza raj i zaczyna swoją rozpaczliwą ucieczkę, Bóg nie pozostaje w swoim wygodnym miejscu zamieszkania. Wyrusza za człowiekiem. Idzie za nim drogami pustyni i szuka go. Jednak człowiek pędzi przed siebie bez wytchnienia, jakby go ktoś gonił i nie zatrzymuje się ani na moment. Bóg zaś wzywa do nawrócenia. Zatrzymaj się i odwróć! Zmień swój kierunek o sto osiemdziesiąt stopni! Wtedy staniesz twarzą do Mnie. Odwróć się, a zobaczysz Mnie! Zwróć się do Mnie! Człowiek jednak ma mentalność niewolnika. Boi się Boga. Dlatego nie odwraca się, ale dalej ucieka. Z tego powodu wezwanie Boże brzmi – nie tylko odwróć się do Mnie, ale zwróć do Mnie serce, zechciej zmienić swoją mentalność uciekiniera i niewolnika. Tej mentalności nie zmienimy sobie sami, ale zmienić ją chce nam Bóg. Dlatego mówi – odwróć się do Mnie jak do słońca i daj Mi wypalić ci twoją mentalność niewolnika. Pozwól Mi dać tobie nowe serce – serce dziecka Bożego. To jest istota sprawy, o którą tu chodzi. 

Dam im serce zdolne do poznania Mnie, że Ja jestem Pan. Oni będą moim narodem, ja zaś będę ich Bogiem, ponieważ powrócą do mnie z całego serca. Jer 24,7

Mentalność dzieci Bożych. Bóg, aby pomóc człowiekowi zawrócić z drogi ucieczki i zmienić się z niewolnika w syna, posyła do nas swego Syna Jednorodzonego. Jezus Chrystus bierze na Siebie nasz grzech i odbywa ów pierwszy akt nawrócenia - nad Jordanem, u początku misji, wchodzi z grzesznikami do wody, która jest biblijnym znakiem żywiołów zła, przyjmuje na barki nasz wygnańczy los, a następnie zawraca. Nawraca się! Wychodzi z wody! Wtedy otrzymuje Ducha Świętego i zapewnienie Ojca – Tyś jest Mój Syn Umiłowany. Taką drogę oferuje Bóg nam. Jest to droga za naszym Zbawicielem. Jako grzesznicy tkwimy po uszy w rozłące z Bogiem, ale Bóg wzywa do tego, byśmy się odwrócili od naszej grzesznej drogi i zwrócili do Niego. Bóg nie brzydzi się nami takimi, jacy teraz jesteśmy i możemy zwrócić się do Niego w tym, naszym wygnańczym, zniewolonym stanie. Nie tylko możemy, ale i musimy. To jest nasza jedyna szansa. Gdy się odwrócimy do Niego i otworzymy nasze serce przed Jego miłością, wtedy zacznie ona działać i zmieniać naszą mentalność. Sami z siebie nie zmienimy naszej mentalności niewolników w mentalność dzieci Bożych. Bo mentalność dzieci Bożych jest tak diametralnie różna od mentalności jaką mamy teraz. To dlatego Ewangelia jest taka trudna i tak powszechnie przez świat odrzucana. Świat ma głęboko wryte myślenie odwrotne. Dlatego jest odwrócony od Boga i doń niepodobny. 

Mentalność dziecka zasadza się na przeżywaniu tego, że jestem dzieckiem Boga, a nie Jego poddanym. Jestem przez Niego kochany, a On mi bliski. Więc mogę Mu zaufać i nie bać się, nawet mimo grzeszności i lęku. Jako grzesznik nie jestem już sam, ale mam Kogoś Najbliższego. Mimo nieuniknionych cierpień, jestem pod stałą opieką i mam zapewnione bezpieczeństwo. Bóg mnie przez świat troskliwie prowadzi. A moja przyszłość nie jest ciemna i wątpliwa, ale pewna, bo Bóg ma dla mnie najwyższe dobra – życie jest wieczne, które polega nie na przedłużaniu w formie udoskonalonej obecnego życia, ale na spotkaniu z Ojcem i całkowitym zjednoczeniu z Nim. Nasza przyszłość to miłość, której tak jesteśmy spragnieni. Takie myślenie o życiu i Bogu, i taka pewność, to radykalnie odmienna mentalność, niż nasza biedna mentalność poddanych, ściskających dobra tego świata dla swego zabezpieczenia.

Jednak przed mentalnością dzieci Bożych, jedyną sensowną i wartościową, istnieje w świecie i w nas nieustanny, wielki opór. W nawróceniu chodzi o zwrócenie się do Boga i pozwolenie Mu zmieniać nasze serca, my jednak Mu nie pozwalamy. Nie chcemy się poddać Jego leczącej terapii. Dlaczego? 

Po pierwsze boimy się tak rewolucyjnej zmiany w sobie, nie mamy pewności, że tak można, czujemy się zagubieni, Bóg i Jego argumenty są jakby mgliste, odległe, a świat i jego namacalne dobra wydają się bliskie i solidne.

Po drugie nie dowierzamy, że Bóg jest naprawdę takim dobrym Ojcem. Świat zdaje się temu zaprzeczać. Dopóki nie nabierzemy doświadczenia i przekonania, że Ojciec jest pewniejszym oparciem niż najlepsze zabezpieczenia tego świata, odnosimy się z rezerwą do „podejrzanego” ewangelicznego radykalizmu. 

Po trzecie dlatego, że istnieje w nas opór przed słuchaniem Jego głosu wzywającego do nawrócenia i wystawienia serca na przemianę. Upokarza nas, że musimy kogoś słuchać i coś zmieniać, wolimy pozostać przy dobrym mniemaniu o sobie, że sami sobie dajemy radę i jakoś odnajdujemy drogę, lepszą czy gorszą, ale swoją, własną. Słuchać Ojca? To dobre dla dzieci! 

Jeżeli nie staniecie się jak dzieci...

Diakon Jan,2007




KRYZYS – CHAOS CZY NAWRÓCENIE

Czym jest kryzys? Kryzys ma miejsce wtedy, gdy najpierw znajdujemy się w stanie względnej równowagi, wynikającej z zaspokojenia naszych potrzeb - wszystkich, które sobie uświadamiamy. Na przykład jesteśmy majętni, kupujemy sobie, czego dusza zapragnie i jesteśmy zadowoleni z życia. Ale oto dowiadujemy się, że jesteśmy zagrożeni chorobą, która wprawdzie na razie nie dokucza nam, ale w każdej chwili może się w nas rozwinąć. Wtedy uświadamiamy sobie, że jednak nie mamy zaspokojonych wszystkich potrzeb, na przykład potrzeby zdrowia czy bezpieczeństwa. Zaczynamy uświadamiać sobie jakiś brak. Ogólnie człowiek będący w stanie równowagi może zacząć odczuwać brak w sytuacji, gdy wzrastają jego potrzeby (na przykład wychodzi w wieku dziecięcego) lub poszerza się jego świadomość. To doświadczenie świadomego braku może pojawiać się w nas stopniowo lub spaść gwałtownie. Takie silne i gwałtowne poczucie braku nazywamy kryzysem.

Kryzys wywołuje stres, przytłacza nas, paraliżuje wewnętrznie. Ale człowiek potrafi zmagać się z kryzysem i go przezwyciężać. Silny kryzys, przy naszej słabej odporności psychicznej i sile duchowej, może sprawić, że nie poradzimy sobie i doprowadzić nas do wyniszczenia. Normalnie w kryzysie występują trzy etapy: etap wstępny - kiedy stopniowo są podkopywane podstawy naszej równowagi, etap dezintegracji – kiedy tracimy całą spójność naszego doświadczenia wewnętrznego i etap nowej integracji – kiedy odzyskujemy tę spójność na nowym poziomie, bogatszym o świadomość, której przedtem nie mieliśmy. Na wszystkich trzech etapach kryzysu działa w nas łaska Boża. Najpierw opatrznościowo czuwa ona nad dawkowaniem owego kryzysogennego poszerzania naszej świadomości, potem towarzyszy nam i umacnia w najtrudniejszym etapie dezintegracji, wreszcie pracuje przy naszej ponownej integracji. Działanie łaski jest pierwotne w stosunku do naszej pracy nad sobą w kryzysie, ona stwarza bazę, z której czerpiąc, my możemy coś zrobić. Taka jest wymowa odnośnych tekstów biblijnych i takie jest doświadczenie naszego życia duchowego.

Wśród kryzysów mających ścisły związek z naszym życiem religijnym należy szczególnie zwrócić uwagę na dwa. Pierwszy o znaczeniu bardziej podstawowym można nazwać kryzysem przeżywania wartości własnego życia. Ma on ogromne znaczenie, gdyż jest dla wielu ludzi (zaryzykowałbym stwierdzenie, że dla wszystkich, choć w różnym stopniu) źródłem wielkich trudności w relacjach i pracy, a także wielkiego cierpienia. Tym ważnym kryzysem zajmiemy się w następnym rozważaniu. Drugi kryzys, mający ogromne znaczenie dla naszego funkcjonowania w Kościele, to kryzys dotychczasowej wiary i religijności. Tym właśnie kryzysem zajmiemy się w tym rozważaniu. Za podstawę weźmiemy tekst biblijny o nawróceniu św. Pawła (Dz 9,1-19). Można by posiłkować się również tekstami Ewangelii o Męce i Zmartwychwstaniu Chrystusa, i rozważać Jego przejście z tego świata do Ojca jako kryzys, ale z uwagi na specyfikę tego kryzysu i samej Osoby Chrystusa, łatwiejsze dla nas jest posłużenie się doświadczeniami Pawła. Doświadczenia te w sumie są również doświadczeniami przejścia ze śmierci do życia, udziałem w Męce i Zmartwychwstaniu Chrystusa.

Droga Szawła. Szaweł, Żyd z Tarsu urodzony około 8 r. n.e. przybywa w młodości do Jerozolimy, by się kształcić. Staje się uczniem Rabbiego Gamaliela. Całym sercem staje po stronie stronnictwa faryzeuszów, gorliwych w przestrzeganiu Prawa Bożego. Jego postawa jest wyjątkowo rygorystyczna, zależy mu na Chwale Boga Izraela i dla tej sprawy, dla rozwoju i obrony judaizmu przed błędami i zagrożeniami angażuje cały swój młodzieńczy zapał. Z oburzeniem obserwuje nową sektę, która jakiegoś człowieka, Jezusa, rzekomo zmartwychwstałego, czci jako Boga. Taka wiara nie może być prawdziwa, a jednak znajduje w Jerozolimie i Damaszku coraz więcej wyznawców i odrywa Żydów od prawdziwej religii judaistycznej. Szaweł z wielkim zapałem angażuje się w obronę judaizmu przed tą bluźnierczą nauką. Z naszej perspektywy powiedzielibyśmy – Szaweł nie widzi, że owa religia, chrześcijaństwo pochodzi od tego samego Boga, co judaizm. 
Około 36 roku Szaweł doprowadza miedzy innymi do ukamienowania znaczącej osoby w gminie Jerozolimskiej, św. Szczepana, a potem wyrusza do Damaszku, by tam zorganizować prześladowania chrześcijan. Nie ma jeszcze dwudziestu lat, a na rękach jego jest coraz więcej krwi zwolenników Chrystusa. Jednak już w tym czasie pojawiają się w nim znamiona kryzysu jego wiary. Całym sercem jest po stronie Boga, a tu Bóg traci coraz więcej wyznawców, których nie daje się powstrzymać inaczej, jak tylko przemocą. Prawo Boże dopuszczało zabijanie bluźnierców, a jednak coraz większy rozlew krwi nie mógł się Bogu podobać. Szaweł jest coraz bardziej rozdarty, chce bronić judaizmu przed schizmą, ale widzi, że jego działanie przynosi tylko zniszczenie. Zapomina się i zaślepia w tym niszczeniu, jakby czegoś ważnego nie widział i nie dostrzegał. I w głębi serca pragnie to zobaczyć. Powoli narasta w nim kryzys dotychczasowej religijności, ale zupełnie nie widzi drogi wyjścia.

Dezintegracja. W takim momencie spada na Szawła interwencja Boża. Łaska doprowadza w nim do szczytu owe napięcie miedzy Jezusem - człowiekiem, a Bogiem Izraela, napięcie, które znał od dawna, obserwując chrześcijan. Bo oto na drodze do Damaszku spada na Szawła światłość Chwały Bożej, która jest domeną Boga. Jest to takie doświadczenie, że człowiek nic nie rozumie, a wie niewzruszenie, że znalazł się w obecności Boga. I z wnętrza tej obecności i światłości mówi do Szawła... Jezus - ten sam, którego czczą chrześcijanie, ten sam którego on prześladuje. Dwie rzeczywistości dotąd nie do pogodzenia – człowieczeństwo Jezusa i bóstwo Boga Żydów stają przed Szawłem w jedności i porażają wrażliwość gorliwego Żyda. Przestaje cokolwiek rozumieć i traci rozeznanie, jaka jest prawda o Bogu, o którym wydawało mu się dotąd, że Go zna, i że nauczył się o Nim od faryzeuszów. 

Szaweł traci wzrok. Traci całkowicie widzenie nie tylko świata, ale przede wszystkim prawdy o Bogu. Człowiek – Jezus, którego ukrzyżowano, żyje i mówi do niego z wnętrza chwały Bożej i Bożą mocą. Szaweł widzi, że jego dotychczasowe przekonanie o Bogu, poznanym z Prawa Mojżeszowego, było błędne. Jaka jest więc wartość Prawa? Całe dotychczasowe pojmowanie Boga zawaliło się młodzieńcowi, ale nadal nie rozumie, ani kim jest naprawdę Jezus, ani jaki naprawdę jest Bóg Izraela. Szaweł traci możliwość samodzielnego poruszania się, po pierwsze w swojej religii, a po drugie w codzienności, ze względu na ślepotę. Ta ślepota jest ślepotą totalną – kryzysem ducha i ciała. Młody, zadowolony z siebie człowiek, pełen energii do walki o słuszną sprawę, rozpada się w kawałki. 

Bóg walczy o Pawła. A jednak łaska Boża walczy o Pawła. Bóg korzysta z pośrednictwa Ananiasza, chrześcijanina rozmodlonego i otwartego na wolę Bożą. Ananiasz nie lubi Szawła i boi się go. A Bóg pokazuje to Szawłowi w modlitwie, pokazuje, że jego los, los jego zamkniętych oczu zależy teraz od tego, czy jeden z jego znienawidzonych chrześcijan pokona siebie i przebaczy swemu oprawcy. Paweł upokorzony staje w prawdzie. Gdyby Ananiasz nie był posłuszny Bogu i nie wybaczył Szawłowi, nie byłoby Pawła - Apostoła Narodów. Takimi drogami działa Bóg. I działa skutecznie, bo dociera do serc Ananiaszów.

Nowa integracja. Integracja Pawła zaczyna się od przebaczenia ze strony Jezusa i chrześcijan. Pokazuje to jak zasadnicze znaczenie dla integracji człowieka po kryzysie ma oczyszczenie z grzechu, który pogrążył go w kryzysie. A my tak często odmawiamy przebaczenia nieprzyjaciołom. Kolejnym etapem integracji osobowej i religijnej Pawła jest wyjaśnienie przez Ananiasza w imieniu Kościoła tego, co się stało: Szedłeś Pawle złą drogą, ale na tej drodze stanął przed tobą Jezus zmartwychwstały i to On teraz przeze mnie otwiera ci oczy abyś widział i otrzymał Ducha Świętego. Słowo Kościoła jest niezbędne dla wyjścia z kryzysu, Słowo, którego przygnieciony kryzysem człowiek wreszcie chce słuchać. Dzięki temu Słowu Paweł zaczyna widzieć oczami, ale przez Ducha Świętego także sercem, że Zmartwychwstały Jezus jest drogą do spotkania z Bogiem - pełniejszego, niż to miało miejsce w Prawie, że Bóg Izraela i Jezus są w jedności, że judaizm i chrześcijaństwo to dzieła tego samego Boga. Tak długo Paweł nie mógł tego odkryć. Gdy odkrył, doszło w nim do integracji na nowym, duchowym poziomie.

Diakon Jan, 2007







CZEKANIE CZŁOWIEKA CZY CZEKANIE BOGA




Słysząc to, jeden ze współbiesiadników rzekł do Niego: Szczęśliwy jest ten, kto będzie ucztował w królestwie Bożym. Jezus mu odpowiedział: Pewien człowiek wyprawił wielką ucztę i zaprosił wielu. Kiedy nadszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe. Wtedy zaczęli się wszyscy jednomyślnie wymawiać. Pierwszy kazał mu powiedzieć: Kupiłem pole, muszę wyjść, aby je obejrzeć; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Drugi rzekł: Kupiłem pięć par wołów i idę je wypróbować; proszę cię, uważaj mnie za usprawiedliwionego. Jeszcze inny rzekł: Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść. (Łk 14,15-20) 


Szczęśliwy, kto będzie ucztował w Królestwie Bożym, ech, szczęśliwy – wzdychamy – bo jakże ta perspektywa Królestwa, teoretycznie dla wszystkich atrakcyjna, w praktyce bywa nam niepewna i daleka. Jako ludzkość, jako społeczeństwo jesteśmy nieodrodnymi dziećmi tego świata i to on wydaje nam się bliski i realny. Dlatego jeżeli nawet jesteśmy ludźmi wierzącymi, więź z Bogiem nie jest dla nas oczywista i naturalna, ale wymaga Jego specjalnego zaproszenia i naszych wyjątkowych zasług. A tymczasem my „nie jesteśmy święci” i „gdzieżby tam Bóg miał sobie takimi jak my zawracać głowę”.


A jeśli nawet miałoby istnieć coś takiego jak Boskie zaproszenie i dotyczyć nas, to przecież jest ono kwestią przyszłości, odległej nie tylko czasowo ale przede wszystkim mentalnie, bo oddzielonej od dnia dzisiejszego czarną granicą śmierci. A jej strasznie się boimy. Jest zatem psychologicznie zrozumiałe, że jeżeli nawet stoi przed nami wielkie szczęście, ale znajduje się ono za tak ogromną przepaścią, to wielu woli szukać szczęścia mniejszego, po tej stronie. Co by nie mówić, nie czujemy się realnie zaproszeni, wezwanie od Boga przychodzi jak „list z tamtego świata”, podczas gdy my mamy problemy na tym świecie, tu czujemy się osamotnieni i nieszczęśliwi. Zmartwienia, nieszczęścia, przemijanie... I co? Mam czekać, tylko czekać, aż Bóg zechce się do mnie odezwać?


Coś zastępuje mi drogę, dręczy mnie do granic wytrzymałości, a tym sadystą jest moja niewiara. Czekam, że ktoś przyjdzie i weźmie mnie na ręce, a przecież nie dopuszczam nawet myśli, że tkwię wśród cierni, jak owca. Pasterz już od dawna pochyla się nade mną, delikatnie rozgarnia gałązki, by nie szarpać moich ran, zanurza ręce w kolącą gęstwinę, a ja się cofam głębiej, skulony, odwrócony, żeby mnie tylko nie dotknął. Oczy mam zamknięte i wołam: czemu jesteś daleko, dlaczego Ci na mnie nie zależy. To jest rzeczywistość naszego życia duchowego.


Tymczasem Bóg oczekuje mnie, nie ja Jego. To On, jak rodzice z obiadem, czeka na spóźniające się dzieci. Przeżywamy co roku Adwent, ale to nie nasz Adwent, ale Adwent Boga, który kocha - my zaś mamy nieustające wymówki. Tkwią one głęboko, wynikają z naszej pychy, kompleksów i zniewolenia. Co nam przeszkadza zachować wrażliwość: ocalić w sercu oczekiwanie na Boga, odnaleźć pragnienie spotkania choć trochę podobne do tego pragnienia, które jest w Nim? Co nam przeszkadza pragnąć uczty Królestwa Bożego? Jeżeli coś nam przeszkadza, to na pewno nie brak Jego, Boskiego zaproszenia.


Kupiłem pole. Czym jest pole? Jest źródłem życia, bo praca na nim daje mi chleb. Posiadanie pola jest warunkiem przeżycia, jedyną szansą, warsztatem pracy dającym utrzymanie. Jest zatem czymś podstawowym, co powinno być najważniejsze.... Czyżby?

Ci którzy postawili na pracę mogą łatwo minąć się z Bogiem, bo nadmierna troska o życie odciągnęła ich od Boga, który jest tego życia źródłem. Pole nie daje życia, ale pole daje Bóg, by część troski o moje życie zależała także ode mnie. Jeżeli nie umiem właściwie ocenić pola, ziemi, to zamiast smakować „tłustych potraw” na uczcie Dawcy Życia, w pocie czoła muszę zdobywać pożywienie, jak pokazuje Rdz 3,19. I cóż z tego że mam pole, gdy nie znam Tego, który daje na nim wzrost.


Kupiłem woły. Wydaje się, że posiadanie wołów, wszelkich narzędzi pracy, jest podstawą robienia użytku z pola. Samochody, komputery, nowoczesne urządzenia techniczne stały się niezbędne do funkcjonowania w tym świecie. Gdy nacieszyłem się polem, naturalnie przychodzi kolej na staranie o woły. Angażuję się w nie i zupełnie nie myślę, do czego mi one, że narzędzia są środkami do celu, ja pędząc przed siebie i nie widząc celu, w jakimś momencie wpadam we frustrację i pustkę. Celem każdego człowieka, bez względu na światopogląd jest życie. I rodzi się pytanie, czy drogą do życia jest pole, a narzędziem woły, czy drogą jest Bóg, a narzędziem poznawanie Go. Święty Ignacy w Ćwiczeniach Duchownych stawia jako fundament drogi duchowej zrozumienie, że zasadniczą sprawą jest więź miłości z Bogiem – cel i nasz wolny stosunek do świata jako narzędzia do osiągnięcia tego celu. My tymczasem dążymy do gromadzenia narzędzi, a Boga, który je dał z troski o nas, pozostawiamy na dalszym planie. Tak wpadamy w otchłań przemijania.


W księdze Rodzaju pokazano pewien wzorowy porządek. Bóg stwarza człowieka, by panował nad ptactwem powietrznym i rybami morskimi, a potem, gdy człowiek czuje się samotny pośród tych rzeczy, stwarza mu kobietę - drugiego człowieka, jako idealną dla niego pomoc. Człowiek jest pomocą a rzeczy narzędziami, my zaś odwracamy porządek: dążymy do panowania nad ludźmi, manipulowania nimi i pomiatania, zaś od wołów czyli rzeczy tego świata niepostrzeżenie się uzależniamy. Z ich powodu nie idziemy na ucztę do króla.


Ożeniłem się. Szczęściem człowieka jest wielka bliskość drugiej osoby. Ale nie bliskość stała, nie podlegająca zmianie, ale nieustanny postęp w poznawaniu i jednoczeniu się z nią. Przekraczanie kolejnych barier intymności i w tym procesie fascynacja kolejnymi pokładami osobowości nie napotykanie nigdy kresu. Szczytem miłości jest miłość nienasycona. A jednak w małym stopniu osiągamy ten Olimp jako małżonkowie. Z czasem osłabia się zachwyt najbliższą nawet osobą, bo poznawszy kilka pierwszych jej warstw, coraz trudniej pójść głębiej. Przestaje ona zaskakiwać, zaczyna drażnić, wydaje się, że proces jej poznawania wyczerpał się. Wtedy niektórzy, nie umiejąc iść dalej, biorą sobie nowy obiekt poznawania i zaczynają wszystko od początku.


Zaś kluczem do ludzkiej miłości jest widzenie w niej odbicia związku, jakim z nami chce związać się Bóg, nasz Małżonek. Najbardziej uroczy oblubieniec ludzki, jest tylko na obraz Oblubieńca Boskiego. Stworzeni do miłości Boskiego Oblubieńca, nosimy bolesną tęsknotę za miłością, która zanurzając się w swego Kochanka, nie napotykałaby kresu. Dlatego nasza miłość ludzka wyrodnieje, przeżywana bez perspektyw miłości mistycznej. Nadmierna fascynacja małymi więziami bierze w niewolę i odciąga od Dawcy wszelkich więzi. Człowiek, zamiast mówić: „ożeniłem się i dlatego chce iść na ucztę”, powiada: „ożeniłem się i dlatego przyjść nie mogę”. Poznanie hierarchii miłości ocala na drogach małej miłości od tragedii utraty miłości Wielkiej. O piękna Uczto!


Ciemność. Jak rozpoznać piękno Uczty przewyższające smak pola, wołów i ożenku? Jak używając tych darów nie stracić z oczu Boskiego zaproszenia. Nie ma innej drogi, jak poznawanie Boga i coraz większa Nim fascynacja: Jego mocą, mądrością, ojcostwem i macierzyństwem, oblubieńczą miłością i płynącym stąd pokojem. Co mi w tym przeszkadza? Co sprawia, że często staram się nie myśleć o zaproszeniu do miłości? Ciemność!


Po pierwsze jest nią ciemność tego świata, która nie pozwala mi uwierzyć w jasność odpowiedzieć na zaproszenie Boga, ponieważ widzę niegodziwość ludzką, zbrodnie, nieszczęścia, kataklizmy, wojny i ludobójstwa. To mnie przygnębia i przywodzi myśl, że Bóg nie jest dobry i nie zajmuje się światem. Nie widzę jasności Jego zbawczych planów.


Po drugie widzę ciemność w sobie: wady, kompleksy, grzechy, które nie pozwalają mi zobaczyć światła bijącego od Boga i spojrzeć na życie z optymizmem. Mam skrzywioną perspektywę widzenia swej drogi. Pycha mówi: nie potrzebujesz Boga, jesteś całkowicie samowystarczalny, a jej odmiana - kompleks podszeptuje, że nie masz co oglądać się na Boga i powinieneś polegać tylko na sobie, ponieważ jesteś zbyt mało wart, by Bóg mógł Cię gdziekolwiek zapraszać. Nie masz co tęsknić za Nim, słowa „jesteś cenny w Moich oczach” nie mają żadnego znaczenia. Nasze spotkanie z Bogiem nie mieści się w ramach żadnych pozytywnych doświadczeń, bo nasz obraz Jego nie ma nic wspólnego ze spotkaniem kochających się osób. Czy pracownik tęskni za szefem, albo wasal za swoim panem?


Bardzo ważnym przejawem ciemności świata jest obraz naszego osobistego życia. Ono ma kształt drogi krzyżowej, która kończy się nieuchronną śmiercią. Zatem od urodzenia jestem skazańcem, uczestniczącym w wyścigu, któremu na imię „przemijanie”, a który biegnie ku krawędzi wielkiej przepaści. Co więcej obietnice Chrystusa i Kościoła dotyczą darów, które czekają po drugiej stronie tej przepaści, za zaczarowaną granicą budzącą w nas wszystkich ogromny lęk. Przez to Zbawienie zdaje się psychologicznie odległe i jakby niepewne. Przekleństwo śmierci sprawia, że choć nadzieja zmartwychwstania jest tak cenna i potrzebna, to z drugiej strony okazuje się daleka, skryta za jakąś czarną zasłoną. Stąd wielu z nas ma tu podstawowe trudności.


Jasność. Rodzi się zatem pytanie, jak, na tle tej ciemności, zobaczyć jasność i w nią uwierzyć. Jak to możliwe, żeby naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką. Do tego, oprócz obietnic na przyszłość, potrzebujemy od Chrystusa już teraz jakiegoś wyraźnego światła. Jest to zasadnicza sprawa na drogach wiary. Pamiętam, jak sam bardzo się denerwowałem, że Bóg stale daje trochę i obiecuje więcej - taki jest charakter Jego planu zbawienia. Przeczuwałem, że nie powstałby Kościół, gdyby świadkowie Zmartwychwstania nie otrzymali już w tym życiu mocnego doświadczenia miłości przewyższającej wszelki umysł i gdyby to doświadczenie nie było możliwe dla każdego członka Kościoła. A Bóg potwierdził to przeczucie.

Jasność która przychodzi w tym życiu nie usuwa ciemności, ale stanowi lampę przy ciemnej drodze. Lampę jakże wyraźną i piękną. Przy niej już teraz, mimo ciemności, odkrywam skarby ukryte w naczyniach glinianych. Jakie są te skarby przygotowane i jasno błyszczące przede mną już tu i teraz?


Po pierwsze, gdy doświadczam mocno grzechu, który sprowadza ciemność i zniekształca wzrok, grzechu, że nie jestem wierną oblubienicą Boga, ale Go nieustannie zdradzam, grzechu, że nie czuję się bezpieczny, bo nie opieram się na Bogu jak na skale, grzechu, że nie korzystam z oczyszczeń, by zostać przesianym jak ziarno spośród plew, grzechu, że nie robię miejsca Bogu i nie pozwalam Mu swobodnie działać... Gdy to wszystko przeżywam, wtedy widzę, jak bardzo grzech został pokonany. Bóg sam dokonuje oczyszczenia z niego, a przy tym jakże jest łaskawy, jak nie potępia, jak nie pozwala mi dręczyć się, lecz przebacza. Mówi, że grzech trzeba dostrzec, odwrócić się od niego i dalej się nim nie zajmować. To szatan każe mi rozdrapywać grzech. Gdy Bóg mi przebacza, potem słyszę od Niego: „już nie pamiętam” i jestem wstrząśnięty skalą i głębią oczyszczenia. To pierwszy, najjaśniejszy promień.


Drugie światło w tym życiu to Bóg bliski, towarzyszący, który słucha mnie i rozmawia ze mną, jest mi Ojcem, który bierze na kolana, Oblubieńcem, który mnie tuli i pozwala mi zagłębiać się w Sobie, jest bliższy niż ja sam. Jest prawdziwym spełnieniem.

Trzecie światło jakiego doświadczam to Bóg, który zrobił prawie wszystko za mnie, wszystko, czego nie mógłbym wykonać sam. Sam pokonał mego nieprzyjaciela, sam wygrał bitwę a teraz Zbawienie rozdaje jako łupy (Sof 3, 9-20).

Bóg uczynił też moje życie żniwami: sam dał wzrost, a mnie zawołał na czas zbiorów. Pozwolił ścinać, brać i jeść: bierzcie i jedzcie, to jest ciało Moje. Zobaczyłem przy sobie otwartą hojnie rękę karmiącego Boga – to jest czwarte światło w życiu.


Te cztery światła rozpraszają w najbliższym naszym otoczeniu - w sercu ciemności nocy. Oczyszczenie z grzechu nie mieszczące się nam w głowie, czułe ojcostwo i zapamiętała miłość oblubieńcza, fakt, że wszystko, co decydujące, uczynił za nas a nas zawołał na koniec. Już teraz wylał obfitość łaski, która rozlewa daleko, ku przyszłemu życiu.


Diakon Jan, styczeń 2007





WSZYSTKO ODDAĆ BOGU CZYLI OFIARA ABRAHAMA

Próba. Bóg wystawił Abrahama na próbę. (Rdz 22,1) Czym jest próba? Jest przeżywaniem ogromnego wewnętrznego napięcia, wielkiej duchowej walki, kiedy dochodzi do skonfrontowania żywego Słowa Bożego, obietnicy wypowiedzianej przez Boga i Jego czynów z tym konkretem, który przynosi świat. Próby są powszechne, kiedy żyjemy pośród świata, są udziałem człowieka we wszystkich religiach, stawiają nas w sytuacjach krytycznych odkąd istniejemy na ziemi. Bóg coś do nas mówi, daje doświadczenie pomocy, my to odczytujemy, zyskujemy spokój, aż tu nagle... coś zmienia się radykalnie - Bóg zdaje się kwestionować wszystko, co dał do tej pory, staje się inny, trudniejszy, bardziej wymagający. 

W Biblii mamy przykłady wielkich prób, które zaciążyły na dziejach Izraela. Bóg dał przez Natana obietnicę Dawidowi, że dom Dawida – jego dynastia będzie miała długowieczne panowanie. Tymczasem po synu Dawida, Salomonie królestwo Izraela rozpada się. Władcy Judy i Izraela stają się coraz słabsi, ich gorszące postępki prowadzą do odstępstw od religii Jahwe, wśród których przysłowiowe jest zaprowadzenie przez króla Manassesa pod murami Jerozolimy budzącego grozę kultu fenickiego Molocha, któremu składa się w ofierze dzieci, wrzucając je do ognia. Byt państwowy i religijny obu państw degraduje się, aż w końcu tracą one niepodległość. Świadoma część narodu zastanawia się, dlaczego obietnica Boża nie spełnia się, kolejne pokolenia proroków próbują zrozumieć zamysł Boży widoczny w sprzeczności pomiędzy obietnicą a historią. 

Inny przykład dotyczy jerozolimskiej świątyni. Bóg zobowiązuje się do trwałej obecności pośród swego Ludu - przez trzysta lat świątynia skupia cały kult Jahwe, aż tu nagle przychodzi katastrofa zdająca się niweczyć wszystkie duchowe podstawy egzystencji tego narodu – najazd Babiloński zmiata świątynię z powierzchni ziemi. 

W Ewangelii najbardziej wstrząsającym przykładem próby jest doświadczenie samego Jezusa. Nosi On w sobie świadomość zbawczej misji, naucza i czyni wiele znaków. Jednak nienawiść kręgów rządzących judaizmu sprowadza na Niego rosnące cierpienie, a w końcu przekreśla Jego możliwości działania. Umierający Chrystus zmaga się z planami Bożymi, czując się Mesjaszem odrzuconym przez swój naród i postawionym przez Ojca w sytuacji sprzecznej z powierzoną Mu misją. 

Bóg, który zdawał się najpierw powiedzieć „tak”, mówi nagle „nie”.
Te wszystkie próby zapowiada jedna próba, najbardziej charakterystyczna, jakiej u początków dziejów Izraela poddany został Abraham. Długo oczekiwał syna, który, zgodnie z obietnicą daną w chwili zawierania przymierza, miał być zalążkiem potomstwa licznego, jak gwiazdy na niebie i nagle spada żądanie, by oddał on tego syna, złożył go w ofierze na jednym z pagórków w krainie Moria. Co jest sednem próby Abrahama, co jest sednem każdej próby?

Sens próby. Czy człowiek może coś dać Bogu? Wszystko wyszło z Jego ręki i cały świat jest jednym darem Boga dla człowieka. Bóg daje nam wszystko, oczekując tylko jednego - wspólnoty z nami. Tymczasem człowiek próbuje wszystko, co otrzymuje przywłaszczyć tylko sobie, eliminując z życia Boga. Jest to wielki dramat. Ale Bóg pozwolił na to, czyniąc nas wolnymi w szukaniu związku z Nim. Właśnie do istoty grzechu należy nie czynienie konkretnego zła, ale odrzucenie więzi z Bogiem. Nasze czyny są wtórne w stosunku do tej więzi. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia, a bez Niego szarpię się wśród tego, co wolno, a co zabronione – żyję w niewoli ograniczeń. A przecież ograniczeń instynktownie nienawidzę. Człowiek chciałby coś dać Bogu, ale najczęściej kończy się to na dogodzeniu sobie. Bóg, patrząc na człowieka widzi jego uzależnienia od świata i siebie, niczym skupienie się dziecka na otrzymywanych zabawkach. A przecież są one tylko wyrazem dobroci jego rodziców. Dlatego Boskie dążenie do wyzwolenia ludzkiego serca wymaga odrywania go od „zabawek”. 

Co, zatem, mogę Bogu dać? W zasadzie nic, ponieważ On ma wszystko, a ściślej nic ponad to, co On mi dał, a ja to straciłem. Bóg dał mi dwa talenty, jeden złoty drugi miedziany, a ja zatrzymałem sobie talent miedziany, a za złoty kupiłem sobie wóz siana. Teraz mogę dać Bogu ów wóz siana, a On da mi na nowo talent złoty. Gdy będę miał wszystko, czym Bóg chciał mnie od początku obdarować, wtedy spełnię wszystkie Jego pragnienia. A talentem, który straciłem nie jest świat – talent miedziany, ale talent złoty – ścisła więź z Bogiem. Tak więc dać Bogu mogę wiele – wszystko, co przeszkadza mi więź z Nim odzyskać - i tego właśnie Bóg pragnie. Jest On, paradoksalnie, zbieraczem śmieci – pilnuje, byśmy nie podnosili z ziemi tego, co niepotrzebne – bezwartościowych przedmiotów, które przeszkadzają nam w jedności z Nim. Gdy Bóg zauważy, że podniosłem coś takiego – proponuje: oddaj mi to. 

Odrywanie się od tego, w posiadanie czego wchodzę z zapałem, bardzo boli. Dlatego działanie Boga, nie dopuszczające abym przywiązał się do przemijającego świata, a nie umiał żyć z wiecznym Bogiem, stanowi dla mnie cierpienie. Coś tracę i nie widzę sensu takiej straty, zdaje mi się, że nic w zamian nie zyskuję. Jest to próba. Jej sens odkrywam dopiero wtedy, gdy zobaczę, co zyskałem, zobaczę, że wyszedłem z tej próby oczyszczony i ubogacony, zobaczę, że jest ona w istocie nie zabieraniem mi czegoś, ale obdarowaniem mnie. Nie jest też zabieraniem mi jednego dobra, a dawaniem w zamian drugiego. Jest prośbą, bym sam się przysposobił do przyjęcia dobra, dobrowolnie oddając wszystko, co nie jest tym dobrem, bo stanowi przeszkodę w jego zdobyciu. Jest samodzielnym składaniem ofiary. Próba, jeżeli jest oddawaniem siebie - ofiarą z własnego życia, okazuje się największym darem Bożym. Bóg przyjmując ofiarę niczego człowiekowi nie zabiera, a człowiek składając ją posiada wszystko. Bóg nie potrzebuje mej ofiary, moja ofiara potrzebna jest mnie samemu aby zyskać wolność, oczyszczenie i ubogacenie w dobra największe. Dlatego Bóg tak mocno uczy mnie ofiarności. 

Moria (Rdz 22,1-19). Abraham usłyszał Słowo Boże, by złożył w ofierze całopalnej swojego syna Izaaka, urodzonego jako spełnienie długo oczekiwanej obietnicy licznego potomstwa jak gwiazdy na niebie. Jest to sytuacja, kiedy cała nadzieja pokładana w Bogu nagle zawala się. Abraham nie cofnął się przed tą próbą tylko dlatego, że nie przedłożył naturalnej, ludzkiej kalkulacji ponad nadzieję pokładaną w Bogu. Okazał posłuszeństwo pomimo sprzeciwu całej ludzkiej natury. Co potrzeba człowiekowi, aby zaufać Bogu? Potrzeba przekonania, że w działaniu Boga tkwi sens, którego nie widzę, ale spodziewam się, że niebawem go zobaczę. Spodziewam się, bo tak już było wielokrotnie: Bóg pozornie zaprzeczał samemu Sobie, a potem odkrywałem, że to ja nie widziałem jeszcze jednej możliwości, że Bóg widział więcej dróg niż człowiek, że skoro Bóg mówi oddaj mi syna to takie żądanie ma sens. Przecież Abraham otrzymał syna od Boga i Bogu zależy na nim bardziej niż Abrahamowi. Nie na darmo w Izraelu wszystko, co pierworodne składa się Bogu, bo wszystko należy do Boga, jest Jego drogim „dzieckiem” i mogę być pewny, że jeżeli ja tego nie zmarnuję, to na pewno nie zrobi tego Bóg. 

Jednak próba może być dla człowieka trudna. Trudna z powodu zasłony grzechu pierworodnego spoczywającej na moich oczach, kiedy nie widzę i nie mam oczywistości, że Bóg jest Panem i Ojcem wszystkiego - lepszym przede wszystkim ode mnie. Szedł więc Abraham na górę w wielkiej ciemności. Syna, którego szczególnie kochał, oddawał Bogu naprawdę i ta śmierć go przerażała. Przeczuwał, że zamysł Boga jest sprawiedliwy, ale kompletnie nie umiał tej sprawiedliwości dostrzec w świetle ofiary tak tragicznej. Świat nie dbał o Boga i bawił się, a on, Abraham stał przed Bogiem uczciwy, zbolały i samotny. Człowiek zawsze jest przed Bogiem samotny. Sam musi narąbać drew na ofiarę, odprawić sługi i iść pod górę pieszo. Nawet nie będą mu oszczędzone rozdzierające serce dziecięce pytania Izaaka. To rozdzieranie trzewi należy do istoty próby. Ale czy to Bóg tak szarpie duszą człowieka? Nie! Tym co rozdziera człowieka jest zło - brak otwartych oczu, które mogłyby widzieć, o co Bogu chodzi. 

Samotny człowiek może liczyć tylko na własną wiarę, pomóc mu może jedynie szacunek dla Boga i Jego znajomość. Abraham nie walczy, idzie pieszo, w pokorze, zmaga się ale się nie skarży. Czy naprawdę Bóg go opuścił? Tekst daje nam dyskretne światełko: ta wędrówka do krainy Moria trwała trzy dni. Trzy dni to czas oczekiwania na interwencję Bożą, tyle przebywa Jonasz we wnętrzu wielkiej ryby, tyle czasu spoczywa w grobie Jezus. Po trzech dniach Bóg przychodzi z pomocą, a przez te dni pracuje w zbolałym ofiarniku, dopóki nie dokona wszystkiego, co zamierzył, dopóki nie oczyści i nie ubogaci. 

Owoce. Kiedy Abraham złożył swoją ofiarę, oddał syna i pogodził się ze stratą, wtedy odkrył, że Bóg nie zamierzał wcale zabić mu syna. Przeciwnie, syn ma żyć i być spełnieniem obietnicy Bożej. Jednak od chwili złożenia ofiary życie Izaaka jest już nowe, darowane i nowe jest życie Abrahama. Abraham nie będzie miał syna, a raczej będzie go miał tak, jakby go nie miał. Izaak należy do Boga i choć żyje przy Abrahamie, to żyje dla Boga i Abraham nie może traktować go jak swojego. Bóg sam dba o spełnienie swoich obietnic, człowiek musi być zupełnie wolny od rzeczy Bożych, wszystko pozostawić Jemu, by On mógł nieskrępowanie działać. Istotą współpracy człowieka z Bogiem, do jakiej Jahwe wezwał Abrahama jest posługiwanie się dla dobra całego ludu rzeczami nie swoimi, ale darami, które otrzymał od Boga. Jeżeli dary te potraktowałby jako swoje suwerenne dzieła, przywłaszczyłby je sobie, a odebrał Bogu. W ten sposób oderwałby od korzenia Boskiego wszystko wokół siebie: Izaaka, swoje talenty, swoje życie. 

Zawłaszczanie świata jest najważniejszą wadą ludzkiego życia. Wpadając w nie doznajemy największego zaślepienia: nie widzimy, że coś sobie przywłaszczyliśmy i uzależniliśmy się od tego. Dopiero, kiedy pojawia się problem oddawania, wpadamy w przerażenie, krzyczymy gromko, że ktoś chce nam coś odebrać i podnosimy bunt, gdyż zdaje się nam, że coś wielkiego tracimy i są podcinane nasze korzenie. Tak się czujemy tracąc osobę bliską, pieniądze, prestiż, życie. 

Tymczasem w człowieczeństwie chodzi o to, by oddawać, aby odkryć, że dopiero wtedy dóbr się nie traci. Krzyk i kurczowe trzymanie się posiadania wraz z kosmicznym poczuciem krzywdy krępuje ręce próbującym nam pomóc ludziom, krępuje ręce samemu Bogu. Oddać nie tylko rzeczy złe, a trzymać się kurczowo dobrych, ale oddać wszystko. Kiedy próbujemy coś drogiego oddać Bogu: swoją żonę, dziecko, natychmiast słyszymy podszept: nie oddawaj, bo je stracisz. Ale nie jest to głos Boga! Oddaję Bogu, a Bóg postąpi z nimi tak, jak zechce w swojej największej sprawiedliwej miłości. I mogę być tej miłości spokojny. 

Oddaję coś Bogu i staję się od tego wolnym, nie będę bardziej tego chciał aniżeli nie chciał, wtedy zyskuję kapitalną wolność od świata i wolność dla Boga i dla tego ze świata, co do Boga prowadzi. Taka jest największa tajemnica życia duchowego, którą niewielu odkrywa i rozumie. Wolny dla Boga, by złączyć się z Nim węzłem bliskości większym, niż można się złączyć z czymkolwiek innym. Wtedy to nie ja mam świat ale Bóg, a mnie nigdy tego świata nie zabraknie. Posługuje się nim w dobrej wierze i mam ze strony Boga pełną akceptację. Dzięki temu, że wszystko, co mam, jest Boże, niczego nie tracę, bo On zawsze trzyma to w swoim ręku i ocala przed destrukcyjnym działaniem grzechu i niedoskonałości. Na tej zasadzie w Bogu, w zjednoczeniu z Nim i wolności nie tracimy zmarłych, którzy są w ręku Boga. Przeciwnie, odkrywamy, że oddawszy ich, mamy ich nieprzerwanie, a nawet mamy intensywniej niż trzymając ich przy sobie. Tylko grzech zasłania i zawłaszcza dary Boże, a jest to grzech pychy: odmawiania Bogu oddania mu wszystkiego. Cofanie się przed oddawaniem, składaniem ofiary, kiedy pojawia się jej możliwość na naszej drodze, okazuje się błędem. Bo owocem ofiary jest pokój i błogosławieństwo. Jak wielką jest szkodą, że to odkrycie tak trudno toruje sobie drogę w naszych sercach!

Diakon Jan, 2006




NIE LĘKAJCIE SIĘ

Lęki to jedne z najczęstszych cierpień duszy. Są wyrazem bolesnego poczucia niepewności, które wypływa z naszych ograniczeń i zagrożeń. Ich świadomość w sposób nieunikniony godzi w nasz pokój. Jednak Bóg otacza lęki zbawczą troską. Łaska daje (co jest widoczne u ludzi przeżywających zagrożenia głęboko z Bogiem) wewnętrzne oparcie, po­tę­żną przeciwwagę dla cierpienia. Świadczy o tym Objawienie i duchowe doświadczenie człowieka.

Jedyną drogą do zachowania wewnętrznego bezpieczeństwa jest korzystanie z mocy Boga, zwycięzcy nad złem i twórcy ludzkiego szczęścia. Spróbujmy zbliżyć się do tej prawdy. Jej ważnym ewangelicznym obrazem jest tekst o apostołach płynących łodzią po jeziorze i o Jezusie kroczącym po falach (Mt 14,22-33; Mk 6,45-52). 

Zaraz też przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzali Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.
Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć. 

Oni zaś, gdy go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć.
Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się. Lecz On zaraz przemówił do nich: >>Odwagi, Ja Jestem, nie bójcie się!<< I wszedł do nich, do łodzi, a wiatr się uciszył.

Początek tego opisu to obraz naszego ludzkiego doświadczenia. W podróż, której na imię życie wyruszyliśmy jakby zupełnie sami. Z dala od brzegu walczymy z naporem fal i prze­ciwnym wiatrem. I lękamy się. Tymczasem sam Jezus pozostaje w bezpiecznym miejscu.

Czego się więc lękamy? Po pierwsze nieprzyjaznych ludzi. Kiedy Izraelici, po opuszczeniu Egiptu, wędrowali do Ziemi Obiecanej i nieliczną grupą wkraczali na tereny stosunkowo wysoko ucy­wilizowane, bali się czując zewsząd przewagę wrogich ludów i obcych religii. Ich zagrożenie było całkiem realne: jaką mieli bowiem szansę pośród nich na ocalenie swojej tożsamości. Nasze zagrożenia bywają podobne pośród nienawiści i egoistycznego urządzania się kosztem innych. Bóg jednak uparcie powtarza: Nie bójcie się tych ludzi, tego kraju (Lb 14,9). Dlaczego?

Lękamy się także cierpienia. Najbardziej nie przez sam ból, ale przez to, że cierpienie czyni z nami to, z czym najbardziej się nie zgadzamy: uderza w naszą godność i czyni nas bezradnymi, jak mówi Jezus: Kto inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz (J 21,18). W cierpieniu jest coś po ludzku nie do zaakceptowania. Człowiek czeka na to ze strachem, wiedząc, że w jakiejś postaci nadejść musi, i mówi: Spotkało mnie, czegom się lękał (Hi 3,25). 

A jednak wbrew temu Jezus zwraca się do Jaira o jego zmarłej córce: Nie bój się, wierz tylko, a będzie ocalona (Łk 8,50). W jaki sposób?

Nasz lęk bywa wynikiem pokusy. Szatan, gorliwy nieprzyjaciel, z lubością straszy nas zagrożeniami. Gdy Bóg prowadzi przez ciasną bramę, a w niej pojawiają się nieuniknione przeciwności, zły duch wykorzystuje naszą chwiejność i sugeruje brak Bożej opieki. Tak było, gdy Izraelici doszli nad Morze Czerwone. Drogę przed nimi zagrodziło morze, a za nimi - egipski pościg. Wtedy zwątpili przeklinając Boga: Zostaw nas w spokoju, chcemy służyć Egipcjanom. Lepiej bowiem nam było służyć im, niż umierać na tej pustyni.

A jednak Mojżesz odpowiedział ludowi: Nie bójcie się!... (Wj 14,12-13). Jakże to?
Boimy się także skutków grzechu. Gdy naprawdę otwierają się nasze oczy i widzimy, do czego doprowadziła niewiara w Boga i poleganie na sobie, bezduszne niszczenie bezbronnych, zwalczanie zła złem i przemocy przemocą, wówczas wpadamy w przerażenie.

Ale i wtedy Bóg i uspokaja: Nie bójcie się! Wprawdzie dopuściliście się wielkiego grzechu, nie opuszczajcie jednak Pana. (1Sm 12, 20)

Nierozpoznan. Przedstawione zagrożenia są w sumie przejawami jednego zagrożenia – zagrożenia złem. I temu właśnie przeciwstawia się Bóg. Powróćmy do rozważanego tekstu Ewangelii. 

Zapytajmy najpierw, gdzie był Jezus, gdy nam, płynącym po jeziorze, było tak trudno? On był, modlił się na górze, a w rozmowie z Ojcem chodziło Mu o nas. Od początku nie byliśmy sami, to z Jego modlitwy wyłoniło się nasze bezpieczeństwo. Choć nieświadomi jeszcze naszego oparcia dręczyliśmy się w lęku i samotności, On już był, zajęty troską o nas. 

Chcielibyśmy więc zawołać: jaką masz trudność, przyjdź prędzej, po co nam ten lęk i to zmaganie? Tymczasem to nie Jezus ma trudność, by przyjść do nas po falach zła. To my mamy trudność: nie umiemy Go nawet przyjąć pogrążeni w atmosferze strachu o siebie. Jesteśmy tak zamknięci, że mało brakuje, by przeszedł obok nas nierozpoznany. 

Jak trwoga to do Boga? Nie, jest gorzej! Nawet w trwodze mamy trudność z rozpoznaniem pomocy Zbawiciela. Znakiem czasów stały się słowa: "Jeśli sam sobie nie pomogę, nikt mi nie pomoże." Owładnięci lękiem i brakiem nadziei nie dopuszczamy Zbawiciela, a znaki Jego obecności, zamiast kojarzyć się z bliskością kochającej osoby, wywołują opór i obawy.

Zbawiciel. Odwagi, Ja Jestem, nie bójcie się. Dopiero Słowo Zbawiciela przełamuje niepewność, wyrywa z wewnętrznego paraliżu strachem i przynosi zwycięstwo nad żywiołem zła. Jest bowiem Słowem przynoszącym Imię czyli obecność samego Boga. JA JESTEM! Naszym wyzwoleniem jest zatem świadomość Jego REALNEJ OBECNOŚCI. Wtedy słaby człowiek zaczyna żyć Mocą Boga, a w jego życie wkracza siła Ducha, odwaga i pokój. 

Prawda o Jezusie z nami wyraża się w Jego wejściu do łodzi. Jan w swej wersji opisu (J 6,16-21) podkreśla, że łódź znalazła się od razu przy brzegu, do którego zdążali. Na mocy samej obecności Jezusa nasz cel przybliża się. Jest bowiem celem osiąganym w Chrystusie. 

Pytamy, jak rozumieć Słowo: Nie bój się ich, bo wasz Bóg Jahwe będzie za was walczył (Pwt 3,22). Trzeba je rozumieć dosłownie i swoje życie oprzeć na prawdzie, że ciężar pokonywania zła i strachu bierze na siebie sam Bóg. Tylko wtedy odkrywamy, co znaczy zapewnienie Jezusa: Jarzmo Moje jest lekkie. 

W jaki zatem sposób mamy skorzystać z tej realnej obecności Boga? Kiedy Jair przeżywał swój dramat, ludzie mówili: Twoja córka umarła, nie trudź Nauczyciela. Tylko Jezus miał słowo mocniejsze: Nie bój się, wierz tylko! Jedynie przez całkowite zdanie się na Jezusa, wbrew wszystkim ludzkim okolicznościom, możliwe jest skorzystanie z mocy jaka tkwi w Jego obecności. Wtedy okazuje się, że złudna jest nie nadzieja pokładana w Jezusie, ale trzeźwe ludzkie przekonanie o nieodwracalności zła, nawet tak wielkiego jak śmierć. 

Nauka Jezusa o tym, kogo się bać a kogo nie bać. Wszystkie ludzkie lęki i obawy, są niewłaściwe z powodu Miłości Boga, któremu spodobało się dać nam zbawienie (Łk 12,32). On zapragnął tego pierwszy, bo zależało Mu na nas. Jest to porywająca zapowiedź, dla której warto sprzedać wszystko, co się ma, to znaczy całe swoje życie podporządkować przyjęciu zbawienia. W świetle prawdy o Bogu, któremu bardziej niż nam samym zależy na nas, nabiera wymowy Jezusowa zachęta do odwagi:

Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a duszy zabić nie mogą. Tylko ten kto popycha do zła jest waszym prawdziwym przeciwnikiem, a i tak wszelkie cierpienia spadają na was tylko w takim stopniu, na jaki zezwala Bóg. A On zezwala w zaufaniu do was, by zrealizować jakieś trudne dobro. Nie bójcie się więc śmierci! Utrata doczesności jest niczym w porównaniu ze stratą poniesioną na więzi z Bogiem i życiu wiecznym, do jakiego On was zaprasza.

Na taką odwagę jednak nie stać nas o własnych siłach. Ona może być tylko darem przyjmowanym w trakcie obcowania z Bogiem w gotowości dojrzewania i oczyszczeń. Tylko w ten sposób Duch Święty daje poczucie bezpieczeństwa płynące z przeżycia obecności Boga. 
Diakon Jan 2001 







ZNAK JONASZA

Bóg chce przemieniać człowieka. Jego łaska dąży do nawrócenia ludzkich serc. Lecz ze strony człowieka napotyka On na nieustanny opór. Tak też było, gdy Jezus nauczał w Galilei.
A gdy tłumy się gromadziły, zaczął mówić: To plemię jest plemieniem przewrotnym. Żąda znaku, ale żaden znak nie będzie mu dany, prócz znaku Jonasza. Jak bowiem Jonasz był zna­kiem dla mieszkańców Niniwy, tak będzie Syn Człowieczy dla tego plemienia (Łk 11,29-30). 

Żydzi patrzyli na Jezusa, słuchali Go, lecz wymowa Jego życia i działalności nie trafiała do nich, gdyż budziła w nich sprzeciw. Nie to chcieli usłyszeć i zobaczyć. Nie przyjmowali więc Jezusa jako znaku dla siebie, lecz domagali się innego znaku. Ale gotowi byli przyjąć tylko to, co było po ich myśli, co potwierdziłoby ich wyobrażenie o Bogu i zbawieniu. 

Mimo tego Jezus był znakiem. Jedynym, jaki wybrał Bóg. W tej sytuacji ich żądanie znaku Jezus nazwał przewrotnością. Była to konsekwen­cja niewiary i złej woli, uprzedzeń tak silnych, że nie pozwalających dostrzec obecności Boga w Jezusowych czynach i słowach.

Znak Jonasza. Swoją rolę znaku dla ludzi Chrystus nazwał znakiem Jonasza. Jest to znak takiego Bożego działania zbawczego, które budzi opór a nawet sprzeciw u ludzi. Jego obrazem jest Jonasz - Prorok ze starotestamentalnego opowiadania, który zostaje postawiony wobec szczególnie trudnego życiowego wyzwania. Oto Bóg zapragnął okazać miłosierdzie i doprowadzić do nawrócenia Asyryjczyków z Niniwy, wielkich wrogów Izraela, którzy w 722 r. p.n.e. zniszczyli i rozproszyli pośród pogan dziesięć pokoleń jego synów. A teraz Jonasz ma być Bożym narzędziem w tym dziele miłosierdzia, które oburzyłoby każdego pobożnego Żyda. 

Bóg jednak chce nawrócenia zbrodniarzy. Wie bowiem, że jest ono niezbędne dla ich przeżycia. Bez tego zginą marnie, a ich miasto ulegnie zagładzie. Przebaczenie okazane Niniwie jest z perspektywy Żydów miarą miłosierdzia tak ogromnego, że aż trudnego do przyjęcia. Jednak Bóg patrzy na te sprawy zupełnie inaczej. Wie, że każde zło niszczy przede wszystkim od wewnątrz życie złoczyńcy, że w perspektywie zbawienia czyniący zło jest w stokroć gorszym położeniu niż ofiara, jako że utrata życia na wieki jest dla każdego człowieka tragedią, której naprawdę nie da się z niczym porównać. Dlatego Chrystus ostrzega: Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie (Łk 13:5).

I dlatego wielkie jest Boże miłosierdzie wobec czyniących zło. Walczy ono bowiem o każdego i stara się przysposobić go do nawrócenia. To miłosierdzie odgrywa decydującą rolę w sądzie toczącym się nad człowiekiem. Jego moc zobrazowano w opowiadaniu o Jonaszu, gdzie zaowocowało spektakularnym nawróceniem Asyryjczyków (zob. Jon 3,1-10). A teraz woła o wiarę i dobrą wolę Żydów i nas wszystkich: Ludzie z Niniwy powstaną na sądzie przeciw temu plemieniu i potępią je; ponieważ oni dzięki nawoływaniu Jonasza się nawrócili, a oto tu jest coś więcej niż Jonasz (Łk 11,29-32).

Potępienie ludzi jest oczywiście możliwe, ale dopiero po wyczerpaniu się wszystkich ofert Bożego miłosierdzia. A moc tego miłosierdzia jest tak wielka i niezgłębiona, że człowiek w swoim uporze musi przekroczyć znaną tylko Bogu miarę zła, którego symbolem jest Niniwa. Oto jaki jest Bóg! A znak tej prawdy to Chrystus- Zbawiciel, znak Jonasza.

On jest drugim Jonaszem, kontynuatorem misji tego proroka miłosierdzia. Stoi On w centrum świata jako jedyny znak, że Bóg gotów jest ocalić ludzi przed każdym złem, które na siebie sprowadzają. Gotowość ta nie zależy od tego, kim są: Asyryjczykami, Żydami, czy chrześcijanami, ani od miary ich długu. Chodzi tylko o to, by ludzie doceniali niezrównaną wartość Bożego miłosierdzia i nie opierali się mu, ani gdy przychodzi do tych, których nie lubimy, ani gdy odkrywamy, jak bardzo potrzebujemy go sami.

Jak człowiek stawia opór Bożemu miłosierdziu. Zadziwiające jest, że gdy miłosierdzie Boże jest tak obfite, zawodzi człowiek. Niniwici, poruszeni, jak widać, Bożą łaską, przyjmowali Boże miłosierdzie tak ochoczo, że wystarczyło ogłosić im Słowo Boże zaledwie w trzeciej części miasta (Jon 3,4-5). W tej sytuacji opór Bogu stawili nie oni, ale samo Boże narzędzie, wybrany prorok - Jonasz. Jego opór wynikał z tego, że sam nie był wobec Asyryjczyków tak miłosierny jak Bóg. Nienawidził ich i nie chciał by ominęła ich zasłużona kara. Ślady tej nienawiści pozostały w nim do końca mimo intensywnego Bożego działania oczyszczającego. Podobnie Żydzi słuchający Jezusa stawiali opór Jego słowu, bo nie odpowiadało ono ich wyobrażeniu o zbawieniu jako wywyższeniu Izraela i powetowaniu sobie na poganach. 

Ludzie zawsze oczekują od Boga znaków łamania potęgi przeciwnika i zmuszania grzeszników do nawrócenia. Zapominają jednak, że gdyby nie miłosierdzie, sami pierwsi padliby ofiarą takiej surowości. Na szczęście Bóg nie jest taki. Jest odważny w przebaczaniu. Nie narzuca dobra na siłę i gotów jest cierpieć z powodu zła. Ale zawsze szuka możliwości nawrócenia, aby okazać miłosierdzie. Jezus jest znakiem Boga, który wspaniałomyślnością porwał Asyryjczyków, ale i zgorszył Jonasza. Ten Bóg z powodu ogromu swego miłosierdzia wciąż napotyka na opór i to w sercach tych, co miłosierdzia Bożego potrzebują najbardziej. 

Nikt nie jest wolny od stawiania oporu miłosierdziu. Ludzie „porządni i pobożni” uważają często, że aż tak bardzo miłosierdzia nie potrzebują. Więc skoro oni mogą być „porządni”, to dlaczego porządni nie mogą stać się inni, czemu są dla nich tak bezwzględni. Od takiej postawy już tylko krok do przekonania, że skoro sami „nie potrzebujemy” miłosierdzia, to po co okazywać je „gorszym” od nas, przecież sami są sobie winni. Tak jednym pociągnięciem przekreślamy w swym sercu wszystko, co przyniósł Chrystus i cofamy się o dwa tysiące lat.
Znak Jonasza jest znakiem dla wszystkich, jest objawieniem Boga tak bardzo miłosiernego, że aż gorszącego mnie dziś, nie mniej niż Żydów w czasach Jezusa. W tej sytuacji nawrócenie muszę zacząć od siebie, wystawiając na oczyszczającą łaskę wszystkie moje opory przed okazywaniem ludziom miłosierdzia. Tylko taka postawa w dziejach zbawienia jest naprawdę Boża – jest moim uczestnictwem w znaku Jonasza. 

Zobaczmy zatem jak praktycznie przejawia się nasz opór wobec Bożego miłosierdzia. Ile w nas chęci, by wszyscy ludzie nawrócili się i stali sprawiedliwi. Na ile jesteśmy oswojeni z myślą, że i ci, których nie lubimy za ich wady, powinni i mogą się odmienić i stać nam bliscy. Tylko wtedy będzie w nas duch błogosławieństwa: Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości. Spokojnie zauważmy w sobie opory przed miłosierdziem, jakie Bóg okazuje innym i wzbudźmy w swoim sercu miłosierdzie wobec nich. 

Odkryjmy też, ile w nas mniemania, że my to właściwie miłosierdzia Bożego nie potrzebujemy, albo potrzebujemy je w niewielkim stopniu. Nie czynimy przecież tyle zła, co inni. Jakże mylne to mniemanie. Inni czynią wiele zła, często nie wiedząc, co czynią, a ja, skoro widzę zło, tym gorzej dla mnie, bo nie mam wtedy żadnego usprawiedliwienia. Mówi o tym wyraźnie Chrystus w konfrontacji z faryzeuszami: Przyszedłem na ten świat, aby przeprowadzić sąd, aby ci , którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą stali się niewidomymi. Usłyszeli to niektórzy faryzeusze, którzy z Nim byli i rzekli do Niego: Czyż i my jesteśmy niewidomi? Jezus powiedział do nich: Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: "Widzimy", grzech wasz trwa nadal (J 9:39-41).

Gdy zobaczę w sobie brak miłosierdzia i odkryję, że sam potrzebuję go z ręki Boga najwięcej, wtedy niech nie upadam na duchu, ale przyjmuję swoją niedoskonałość pokornie, całą ufność pokładając właśnie w Bożym miłosierdziu, na które oczekuję z nadzieją. 
Wtedy będę starał się okazywać więcej miłosierdzia i czynić więcej pokoju w życiu grzeszników, których spotykam na mojej drodze. Będzie to dla nich warunek nawrócenia, bo zostaną wyzwoleni z naszych roszczeń pozbawionych miłosierdzia. 

Chrystus - Znak Jonasza niech będzie drogowskazem. 

Diakon Jan, 2001