Boże Narodzenie – święta
najbardziej ze wszystkich przepełnione ciepłem i miłością, budzące uczucia
bliskości i dziecięcej czułości. Bóg człowiekiem, Bóg dzieckiem, pieluszki –
cieszą się wszyscy – rodzice i dziadkowie. Piękny czas, wypełniony
niepowtarzalną atmosferą nie tylko Betlejem, ale i naszych własnych domów.
Radość, że urodziło się nowe dziecko, tym jest większa, że Dziecko to ma
wyrosnąć na obiecanego światu Chrystusa. Radość nasza jest zatem w istocie
radością z powodu nadejścia tak potrzebnego ludziom Zbawiciela. Choć na razie
leży On w żłóbku, ostatecznie odkupi nas z grzechu i zapewni nam życie wieczne.
Bez Jego narodzenia nie byłoby potem nauczania, znaków i cudów, mocy i
miłosierdzia, cierpienia i śmierci, wreszcie zmartwychwstania i wylania Ducha
Świętego. Nasza radość jest więc radością, że rozpoczął się proces
obdarowywania nas wyjątkowymi łaskami, które będą owocowały. Czym? Przede
wszystkim ostateczną, po wszystkich trudach, wieczną radością z Bogiem. Tak
więc Boże Narodzenie jest małym znakiem czegoś największego, małą radością
zapowiadającą największą radość. Bo do największej radości stworzył nas Bóg.
To do czego Bóg nas stworzył było
zapowiadane od początku, tak samo jak przyjście Chrystusa. Zapowiadane było już
w Starym Testamencie, że czasy ostateczne przyniosą wielki pokój i radosną
ucztę Boga z ludźmi. Wiele przypowieści wygłoszonych przez Jezusa mówi właśnie
o tej uczcie i to uczcie weselnej, związanej z zaślubinami Syna Królewskiego.
Na taką ucztę radości jesteśmy zapraszani, co więcej, jak się okaże, bo
objawienie Boże odsłania się stopniowo, oblubienicą na niej – żoną Króla będziemy my. A więc, bez nas wesele nie może
się obejść, my powinniśmy się cieszyć i biec na nie w podskokach. Tak by się
wydawało. A jednak w praktyce jest inaczej.
Zaproszeni na ucztę się wymawiają.
I to czym? Pracą. (Mt 22,1-14) Niesłychane jest, że Bóg powołując nas do
pokoju, szczęścia, radości, spełnionej, cudownej miłości napotyka z naszej
strony na… opór. Jest to fenomen naszego wnętrza. Nie chcemy być radośni i
szczęśliwi, wolimy ciężko pracować i męczyć się bez końca, aż do śmierci.
Jesteśmy chorzy, w jakimś sensie niepoczytalni, głęboko spaczeni. Do radości
przeznaczył nas Bóg, a my wolimy smutek. Jak to się dzieje? A no tak, że w
istocie nie wierzymy w tę radość, tak jesteśmy zniszczeni nękającym nas bólem.
Jak niewolnicy całe życie na galerach, nie umiemy już żyć nie przykuci
łańcuchami do wioseł.
Znajdujemy w sobie liczne
wykręty. Po pierwsze taki, że nie ma co tak cieszyć się radością wieczną, bo
zanim ona nastąpi Pan Jezus zapowiada warunki, które trzeba spełnić. Dziesięć
panien musi mieć oliwę, która się stale wypala i trzeba ją uzupełniać. Gość
weselny, musi mieć odpowiedni strój weselny. Wreszcie Pan Jezus, żeby
zmartwychwstać, musi przejść przez mękę i śmierć. Zatem nie ma co się tak
bardzo cieszyć i wyrywać. Bezpieczniej stać z tyłu, zająć się polem albo
handlem. Te i inne powody sprawiają, że jesteśmy jak odurzeni, oczy nasze są
jak na uwięzi. Halo! Człowieku! Chodzi o twój ślub. Ślub z Bogiem. Słyszysz?
Bóg weźmie cię za żonę i otrze z twoich oczu wszelką łzę. Największe szczęście
jakie istnieje ma spotkać ciebie! Radość nie do wyobrażenia! Słyszysz? Nie
słyszymy.
Bóg stoi więc wobec takiej sytuacji,
że, aby nas zbawić i uczynić szczęśliwymi, musi nas do Siebie wołami zaciągnąć.
Mówi o tym przypowieść. Skoro goście nie chcą przychodzić, Król posyła sługi i
każdego zgarnia z dróg i opłotków, w jakimś momencie przymusza do wejścia na
ucztę. Jak przymusza? Oczywiście pozostawiając na świecie na razie bicz w
postaci śmierci. Każdy musi do Boga przyjść. A kiedy tak przyjdzie, o godzinie o
której się nie spodziewa, musi mieć spełniony jeden warunek, posiadać łaskę
uświęcającą: wierzyć i nie mieć grzechu ciężkiego. To jakby niewiele. Przedtem Bóg
zapraszał i spodziewał się, że każdy przyjdzie chętnie, z otwartym sercem.
Teraz sprawdza tylko, czy mamy w sobie wiarę, z którą będziemy pragnęli
skorzystać z owoców odkupienia. A gdzie miłość do Boga, zaprzyjaźnienie się z
Nim, uświęcenie naszego serca? To da się uzupełnić w czyśćcu. To jest program
minimum dla każdego.
Zatem mamy dwa programy. Program
minimum - mieć na koniec dnia pracy w winnicy, to jest w chwili śmierci, serce
wolne od grzechów ciężkich i zwrócone do Boga z prośbą o życie wieczne. No i
program maksimum – tak pragnąć Boga, tęsknić za Nim i mieć serce nie tylko
wolne od grzechu ciężkiego, ale i w pewnym stopniu już oczyszczone i uświęcone,
że na zaproszenie Boga na wesele, popędzi ono z radością do królewskiego pałacu
ile sił w nogach. Program maksimum realizują święci, program minimum –
przeciętni ludzie letni. Na obu czeka Bóg z otwartymi ramionami i przygotowanym
dla nich wielkim szczęściem i radością, ale jedni wzięli Jego miłość poważnie,
a drudzy nie przejęli się nią za bardzo. Chcieli mieć też w miarę wygodne życie
na tym świecie. W jakimś sensie zlekceważyli Miłość.
A więc Chrystus się narodził i to
jest wielka radość i przejaw wielkiej Bożej miłości do nas, ale w chwili Jego
narodzin staje też przed każdym z nas pytanie – co z narodzonym Chrystusem
zrobimy? Czy radość z Jego przyjścia ograniczy się do miłej atmosfery, czy może
będzie jakimś kolosalnym bodźcem do odkrycia w sobie powołania do wejścia w największą,
wieczną radość? Kiedy żyjemy nadzieją tej radości, okazuje się, że trudy
gromadzenia oliwy, szycia sobie stroju weselnego, a nawet niesienia krzyża nie
są aż tak wielkie. Że niewielkie
utrapienia obecnego czasu gotują bezmiar chwały przyszłego wieku (2Kor
4,17). Co więcej, że ta chwała i ta radość nie zaczyna się dopiero z chwilą
przekraczania bram nieba, ale dużo wcześniej. Już tu na ziemi może być radością
życia w znacznej bliskości z Bogiem. Ksiądz Feliks to rozumiał. Ksiądz Prymas
to rozumiał. Jan Paweł II to rozumiał. Święci to rozumieją.
Diakon Jan Ogrodzki