Gdy
Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa
ukrzyżowanego (1Kor 1,22-25). W myśleniu Greków, z którego dzisiaj wiele
zostało w nas, godne ludzkiej aktywności jest tylko zrozumienie czegoś,
nabycie wiedzy o czymś. Przede wszystkim tak pojmowane jest poznawanie
świata, ale także i Boga. Kościół przejął bardzo wiele z takiego
rozumowego podejścia. Wielcy ojcowie Kościoła, którzy w pierwszych
wiekach kładli podwaliny pod jego teologię, w oparciu o Biblię starali
się jak najlepiej zrozumieć Boga i wyjaśnić Go innym – przekazać wiedzę o
Nim. I tak jest do dziś. Dziś jednak wiedza ta, wraz z wiedzą
przyrodniczą, doszły do takiego etapu, że zauważono, iż nie da się
myśleć o Bogu tak samo, jak myśli się o świecie. Ponieważ myślenie o
świecie zdominowało myślenie w ogóle, nastąpił też kryzys myślenia o
Bogu. Ludzie czują, że Boga nie rozumieją, a nie umieją zbliżyć się do
Niego inaczej jak tylko próbując zrozumieć.
Inaczej
pojmowali poznawanie Żydzi. W ich mentalności, z której wyrosła Biblia,
wiedza bierze się z doświadczenia, z obserwacji tego, co się dzieje.
Tak samo wiedza o Bogu wypływa z obserwacji wydarzeń, tego, co Bóg
działa w życiu i z wyjaśnienia tego przez Słowo Boże. Dlatego, kiedy
Chrystus głosił naukę i czynił znaki, oni dopominali się kolejnych
znaków na potwierdzenie tych, które już widzieli i ich nie przekonywały.
Chrystus starał się im pokazać, że problem jest nie w znakach, ale w
nich jako ludziach, bo znaków tych nie przyjmują.
A
więc, jak podsumowuje sposób poznawania Boga św. Paweł, nie da się Boga
poznać greckim zrozumieniem, ani żydowskim mnożeniem znaków i cudów.
Konieczne jest przyjmowanie tego, co jest głoszone - więc nie wiedzy o
Chrystusie, ani cudów Chrystusa, których pokazał już dokładnie tyle, ile
było potrzeba, ale poznanie Chrystusa osobiście i to umarłego, i
zmartwychwstałego. Jest istotna różnica między głoszeniem o Chrystusie, a
głoszeniem samego Chrystusa, co robi Kościół, czyli pokazywaniem
Chrystusa w działaniu. Chrystus też nie nauczał o Ojcu, ale głosił Ojca,
pokazywał Go w działaniu, a mógł to robić, bo był jedno z Ojcem i był
człowiekiem. Jego ludzkie działanie było działaniem Ojca wobec nas po
ludzku. A po Chrystusie Kościół też głosi, nie o Chrystusie, ale
Chrystusa, a przez to pośrednio także Ojca.
Zatem
naszym problemem jest trudność przejścia z greckiego myślenia o Bogu i
żydowskiego czekania na Jego kolejne potwierdzenia, w przeżywanie tego,
co mamy, bo już zostało wobec nas wygłoszone, czyli dane nam i jest w
nas od dnia chrztu. Tylko, że my tym nie żyjemy, nie kontemplujemy.
Tymczasem możemy nie tylko coś wiedzieć o Chrystusie, ale również
obcować z Nim, bo już Go mamy, a On jest z nami. Jesteśmy, zatem, nie
tylko coś wiedzącymi o Bogu, ale bardziej świadkami widzącymi Go.
Dlaczego? Ponieważ Boga mamy w sobie i możemy w każdej chwili stykać się
z Nim w bliskości. Jesteśmy Jego świątynią.
Tu
właśnie tkwi istota sprawy. Chrystus zatroskany był o świątynię Ojca w
Jerozolimie, nie mógł się od niej oderwać już jak miał dwanaście lat.
Szanował ją, bo była miejscem spotkania z Bogiem wszystkich Żydów.
Jednak miał też świadomość, że On sam jest jeszcze pełniejszą świątynią
Boga, że w Jego ciele mieszka Bóg i wszędzie tam, gdzie On się pojawia
na świecie, pojawia się też osobiście Bóg. Dlatego też Chrystus z
miłości do Ojca jest zatroskany o godność świątyni Ojca. Nie pozwala jej
brukać handlującym w niej Żydom i dba też o godność Ojca w Sobie. Jak
pożera Go miłość do Ojca, tak pożera Go gorliwość o Ojca i gorliwość o
Jego dom – świątynię, w Jerozolimie i w Sobie. (J 2,13-25) Dlatego fakt,
że pozwolił się zabić dla nas, zburzyć świątynię Ojca, którą jest On
sam, jest tak niesamowicie doniosłym przejawem Jego miłości (i miłości
Ojca) do nas. To dla nas odbudował świątynię swego Ciała nadając jej
kształt jeszcze doskonalszy, kształt zmartwychwstania, byśmy mogli
zjednoczyć się z Nim i sami też być z Nim jedną świątynią Ojca.
Dzięki
Jego ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu jesteśmy świątynią Boga. Od dnia
chrztu nosimy Go w sobie i możemy w niej stale przebywać z Nim w
najściślejszej bliskości. Dlatego naszym problemem jest to, że nie
żyjemy jak świątynia, nie czujemy się świątynią, nie kontemplujemy Boga w
sobie, nie przeżywamy Go. Trzymamy w głowie myśl o Nim, a świątynię
pozostawiamy w zapomnieniu. Nasze serce (i skarb) jest w głowie, a nie w
świątyni. Mamy Go, a narzekamy, że jest tak daleko, bo nie żyjemy Nim,
nie kontemplujemy Go. Gorliwość o Jego dom, który mamy w sobie, nie
pożera nas, a raczej usypia.
W
Dekalogu (Wj 20,1-17) jest pierwsze przykazanie, by traktować Boga,
jako najważniejszego. Jest On bliski, bo noszę Go w sobie, a przez to
też jestem Jego odbiciem, obrazem. Żydzi nie mieli sporządzać posągów
Boga, bo Boga nie da się sportretować w kamieniu. Bóg sam się doskonale
sportretował tylko w ludzkiej istocie, Jego jedynym wiernym wizerunkiem
jest Jezus, a z Nim podobnymi do Jezusa wizerunkami jesteśmy my wszyscy.
Każdy ma w sobie osobistą, personalną obecność Boga, a przez to
zewnętrze każdego upodabnia się stopniowo do tego, co ma we wnętrzu.
Jakże zaszczytna to rola i jakże mało nią żyjemy. Rekolekcje są
wezwaniem, by ją podjąć…
Z gorliwością.
Bo przecież inaczej nie można potraktować tak wspaniałego Boga.
Diakon Jan, marzec 2015