środa, 24 maja 2017

NOWE ŻYCIE W STARYM ŚWIECIE


W rozdziale dwunastym Ewangelii według św. Jana czytamy, że do apostołów przystąpili greccy prozelici, który chcieli ujrzeć Jezusa. Czcili oni Boga i pielgrzymowali do jerozo­lim­skiej świątyni na święto paschy, ale słyszeli też o Jezusie i pragnęli Go przy okazji zobaczyć (J 12, 20-22). Jezus przyszedł na świat właśnie po to, aby go „zobaczono”; w tym celu dał się zawiesić na Krzyżu miedzy niebem a ziemią, aby przyciągać ludzi do siebie. Znamy Chrystusa od dwóch tysięcy lat, czytamy Ewangelię, słuchamy katechez, ale, jako żywo, nie dostrze­gamy w sobie przełomu. Po staremu narzekamy na zło, na to, że nie możemy uwolnić się od swoich grzechów, a radość zakłócają nam różnorodne lęki i niezadowolenie z siebie. Te przejawy starego człowieka wciąż trzymają nas na uwięzi, tak że z ciekawością, zdziwieniem i rezerwą przypatrujemy się Chrystusowi, pytając, jak jest możliwe to, co głosi On sam, co głosi o Nim Kościół, że jest On prawdziwie dawcą nowego porządku, nowego życia.

A Jezus daje taką odpowiedź: Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec (J 12,23-26). Charakterystyczny tu jest semicki sposób wyjaśnienia stopni kochania, przywiązania do życia na tym świecie i w wieczności z Bogiem. Otóż, kto kocha swoje życie, a nienawidzi, czyli mniej kocha, ustawia na drugim miejscu, życie wieczne z Bogiem, ten traci coś najważniejszego. Kto zaś kocha życie z Bogiem, a nienawidzi swego życia na tym świecie, czyli życie na tym świecie ustawia na drugim miejscu, po Bogu, ten zachowuje coś najważniejszego. Wzorem takiej postawy jest sam Chrystus, który kocha Ojca, a nienawidzi, w wyżej wyjaśnionym sensie, swego życia na tym świecie i jeśli potrzeba gotów jest oddać je na Krzyżu. Gotów jest, to nie znaczy, że uważa to życie po manichejsku za bezwartościowe, raczej przeciwnie. Gotów jest to znaczy, że słucha Ojca, że Jego pokarmem jest pełnić wolę Ojca i gdy Ojciec dopuszcza do sytuacji wyboru, między publicznym dawaniem świadectwa prawdzie o Bogu i swojej synowskiej godności, a śmiercią, przyjmuje śmierć.

Chrystus jest człowiekiem, zna ból i lęk, jest grzesznikiem obarczonym nie swoimi, ale naszymi grzechami, to znaczy zna wewnętrzne skutki grzechu, w szczególności nacisk szatana i nacisk słabej, grzesznej ludzkiej natury, zna lęk. Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę. (J 12,27). Wrogiem miłości jest lęk o siebie, który stale odczuwamy i który paraliżuje nasze czynienie dobra. Ale tylko Chrystus potrafi ten lęk pokonać, to znaczy postępować wo­bec Ojca i nas zawsze z miłością, bez względu na szantaż świata i strach starego człowieka.

Dzięki tej sile i odwadze Chrystusa Ojciec mógł umieścić w ciele, na tym świecie, w samym jego środku, na wydatnym podwyższeniu – Bożego Syna. Uczynił Go wysoką górą, którą z daleka widać, obronną skałą, na której można znaleźć schronienie, wężem miedzianym, na którego mogą spoglądać ukąszeni Izraelici, Jezusem, do którego każdy może przyjść, jak owi Grecy i do którego każdy może przylgnąć sercem, niezależnie od swojej sytuacji moralnej. I to jest fakt o decydującym znaczeniu. Chrystus stał się człowiekiem, by na tym świecie być magnesem przyciągającym grzeszników. Kto zrozumiał, że w Chrystusie Bóg naprawdę nie robi trudności żadnemu człowiekowi i że to po naszej stronie powstaje owa niechęć do spotkania z Bogiem, ten odkrył dla siebie prawdziwy skarb.

Bo to nie On, ale ja cofam się, nie lgnę do Boga, gdyż nie czuję potrzeby zbawienia i to jest pierwszy mój wielki dramat - nie widzenie siebie. I to nie On a ja cofam się, nie lgnę do Boga, gdyż czuję się niegodny i, zanim się zwrócę do Chrystusa, sam próbuję się poprawić, i to jest drugi mój wielki dramat - niewiara, że grzesznikowi naprawdę niezbędny jest Bóg i że Bogu naprawdę jestem w takim stanie bliski. Te dwa błędy życia wewnętrznego są konsekwencją naszego chorego, skażonego grzechem pierworodnym pojęcia o Bogu. Choroba ta nosi imię pychy i ma dwie odmiany: ja nie potrzebuję Boga oraz ja nie jestem godny Boga. Obie są równie zgubne, bo psują nam pozostający w zasięgu ręki dobry kontakt z Przyjacielem, sprawiają, że nie korzystamy z danego nam przez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa nowego życia. Na tym świecie wykreował się na króla, szatan, rzekomy władca świata, który w rzeczywistości potrafi tylko źle radzić i dezinformować, i jest w tym genialny. Te kłamstwa stwarzają wrażenie, że to on, szatan jest osią, wokół której wszystko się kreci. A tak naprawdę problem jest w tym, że na skutek skażenia, świat kręci się wokół nas, napędzany naszą pychą.

I w tym właśnie świecie Ojciec umieszcza swojego Syna wywyższonego, lampę, która płonie i świeci, by oderwać nas od siebie samych, od myślenia o sobie, kręcenia się w zaczarowanym kręgu własnych grzechów i dobroczynności, porażek i sukcesów, aby skupić nas na innym punkcie, poza naszym egocentryzmem, na Bogu w Chrystusie, na miłości. Tylko wpatrywanie się w Niego i lgniecie do Niego sercem, pozwala mi na zaparcie się siebie. Mamy zatem dwa punkty, jeden punkt to wróg: mój egoizm i egoizm świata, oraz stojący za nimi szatan, a drugi punkt to Chrystus - wywyższony i promieniejący. Te dwa punkty tworzą teraz, po śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa nową sytuację - sąd: Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie (J 12,31-32). A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat i jest możliwe wejście w jego krąg, przytulenie się do Chrystusa. Nie potem, gdy będę lepszy, ale teraz, gdy jestem jeszcze grzesznikiem, ale chcę nim nie być.

Intuicyjnie wyczuwamy potrzebę prawa moralnego, prawo to daje się skodyfikować, wyryć na kamiennych tablicach. Jednak to niczego nie rozwiązuje, dopóki sam nie zechcę i nie będę potrafił prawa tego zachować, czyli dopóki prawo to nie będzie jakby wyryte w żywej tkance mojej istoty, dopóki moja wolność nie będzie dostatecznie wolna i zdrowa. I to właśnie obiecuje Bóg: umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercu (Jr 31,33). Dopiero wtedy, gdy moje serce zmieni się pod działaniem Boga, zmieni się moje postępowanie. Bóg nie dokonał zbawienia zmieniając, jakby za dotknięciem czarodziejskiej róż­dżki, moje serce, ale wywyższył Chrystusa, abym do Niego szedł, poznawał Go i do Niego lgnął więzią nowego przymierza. Mówi: w tym przymierzu będę im Bogiem, oni zaś będą Mi narodem. I nie będą się musieli wzajemnie pouczać jeden mówiąc do drugiego: Poznajcie Pana! Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie - wyrocznia Pana, ponieważ odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał (Jr 12,33-34). Zatem w wyniku śmierci i zmartwychwstania Chrystusa powstaje możliwość więzi grzesznika z Bogiem w Chrystusie: spotkania, serdecznej rozmowy, opieki, poznawania Boga i ta więź jest nowym życiem, które starego człowieka przemienia w nowego, choć żyjącego wciąż na starym świecie. Zatem do zbawienia prowadzi nie iluzoryczna doskonałość, ale dziecięce, przywiązanie grzesznika do Boga, mimo bardzo niedoskonałego przestrzegania przykazań.

Wynika stąd fundamentalna strategia życia duchowego: Potrzebuję skupiać się w życiu nie na przykazaniach, nie na analizowaniu grzechów, nie na smuceniu się, że wciąż tak bardzo jestem niedoskonały, nie na sobie, czy mi się coś udaje, czy zgoła nic, ale na Bogu w Chrystusie, który przyjaźni się z grzesznikiem, na Ojcu, który chce odsłonić mi grzech, odpuścić go i puścić w niepamięć: odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał. Odsłania, odpuszcza i zapomina, abym ja zajmował się, poświęcał czas i myśl głównie Bogu, nie sobie i nie złu, ale Temu, który kocha, przychodzi blisko i bierze w ra­miona.

Nawrócenie wymaga wysiłku. Ale niech to nie będzie wysiłek kręcenia się wokół siebie, niech to będzie skupienie się na Ojcu, wysiłek wyciągania rąk do Niego po miłość. 

Diakon Jan, kwiecień 2006