W
rozdziale dwunastym Ewangelii według św. Jana czytamy, że do apostołów
przystąpili greccy prozelici, który chcieli ujrzeć Jezusa. Czcili oni
Boga i pielgrzymowali do jerozolimskiej świątyni na święto paschy, ale
słyszeli też o Jezusie i pragnęli Go przy okazji zobaczyć (J 12,
20-22). Jezus przyszedł na świat właśnie po to, aby go „zobaczono”; w
tym celu dał się zawiesić na Krzyżu miedzy niebem a ziemią, aby
przyciągać ludzi do siebie. Znamy Chrystusa od dwóch tysięcy lat,
czytamy Ewangelię, słuchamy katechez, ale, jako żywo, nie dostrzegamy w
sobie przełomu. Po staremu narzekamy na zło, na to, że nie możemy
uwolnić się od swoich grzechów, a radość zakłócają nam różnorodne lęki i
niezadowolenie z siebie. Te przejawy starego człowieka wciąż trzymają
nas na uwięzi, tak że z ciekawością, zdziwieniem i rezerwą przypatrujemy
się Chrystusowi, pytając, jak jest możliwe to, co głosi On sam, co
głosi o Nim Kościół, że jest On prawdziwie dawcą nowego porządku, nowego
życia.
A
Jezus daje taką odpowiedź: Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn
Człowieczy. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy
wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze,
przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto
nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A
kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam
będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec (J
12,23-26). Charakterystyczny tu jest semicki sposób wyjaśnienia stopni
kochania, przywiązania do życia na tym świecie i w wieczności z Bogiem.
Otóż, kto kocha swoje życie, a nienawidzi, czyli mniej kocha, ustawia na
drugim miejscu, życie wieczne z Bogiem, ten traci coś najważniejszego.
Kto zaś kocha życie z Bogiem, a nienawidzi swego życia na tym świecie,
czyli życie na tym świecie ustawia na drugim miejscu, po Bogu, ten
zachowuje coś najważniejszego. Wzorem takiej postawy jest sam Chrystus,
który kocha Ojca, a nienawidzi, w wyżej wyjaśnionym sensie, swego życia
na tym świecie i jeśli potrzeba gotów jest oddać je na Krzyżu. Gotów
jest, to nie znaczy, że uważa to życie po manichejsku za bezwartościowe,
raczej przeciwnie. Gotów jest to znaczy, że słucha Ojca, że Jego
pokarmem jest pełnić wolę Ojca i gdy Ojciec dopuszcza do sytuacji
wyboru, między publicznym dawaniem świadectwa prawdzie o Bogu i swojej
synowskiej godności, a śmiercią, przyjmuje śmierć.
Chrystus
jest człowiekiem, zna ból i lęk, jest grzesznikiem obarczonym nie
swoimi, ale naszymi grzechami, to znaczy zna wewnętrzne skutki grzechu, w
szczególności nacisk szatana i nacisk słabej, grzesznej ludzkiej
natury, zna lęk. Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć?
Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę
godzinę. (J 12,27). Wrogiem miłości jest lęk o siebie, który stale
odczuwamy i który paraliżuje nasze czynienie dobra. Ale tylko Chrystus
potrafi ten lęk pokonać, to znaczy postępować wobec Ojca i nas zawsze z
miłością, bez względu na szantaż świata i strach starego człowieka.
Dzięki
tej sile i odwadze Chrystusa Ojciec mógł umieścić w ciele, na tym
świecie, w samym jego środku, na wydatnym podwyższeniu – Bożego Syna.
Uczynił Go wysoką górą, którą z daleka widać, obronną skałą, na której
można znaleźć schronienie, wężem miedzianym, na którego mogą spoglądać
ukąszeni Izraelici, Jezusem, do którego każdy może przyjść, jak owi
Grecy i do którego każdy może przylgnąć sercem, niezależnie od swojej
sytuacji moralnej. I to jest fakt o decydującym znaczeniu. Chrystus stał
się człowiekiem, by na tym świecie być magnesem przyciągającym
grzeszników. Kto zrozumiał, że w Chrystusie Bóg naprawdę nie robi
trudności żadnemu człowiekowi i że to po naszej stronie powstaje owa
niechęć do spotkania z Bogiem, ten odkrył dla siebie prawdziwy skarb.
Bo
to nie On, ale ja cofam się, nie lgnę do Boga, gdyż nie czuję potrzeby
zbawienia i to jest pierwszy mój wielki dramat - nie widzenie siebie. I
to nie On a ja cofam się, nie lgnę do Boga, gdyż czuję się niegodny i,
zanim się zwrócę do Chrystusa, sam próbuję się poprawić, i to jest drugi
mój wielki dramat - niewiara, że grzesznikowi naprawdę niezbędny jest
Bóg i że Bogu naprawdę jestem w takim stanie bliski. Te dwa błędy życia
wewnętrznego są konsekwencją naszego chorego, skażonego grzechem
pierworodnym pojęcia o Bogu. Choroba ta nosi imię pychy i ma dwie
odmiany: ja nie potrzebuję Boga oraz ja nie jestem godny Boga. Obie są
równie zgubne, bo psują nam pozostający w zasięgu ręki dobry kontakt z
Przyjacielem, sprawiają, że nie korzystamy z danego nam przez śmierć i
zmartwychwstanie Chrystusa nowego życia. Na tym świecie wykreował się na
króla, szatan, rzekomy władca świata, który w rzeczywistości potrafi
tylko źle radzić i dezinformować, i jest w tym genialny. Te kłamstwa
stwarzają wrażenie, że to on, szatan jest osią, wokół której wszystko
się kreci. A tak naprawdę problem jest w tym, że na skutek skażenia,
świat kręci się wokół nas, napędzany naszą pychą.
I
w tym właśnie świecie Ojciec umieszcza swojego Syna wywyższonego,
lampę, która płonie i świeci, by oderwać nas od siebie samych, od
myślenia o sobie, kręcenia się w zaczarowanym kręgu własnych grzechów i
dobroczynności, porażek i sukcesów, aby skupić nas na innym punkcie,
poza naszym egocentryzmem, na Bogu w Chrystusie, na miłości. Tylko
wpatrywanie się w Niego i lgniecie do Niego sercem, pozwala mi na
zaparcie się siebie. Mamy zatem dwa punkty, jeden punkt to wróg: mój
egoizm i egoizm świata, oraz stojący za nimi szatan, a drugi punkt to
Chrystus - wywyższony i promieniejący. Te dwa punkty tworzą teraz, po
śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa nową sytuację - sąd: Teraz odbywa
się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz
wyrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę
wszystkich do siebie (J 12,31-32). A sąd polega na tym, że światło
przyszło na świat i jest możliwe wejście w jego krąg, przytulenie się do
Chrystusa. Nie potem, gdy będę lepszy, ale teraz, gdy jestem jeszcze
grzesznikiem, ale chcę nim nie być.
Intuicyjnie
wyczuwamy potrzebę prawa moralnego, prawo to daje się skodyfikować,
wyryć na kamiennych tablicach. Jednak to niczego nie rozwiązuje, dopóki
sam nie zechcę i nie będę potrafił prawa tego zachować, czyli dopóki
prawo to nie będzie jakby wyryte w żywej tkance mojej istoty, dopóki
moja wolność nie będzie dostatecznie wolna i zdrowa. I to właśnie
obiecuje Bóg: umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich
sercu (Jr 31,33). Dopiero wtedy, gdy moje serce zmieni się pod
działaniem Boga, zmieni się moje postępowanie. Bóg nie dokonał zbawienia
zmieniając, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, moje serce,
ale wywyższył Chrystusa, abym do Niego szedł, poznawał Go i do Niego
lgnął więzią nowego przymierza. Mówi: w tym przymierzu będę im Bogiem,
oni zaś będą Mi narodem. I nie będą się musieli wzajemnie pouczać jeden
mówiąc do drugiego: Poznajcie Pana! Wszyscy bowiem od najmniejszego do
największego poznają Mnie - wyrocznia Pana, ponieważ odpuszczę im
występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał (Jr 12,33-34). Zatem w
wyniku śmierci i zmartwychwstania Chrystusa powstaje możliwość więzi
grzesznika z Bogiem w Chrystusie: spotkania, serdecznej rozmowy, opieki,
poznawania Boga i ta więź jest nowym życiem, które starego człowieka
przemienia w nowego, choć żyjącego wciąż na starym świecie. Zatem do
zbawienia prowadzi nie iluzoryczna doskonałość, ale dziecięce,
przywiązanie grzesznika do Boga, mimo bardzo niedoskonałego
przestrzegania przykazań.
Wynika
stąd fundamentalna strategia życia duchowego: Potrzebuję skupiać się w
życiu nie na przykazaniach, nie na analizowaniu grzechów, nie na
smuceniu się, że wciąż tak bardzo jestem niedoskonały, nie na sobie, czy
mi się coś udaje, czy zgoła nic, ale na Bogu w Chrystusie, który
przyjaźni się z grzesznikiem, na Ojcu, który chce odsłonić mi grzech,
odpuścić go i puścić w niepamięć: odpuszczę im występki, a o grzechach
ich nie będę już wspominał. Odsłania, odpuszcza i zapomina, abym ja
zajmował się, poświęcał czas i myśl głównie Bogu, nie sobie i nie złu,
ale Temu, który kocha, przychodzi blisko i bierze w ramiona.
Nawrócenie
wymaga wysiłku. Ale niech to nie będzie wysiłek kręcenia się wokół
siebie, niech to będzie skupienie się na Ojcu, wysiłek wyciągania rąk do
Niego po miłość.
Diakon Jan, kwiecień 2006